Złapawszy za ramię potrząsał nim cały wieczór,
opowiadał z ogniem w oczach jak to dokonuje zmasowanych ataków na
ten kawałek drewna i jak całuje go na pożegnanie i że każdy z jego
zeszytów pełen jest hymnów na cześć świata, zieleni i kobiecych źrenic
ozdobionych błękitnymi sukienkami z tysiącem
guzików.
Bo on kocha ciepłą herbatę i rozmach z jakim starzeje się jesienią
bukowina.
Bo on myśli, że ja (łapie za rękę), że ja się też w niej kocham
i że dwie takie miłości złączą się w jedną i uratują nasze życia przed
definitywnym zmarnowaniem.
(Uśmiecha się przepięknie).
A ja obserwuję jego trekkingowe buty i zapowiedź brody czającą się na
policzkach i widzę go w zielonym swetrze z grubej włóczki, wtulonego
w cień jakiejś skały, ogarniającego ręką moją talię i przyciskającego usta
do ramienia.
(Och, znowu kładzie na nim stabilność swojej dłoni).
Uśmiecha się tak niesamowicie, że nie wiem gdzie mam podziać oczy i
wrażenie że skądś go znam i doskonale wiem jaki jest.
Wizje się mnożą- i widzę go też z drewnianą łyżką do jajecznicy,
pachnącego igliwiem i nadciągającym deszczem, jak mnie karmi w zaciszu maleńkiej wyłożonej drewnem kuchenki
i gładzi moje dziwne włosy
(tak, dziwne- sam je tak określił obserwując jak w świetle zmieniają
kolor; pierwszy to zauważył).
Wiem już, że on mógłby się wszystkiego dowiedzieć i domyślić- że
kochałam i umarłam, że myślę z wielkim entuzjazmem o kontynuowaniu dzieła Hansa Bellmera,
że uwielbiam wielkie kolczyki i muzykę.
I że cierpię na rozdwojenie.
Zrozumiałby to, doskonale widzę u niego prosty kręgosłup, na dnie oczu
stabilność człowieka, który wie czego chce.
I od dawna przyzwyczajona jestem do faktu, że ludzie o imieniu Jacek zawsze
zajmują się piosenką poetycką.
Kupuje mi herbatę, pyta czy cukruję a ja, choć nie cukruję, dzisiaj
życzę sobie trzech łyżeczek wzruszająco słodkiego dzieciństwa w małym
miasteczku.
Trzy łyżeczki dzielą mnie od gasnącego uśmiechu i kolejnej wizji.
Och Jacek. Widzę już jak się kłócimy (tak widzę że wreszcie się tego
od ciebie nauczyłam), jak błądzimy jesienią po górach i zbaczam ze
szlaku zraniona którąś z twoich uwag (pewnie błahostką).
Postanawiam wrócić sama do domu żeby już więcej cię nie oglądać.
W ciągu kilku godzin zapominam jak pachniesz i że w twoich steranych
noszeniem trekkingach naderwała się sznurówka.
(A miałam kupić nową, taką miękką i oliwkową i śmiesznie
zapakować).
Potem budzę się w szpitalu, bo była zima i okazało się, że przegrałam
wyścig z podstępną nocą i usta mi zsiniały
(dostrzegam spod spuchniętych powiek twoją twarz, ogorzałą i zatroskaną
i słucham jak szepczesz, że chciałeś spić tą siność, że starałeś
się przejąć to zimno i że mam się obudzić, obudzić, bo inaczej to ty
nie wiesz co...).
I przypomina mi się jak cię odpycham i uciekam przed twoimi objęciami,
jestem potwornie niepewna, przygnieciona wrażeniem, że oto pojawiło się
przeznaczenie i nie mam już czego szukać.
Uciekam jak najszybciej mogę po iskrzącym się śniegu, ale nie potrafię
pozbyć się twojego zapachu, który towarzyszy mi przez całą drogę.
Och Jacek, zagraj mi coś, pozwól popłakać zmęczonym oczom.
