LIST

Aldona Widłak

Nie mogła się obudzić z tego snu. Wychodziła z niego stopniowo, wpadając z jednej warstwy w drugą, z jednej pętli w następną. Znów na nią przyszedł. Jak zawsze od wielu lat. Nawiedzały ją serie snów, strasznych, okrutnych, pełnych zwierzęcego lęku od którego serce wychodzi człowiekowi przez gardło a każdy mięsień sztywnieje uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Budziła się w końcu , długo nie mogąc opanować bezrozumnego strachu. Ogolone głowy, zapach potu i moczu, ścisk, ciemność, ciasne pomieszczenia zabite drżącymi z przerażenia ludźmi, poskręcanymi ze strachu i ścisku, ogłupiałymi, pragnącymi się wydostać w jakikolwiek sposób, miotających się z kąta w kąt i tratujących nawzajem, lub niezdolnych do jakiegokolwiek ruchu, wciśniętych między innych, lub wbitych w ściany. Czasem było to ciasne, betonowe pomieszczenie, czasem wagon, czasem ludzie byli ubrani w pasiaki, a czasem w zwykłe, codzienne ubranie, kobiety i mężczyźni. Te sny pojawiały się co jakiś czas, w coraz to nowej formie, jak wariacje na ten sam temat. Strach, ucieczka, ciemność, głód. Czasem była w tych snach sobą, czasem jednym z dręczonych ludzi, zawsze jednak czuła ich strach jakby wzmocniony, spotęgowany, zbiorowy. Niekiedy zaczynało się niewinnie, obce, ciche miasto, mały chłopiec przebiegający ulice, jakieś targowiska, podwórza, jakby coś jej pokazywał, oprowadzał, czasem dorosły mężczyzna, a potem nagle, jakby ktoś odwrócił stronę, w ilustrowanej książce, pojawiały się te wszystkie okropieństwa, hitlerowskie mundury, psy, pałki, czy pejcze, spadające na plecy cios, za ciosem, bez przerwy, popychanie i szarpanie, krzyki w niezrozumiałych językach.

Tak. Jej pradziadek zginął w Oświęcimiu. Miała świadomość tego faktu niemal od zawsze. Matka, która miała taką samą świadomość, gromadziła książki o tematyce obozowej, licząc na to, że najdzie jakiś ślad, jakieś wspomnienie, wzmiankę, znajome imię i nazwisko na długiej liście skorowidzu. To od takiej książki zaczęły się sny dziewczyny. Kilkuletni berbeć, miała wtedy może sześć lat, jakimś sobie tylko znanym podstępem dostał się do wysokiej i nieosiągalnej zwykle półki i wyciągnął książkę. Zazwyczaj dziecko omijało książki bez obrazków, ale ta miała ich wiele. Strony z obrazkami były twarde i lśniące, pachniały czymś ostrym, farbą drukarską, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziała. Za to obrazki były czarno-białe i niewyraźne. Mimo to nie dawały jej spokoju. Budziły w niej jakiś nieokreślony niepokój i instynktowny lęk. Dziwni ludzie, pomyślała, że są brzydcy, stosy ubrań, butów na wielkim placu, podobnym do wydeptanego boiska, które mijała na spacerach z ojcem, wszystko to wydawało się dziwne. Dziewczynka wyczuwała, że coś jest nie tak, że na tych zdjęciach dzieją się rzeczy, które nie powinny się dziać. Zaniosła książkę siedzącym w drugim pokoju rodzicom. Położyła im ją pod nogami i domagała się wyjaśnień. Nie zważała na ich wymijające odpowiedzi i stwierdzenia, że jest jeszcze za mała, żeby to zrozumieć. Z doświadczenia wiedziała, że zawsze kiedy rodzice tak mówią, coś jest naprawdę ciekawe.

