Dziś wieczorem jest mi bardzo źle, jestem samotna.
Ból budzi się powoli jakby przestawała działać narkoza. Wiedziałam, że tak będzie.
w pierwszej chwili trudno zdać sobie sprawę, dopiero potem jak minął 24 godziny.
W miarę jak zbliżał się momęt rozstania czułam, że nazajutrz najtrudniej będzie żyć, żyć dalej
kiedy już zupełnie nie mam na to ochoty, kiedy brak radości. Teraz wszystko mi jedno.
W poczekalni na lotnisku mówiłam sobie, że odtąd nic już nie będzie w stanie mnie zranić
ani sprawić bym cierpiała. Pragnęłam gorąco nigdy z nikim się nie wiązać, nie męczyć.
Powiedziałam sobie " gdyby to mogło być ostatni raz ", gdyby rzeczy i ludzie mogli utracić zdolność
przywiązywania mnie do siebie, skoro w końcu i tak zawsze muszę je porzucić.
Skoro nic nie może trwać, skoro naprawdę nic nie jest wieczne.
Ponieważ ta ostatnia obecność zostałą mi odebrana, mówiłam sobie, że w gruncie rzeczy
nadeszła pora bym uwolniła się od możliwości kochania.
A teraz zastanawiam się czy miałam racje rozumując w ten sposób,
zamknąć się na innych, żeby nie narazić się któregoś dnia na cierpienie.
To było by oczywiście zbyt proste wyjście niezbyt zresztą oryginalne, stare
jak pogańska mądrość, jak bunt serca wobec zamętu wywołanego czyjąś nieobecnością.
Ale nie jest w tym zbyt dużo urazy, zbyt dużo bólu, żeby miało ono być prawdziwe i czyste.
Zresztą lepiej, żebym dziś wieczór popracowała, jakoś się rozerwała i spróbowała zasnąć.
Jutro zobaczymy