Ty grasz i wlewasz w mój umysł płynny aksamit swojego głosu, nie
słyszę słów, słyszę imperatyw; ale już nadciąga z południa burza i wiem że
mnie przed nią nie uchronisz, choć jesteś tuż obok. Płonie mi głowa,
płoną mi myśli, za chwilę zginę w tym huraganie.
Chcę tylko żebyś bez końca trzymał mnie za rękę, dopóki niczego nie
wiesz, żebyś nie poznawał mnie do końca.
Ale to jest nieuczciwe.
Postanawiam jednak że pozwolę słowom na pierwszą próbę- wypływają ze
mnie szepty- posiniałe wargi rozchylają się i proszę cię, żebyś
zamknął oczy i przypomniał sobie moje mieszkanie wypełnione gęstym
światłem, prostotę mebli i zachlapaną podłogę pracowni.
Zamykam oczy i kreślę w powietrzu kształty wazonów i butelek.
Schizofrenia.
A ten niezdecydowany strzęp wciąż ostrzem do mnie.
Z ramienia decyzyjności i samostanowienia wysłali kilku ludzi, znowu
walili mi nocą do drzwi, banda paranoików!
Obstawiają wszystkie okna i spoglądają w ciszy, twierdzą że dotrzymują
mi towarzystwa i chcą mnie chronić przed
roztrwonieniem całego rodzinnego majątku
Uzyskanie przewagi nad sobą nigdy nie było łatwe, zwłaszcza w chwilach
kiedy ciężar skupiony był na jednej tylko stronie i niemiłosiernie
przechylał ciało i umysł.
Popielniczka na parapecie. Właściwie cały parapet to wielka popielniczka.
Okno lekko rozchylone.
Zachciewa mi się porównań i pomimo powagi sytuacji nie mogę
powstrzymać radosnego parsknięcia- okno rozchylone jak uda kobiety,
uda niczym dwie wiotkie trzciny uginające się pod ciężarem niszczycielskiego wiatru- kreatora.
Ach, rozchylajcie się letnią porą, sypkie nogi grządek i ugorów- niech
ziemia rodzi, niech szyby rodzą złociste refleksy, a my kąpmy się w
nieskończoności podłogowych paneli, w szalejącym oceanie przysiąg!
Podskakuję.
Gdyby rzeczą istotną był fakt, że mam niemal metr osiemdziesiąt,
zapewne wzięłabym go pod uwagę i przestała udawać małą dziewczynkę.
Ale to udawanie nie jest takie złe- usta w podkówkę, oczy pociemniałe z
żalu i gładzę cię po miękkich włosach.
Memento Mori mój drogi przyjacielu!- zostałam z tobą do samego końca
i jak widzisz nawet teraz śmieję się i nie pozwalam rozpaczy przejąć wodzy.
Wiatr rozsiewa po pokoju niedopałki -i gdyby tylko były otwarte- sypałby
popiołem w oczy;
Ale oczy martwego człowieka są od zewnątrz zamknięte-niepotrzebne już
rzęsy, przyprószone szarym pyłem, który wniknął również w gęstą
siatkę zmarszczek pokrywających twarz.
Człowiek siedzi na krześle, otulony miarowym rytmem powiewów wiatru,
imitujących bicie jego milczącego serca.
Gdyby jego okna posiadały okiennice, te bez wątpienia uderzałyby teraz w
ścianę sygnalizując niczego nieświadomym ludziom, od których w
międzyczasie zaroiło się na ulicy, że w tym pokoju na trzecim piętrze,
a właściwie pomiędzy pokojem a kuchnią, zmarł człowiek.
Ściany mętnieją w ciemności, aksamitny pył osiada na oparciach foteli
i gęstych koronkach firanek. Wiązki światła wypełzają powoli spomiędzy
zasłon i głaszczą przesiąknięty kurzem dywan- gdyby udało się
wydostać z tego pokoju, zrobiłabym to bez wątpienia, wymykając się zarazem
wszystkim towarzyskim konwenansom i niedociągnięciom wieku cielęcego;
Ja jednak siedzę, dłonie o połamanych paznokciach układam na stole przed
sobą i patrzę na ciebie ze spokojem chłonąc martwotę i brak oddechu.