Matka dała za wygraną i zaczęła jej tłumaczyć, że był kiedyś bardzo zły człowiek, który nazywał się Hitler i chciał zabić wszystkich ludzi, którzy nie byli Niemcami, że zamykał ludzi w obozach i tam kazał im bardzo ciężko pracować, głodzić ich, i znęcać się nad nimi, że małe dzieci topiono zaraz po urodzeniu, że te kobiety na zdjęciach były poddane okrutnym eksperymentom, że były komory, w których duszono ludzi. Dziecko doznało gwałtownego wstrząsu. Obudził się w nim bunt. Patrząc na zdjęcia protez, które odebrano kalekom i rzucono na dziedziniec, na drewniane ręce i nogi z butami mówiło, „o, oni im dają protezy”. Matka zaprzeczała, ale dziecko upierało się przy swoim, jakby mogło oszukać świat i odwrócić to co się stało, gwałtownie wierząc, że było inaczej. A przecież wiedziało, jak było. Ten upór i gwałtowne odrzucenie książki, nazwanej „nudną”, było buntem przed okrucieństwem, które żywy umysł dziewczynki pojął od razu. Matka odetchnęła z ulgą, myśląc, że córka nie zrozumiała, że jest jeszcze za mała. Nigdy nie wracały do tematu.

Od tego czasu dziewczynka zaczęła śnić o wojnie, o obozach i chłopcu, lub mężczyźnie. Nie rozumiała tych snów. Były dla niej sekwencją przerażających obrazów. Trwało to latami. Na co dzień o tym nie myślała. Wróciła do tematu mając może osiem, czy dziewięć lat. Dużo się wówczas mówiło o filmie „Lista Schindlera” kręconym w Polsce. Dziewczynka przypomniała sobie słowa matki o pradziadku, który zginął w obozie. Słyszała coś o zdjęciu. Chciała je zobaczyć. Pokazano jej je uznając, że jest już dość duża. Poczuła się rozczarowana. Myślała, że zobaczy wąsatego pana w cylindrze i białym szaliku, podobnego do widywanych w filmach. Okazało się, że jej pradziadek to łysy, chudy mężczyzna z dziwnie dużymi, krzaczastymi brwiami i mocno zarysowaną szczęką, ubrany w więzienny pasiak. Miał wysoko podniesioną głowę i patrzył odważnie w obiektyw aparatu, ale dziewczynka nie zauważyła tego.