Na zewnątrz pali się świat, czuję języki ognia dosięgające aż tego
niebotycznego piątego piętra, czuję obecność tego niszczycielskiego
żywiołu tuż przede mną, kilka metrów stąd, pod podłogą. Jestem
ucieleśnieniem nieprzeniknioności i chłodu, próbą nieudaną i pełną
niedoskonałości, czuję pod pulsującą pod skórą krew, ruch powiek i trzepot rzęs.
Przykładam do czoła pustą chłodną szklankę i wciągam w płuca mętne
powietrze.
Koniec świata, nie żyjesz, początek życia śmierć, niechże podleję
twoje kwiatki nim się zlecą żałobnicy, zapłakani sąsiedzi i łkające
panny, które podkochiwały się w tobie skrycie przez wiele lat obserwując jak spacerujesz ulicą
w wypastowanych do granic butach i staromodnym kapeluszu.
Twoje ,,dzień dobry” było najwyższych lotów, podobnie jak sposób,
w jaki wychylałeś szklaneczkę popołudniowego alkoholu.
Kiedy pierwszy raz wziąłeś mnie w ramiona byłam niepewna.
Nie wiedziałam że i do tego mogą służyć ręce, by kogokolwiek obejmować.
Trzymałam je dotychczas na kolanach poprawiając fałdy sukienki,
dotykałam pąków piwonii i wyrywałam niesforne płatki,
by ukrywać je po wieczne czasy pomiędzy stronami swoich niezliczonych zeszytów.
Lubiłeś szeleścić papierem i powtarzać, że te wszystkie chwile, które
tam zapisuję, położą się cieniem na moim życiu; że miast analizować
bzdurne swoje westchnienia i niemożliwe tęsknoty, powinnam wybiec na dwór
i wypijać słońce wprost z nieba.
Jak najczęściej podejmować ryzyko otarcia kolan, wspinać się na
najwyższe gałęzie i krzyczeć na całe gardło; oczyszczać się z niezdrowej
melancholii i trującego smutku, który wysysa z młodości beztroską rozkosz.
A ja siedziałam i zapisywałam. Nie interesowało mnie to, że wszyscy się
rozbiegli, że teraz kładą się w obłokach trawy i ciskają w siebie
kwiatami.
Wolałam wieczorem wychodzić samotnie do parku i wąchać ślady ich
cielesnej obecności, obserwować wstającą z klęczek trawę i gładzić
długie soczyste gałązki małych brzózek.
Siadywać na brzegu, tam skąd widać pola i odległe o kilometry wioski
i dawać się przewiać na wskroś polnemu wietrzykowi.
Bo o czym myśli człowiek gdy ma dwanaście lat?
Zdziwiłbyś się. Zwątpiłbyś.
Zabawne jak bardzo niespodziewane mogą być to myśli, te najbardziej
skryte i najbardziej niebezpieczne, bo prorocze.
-Nie chcę być fryzjerką ani kucharką- powiedziałam ci wtedy krzywiąc
twarz.
Rozpamiętuję tą przeszłość, bo nie potrafię odnaleźć momentu, kiedy
mój los został przesądzony, kiedy złośliwy bóg zrzucił na ziemię
tysiąc twarzy i pozwolił zabrać wszystkie.
Młodość o tysiącu prawdziwych twarzy, młodość wybierająca najlepsze
możliwości.
Czułam tylko kakofonię sprzecznych dźwięków rozsadzających uwięzione
w ograniczonym ciele ,,ja”.
Tego wieczora błąkając się pieszo po okolicznych wioskach, popychana
nadzieją, że uda mi się wreszcie spotkać ucieleśnienie wiatru i słowa
przeznaczenie, trafiłam w miejsce, w którym często bywałam.
W rzeczywistości wcale nie szukałam, tylko ukrywałam się w zaciszu
drzew.
Byłam tak bardzo zła na wszystko co się działo, na siebie samą, że nie
byłam w stanie nawet czytać. Miałam za sobą półgodzinny bieg, którego
celem było zmęczenie bólu, odwrócenie swojej własnej uwagi od świata.
Ale nie zadziałało.
W każdym razie zasiedziałam się.
Nie zauważyłam nawet, kiedy zaszło
Słońce i kiedy odjechał ostatni autobus.
-Huston, mamy problem- pomyślałam, otrzepując się ze strzępków
zeszłorocznych liści
wyściełających ziemię, która tutaj zawsze miała dziwny kolor- była
lekko szarawa, inna niż
w okolicznych dolinkach.
Nie chciało mi się już siedzieć, cały wieczór przeleżałam w cieniu
wielkiej brzozy, wtulona w jej białe konary i zasłonięta przez nisko opadające, młode witki.
Obserwowałam jak ludzie zbierają się na pobliskim pagórku, przebierają
w stroje kąpielowe i skaczą po płyciznach wody, jak małe dzieci,
popisując się przed sobą i chlapiąc na wszystkie strony świata swoją radością bycia skrzętnie ukrywaną
i tłumioną podczas ciemnych zimowych dni wypełnionych pracą.
Być może to jakaś skłonność do podglądactwa przywodzi mnie tutaj
i nakazuje sączyć w milczeniu chłód butelki i wertować kolejne książki,
którym nie poświęcam zbyt wiele uwagi.
Świat wokół, w takim miejscu jak to, wydaje się być interesującym
i wielkim, ale zarazem możliwym do pojęcia.
Kiedy przenoszę się gdziekolwiek indziej, wszystkie proporcje ulegają
zmianom- przerażają mnie odległości, zimno międzyludzkich kontaktów
i wyrachowanie w każdej dziedzinie.
Przeraża mnie fakt że pozwalam się wciągać temu wirowi i pokonuję sama
siebie robiąc to co oni.
Fascynuje mnie to letnie zmartwychwstawanie, rytmy rozgrzeszeń, które
nawet wbrew woli nakazują poszukiwać granic letniego odpustu.
Wychodzenie na ulicę w obcych miastach naznaczone delikatnymi białymi materiałami,
mocniejszym makijażem i beztroskim wymachiwaniem torebką, staje się regułą.
Plamienie dłoni słodkimi sokami zakazanych owoców i całowanie obcych
ust, obnażanie piersi i rzucanie się w wir przelotnych dotknięć, a później
rozgrzeszanie.
Tak długo praktykuję ten niecny proceder, nie potrafię doczekać się
zmierzchu i nie potrafię doprowadzić tego do końca.
Nie rozumiem kierujących mną mechanizmów- czy to aż tak wielki
konformizm wpełznął we mnie i trawi i trawi bez końca?
Czy wiek w który weszłam wyklucza odczuwanie czegokolwiek o głębszym
oddźwięku?
Jeszcze moment temu czułam tak do głębi, że chciałam oglądać
i wąchać płynącą ze mnie krew, że czułam zapach tej przypalonej słońcem
skóry, odurzający aromat lata, przypływający tuż przed zamknięciem powiek.
Nie dopuszczałam nikogo więcej, nie śmiałam zmieniać zdania- oto bowiem
znalazłam dobre miejsce by uciekać.
Ale cóż z tego że ucieknę, skoro wiedziałam że będę musiała
wrócić i nieważne do kogo. Ważne że będę musiała wrócić, bo tak to
wygląda;
Każde cudowne odnalezienie, wyświęcanie momentów i finalne kąpanie
drobnych, jeszcze dziecięcych dłoni we krwi.
Dlaczego to widzę, dlaczego nie przestaje naciskać na moje usta.
Nieważne.
Żeby nikt nie śmiał pomyśleć, że emocji we mnie nie ma, że tylko kawa
z mlekiem się burzy, pianka spieniona na warg obrzeżach puszy się i
znika. Wargi pękają.
Omszałe filiżanki i szeleszczące owady na drewnianym stole- pokrytym hubami,
chwiejnym i zszarzałym, przy którym moje stałe miejsce, na rogu- tam gdzie panny,
którym za mąż nie dane będzie wyjść- siadują i skubią rąbek obrusu koronkowego
i gryzą gorzkie ciastka łzawiąc obficie i marząc naiwnie, bezczynnie, do samego końca.
Jesteś tutaj jeszcze kochany?
pozdrawiam