Gdy w szkole zaczęła uczyć się historii, matka zachęcała ją do oglądania filmów opartych na autentycznych, historycznych wydarzeniach i wspomnieniach ludzi. Dziewczynka robiła to chętnie. Polubiła historię i interesowało ją, jak świat wyglądał przed wiekami. Dużo czytała sama, często ponad swój poziom, ale rozumiała wszystko i nawet lubiła trudniejsze książki. Unikała tylko wszystkiego, co wiązało się z wojną. Zwłaszcza filmów. Przypominały jej te okropne sny, które wciąż jej nie opuszczały i z których nie zwierzała się nikomu. Zresztą, może to sny odtwarzały widziane w filmach sceny. Nie umiała bez lęku patrzeć na hitlerowski mundur. Nie bała się nigdy, nawet horrorów, ale sceny wojenne napełniały ją przerażeniem podobnym do tego, jakie odczuwała we śnie. Będąc przewrażliwioną na tym punkcie, unikała tematu wojny i obozów jak tylko mogła. Mimo to, wiedza jakimś sposobem przedostawała się do jej umysłu. Kiedy w gimnazjum nauczycielka czytała na lekcji „Medaliony” dziewczyna, może jako jedyna w klasie miała świadomość, że wszystko, co opisano w tej książce wydarzyło się naprawdę. Ta świadomość paraliżowała ją i sprawiała, że robiło jej się nie dobrze . Powracało znane ze snów uczucie strachu. Musiała wyjść z klasy. Nauczycielka spojrzała na nią podejrzliwie. To samo było na historii, gdy omawiano akurat ten temat. Na koniec gimnazjum zorganizowano przewidywany przez program nauczania wyjazd do Auschwitz. Dziewczyna nie mogła dojść do siebie przez kilka dni. Nikt nie rozumiał dlaczego. Dziwiono się nawet. Przecież nie znała pradziadka. To wszystko jest już takie odległe. Minęło tyle czasu. Po wizycie w obozie sny nasiliły się nie do wytrzymania. Pojawiały się każdej nocy, co raz bardziej realistyczne, coraz straszniejsze. Z czasem uspokoiły się nieco, ale i tak powracały regularnie nie dając o sobie zapomnieć. W liceum przeszła jeszcze przez „Pożegnanie z Marią” i „Zdążyć przed Panem Bogiem”, na które reagowała, jak w gimnazjum na „Medaliony” gwałtownymi atakami mdłości oraz zatamowaniem oddechu. Ale teraz nie była już dzieckiem, nękanym przez niezrozumiałe sny. Mocowała się z samą sobą by znaleźć odwagę i zmierzyć się ze swoim lękiem. Przeczytała wszystkie książki o tematyce obozowej, jakie były w domu, a było ich kilka. Sny zaatakowały ze zdwojoną siłą. Wciąż pojawiał się w nich mężczyzna, lub chłopiec o niesprecyzowanych rysach. Wiedziała skądś, że to właśnie jej pradziadek, chociaż nigdy, żaden sen nie ujawnił jego tożsamości. Przekopała więc wszystkie rodzinne papiery, których dawniej nie pozwalano jej dotykać, w obawie, że je zniszczy lub zgubi. Znalazła zdjęcie obozowe, to, które przed laty pokazała jej matka. Tym razem spojrzała na nie inaczej. Długo wpatrywała się w fotografię, próbując odgadnąć myśli uwiecznionego na niej człowieka. W papierach była jeszcze kopia aktu zgonu, która ujawniła, że człowiek z fotografii nazywał się Andrzej Kaleta, mieszkał w Krynicy, urodził się 8 IX 1895 r. w Siedlcach, więc to jest to tajemnicze miasto ze snów, miał ojca Jana, matkę Marię, żonę Julię, był wyznania rzymskokatolickiego i zmarł w obozie 20 XI 1941 r. o godzinie 13.10. Niemiecki dokument podawał również, że Andrzej Kaleta miał numer obozowy 798 i oznaczony został jako więzień polityczny. Do wszystkiego dołączone było pisane na maszynie zawiadomienie opatrzne datą 6 III 1970 r. Dyrektor Państwowego Muzeum w Oświęcimiu przekazywał żonie zmarłego więźnia informacje na jego temat, jakie udało się uzyskać z ocalałej dokumentacji. Podstawą informacji miał być zbiór fotografii więźniów, telegram zawiadamiający o śmierci, wydany w obozie akt zgonu, rentgen ze szpitala obozowego oraz list pisany do rodziny w dniu 13 X 1940 r., a więc po czteromiesięcznym pobycie w Auschwitz. Dziewczyna wstrzymała oddech. W domu nigdy nie było żadnego listu. Myśli kołowały jej w głowie w zawrotnym tempie. Jest jakiś list? Gdzie? Co w nim jest? W jednej chwili stało się dla niej jasne, że musi przeczytać ten list. Nie umiałaby powiedzieć, czego się po nim spodziewa, ale jednego była pewna, musi do niego dotrzeć. Nie wiedziała w jaki sposób. Najłatwiej byłoby napisać prośbę do Muzeum. Przecież tam właśnie musi być ten list. Jeśli przysłano jej prababce kopię aktu zgonu, być może przyślą prawnuczce kopię listu. Ale czy ona ma do tego prawo. Czy i tu nie powiedzą, jej, „nawet nie znałaś tego człowieka”. To już zbyt dalekie pokrewieństwo. Mimo to postanowiła spróbować za wszelką cenę. Zdobyła adres muzeum, napisała prośbę o informację, sama ujawniając, dla łatwiejszej identyfikacji i przyspieszenia poszukiwań wszystko, co wie, a wiedziała tak naprawdę bardzo nie wiele, imię, nazwisko, trochę dat, numer obozowy, datę i trasę transportu, 20 VI 1940 r. Wysłała list polecony, dla większej pewności i czekała.

Sny kotłowały się teraz w jej głowie każdej nocy. Bywało, że bała się zasnąć. Czytała niemal do rana, aż wreszcie zmęczenie okazywało się silniejsze i zasypiała wyczerpana z książką w ręku. Mimo to, koszmarne sny wciąż ją nawiedzały. Minęły dwa miesiące. Straciła już wszelką nadzieję na odpowiedź, biła się z myślami. Zastanawiała się, czy list zginął, czy może Muzeum udziela informacji tylko najbliższym krewnym, a ona, jako prawnuczka już do nich nie należy. Kiedy już pogodziła się z tym, że jej starania spełzły na niczym, nadeszła odpowiedź. Koperta była duża i gruba, z wydrukowanym znakiem Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu, oraz pieczątką i okrągłym stemplem w miejscu znaczka. Przyglądała jej się chwilę, zanim ją otwarła. Serce biło jej jak oszalałe. I nie było to tylko wzruszenie i ciekawość. Choć mogła już czytać i oglądać filmy, nawet dokumentalne, dziecinny strach przed wszystkim, co związane z obozami dotąd jej nie opuścił. W końcu odważyła się otworzyć kopertę. Znalazła tam list od dyrektora, zupełnie inny niż ten, który dostała jej prababka, pisany na komputerze, z kolorowym znakiem Muzeum w lewym, górnym rogu. W liście tym napisano, że nie udało się znaleźć zbyt dużo dodatkowych informacji o Andrzeju Kalecie, gdyż dokumentacja dotycząca jego i ludzi, przywiezionych wraz z nim tym samym transportem zachowała się jedynie w formie szczątkowej. Dalej była informacja o tym, że jej pradziadek został wymieniony w wydanej w 2002 r. „Księdze Pamięci” w jej pierwszym tomie „Transporty Polaków do KL Auschwitz z Krakowa i innych miejscowości Polski południowej 1940-1944”. Muzeum przysłało kserokopię stron, na których był wspomniany Andrzej Kaleta. Jego zdjęcie znajdowało się między zdjęciami innych ludzi wiezionych tym samym pociągiem, Jana, Józefa, Bolesława, Władysława i Karola Kupców, Stanisława Kopkowicza, Tadeusza Bilińskiego oraz Józefa Stasiaka. Z dziewięciu osób wymienionych na tej stronie przeżyły dwie. Na końcu zaś, była kopia listu, który 13 X 1940 r. Andrzej Kaleta napisał do rodziny.

Dziewczyna chciwie rzuciła się na ten list, jednak ze zdziwieniem zorientowała się, że jest pisany po niemiecku. Na specjalnym druku, rodzaju formularza przeznaczonego do korespondencji, czerniło się ładne, choć trochę nie wyraźne pismo. Atrament miejscami rozpływał się po kartce, a wyrazy wznosiły się lekko nad grubą, wydrukowaną czarną farbą linijką. Pismo wznoszące się w górę oznacza marzyciela, człowieka pełnego fantazji. Czy jej pradziadek taki właśnie był, czy może poddał się marzeniu o rodzinie, pisząc w tym okrutnym, nieludzkim świecie ostatni w życiu list? A może to nie jego pismo, może tylko dyktował komuś słowa? Nie wiedziała. Wiedziała, za to, że po pięćdziesięciu ośmiu latach, ten list dotarł na miejsce jego przeznaczenia, a ona nie może go odczytać. Mimo to była spokojna. Skoro miała już go w ręce, skoro trzymała ten skrawek papieru, nie list właściwie, ale jego kopię, ksero, nic złego nie mogło się zdarzyć. Następnego dnia poprosiła swoją profesorkę od niemieckiego o przetłumaczenie listu. Po lekcji zamknęły się w klasie. Kobieta, powoli, ze wzruszeniem odcyfrowywała niewyraźne, zamazane litery skreślone kiepskim atramentem. Po pięćdziesięciu ośmiu latach list niesprawiedliwie zamordowanego człowieka dotarł na ręce jego rodziny. Prawnuczka, przyklęknąwszy przy biurku nauczycielki słuchała uważnie słów pradziadka. Tego dnia skończyły się jej koszmarne sny.

Koniec

Kraków, 10 IV 2007 r.

Aldona Widłak
Aldona Widłak
Opowiadanie · 15 kwietnia 2007
anonim
  • estel
    przesuwam do opowiadań.

    · Zgłoś · 17 lat
  • sick
    miły kawałek kronikarskiej roboty

    · Zgłoś · 17 lat
  • Marek Durczyk
    No . Ciekawa historia . Ładnie podana.

    · Zgłoś · 17 lat
  • Anonimowy Użytkownik
    Anonimowy Użytkownik
    Nie chce mi się czytać. Podziwiam, że chce Ci się pisać. Napewno COOL.

    · Zgłoś · 17 lat
  • Maciej Dydo Fidomax
    troszkę męczący styl, ale historia ciekawa, końcówka pozostawia jednak niedosyt

    · Zgłoś · 17 lat