Akuratna i wielmi znamienita historia farbiarska

Hekate

Akuratna i wielmi znamienita historia farbiarska

Absurdeska

Tak się złożyło, że rano u płota umówiły się na wspólne barwienie łąki, co to się zaczynała zaraz za chatą wójta, a kończyła hen daleko, aż przy pańskim lesie. Robota ciężka, szczególnie wiosną, kiedy kolory do oczu skaczą jak chłopaki w karczmie i trzeba uważać, żeby nie przesadzić z zielenią. Pistacja nie lubiła tego rodzaju babraniny, dlatego ucieszyło ją, że sąsiadka wpadnie po obiedzie i razem wezmą się do rzeczy, pozbywszy się uprzednio mężów, którzy tylko by zawadzali. Ani jeden ani drugi nie widzieli bowiem różnic między khaki a beżem, i do robót farbiarskich nadawali się wyłącznie po solidnej dawce światłówki karczmarza Czerwieńca.

- A nie schrzań tylko stara, bo wójt się zawścieknie i żyć nam nie da! – ostrzegł Burgund, po czym prędziuchno zmienił stan skupienia i wcisnął na głowę kapelusik z piórkiem. – Wrócę przed wieczorem i pomogę ci z niebem, bo błękity wychodzą ci gorzej od krupniku, a to już nie lada wyczyn!

I zniknął. Chwilę potem Pistacja usłyszała refren sprośnej piosenki i pomyślała, że musieli już dotrzeć do kapliczki, bo tuż za nią, w umyślnie wykopanej jamie, mieli schowaną wódkę. Ponoć na Czarną godzinę, chociaż Czarna, miejscowa nierządnica, twierdziła zawsze, że niewinna, i nic jej o żadnych tajnych skrytkach nie wiadomo.

Kogut nie zdążył zapiać drugiej po Pańskim Aniele, a już z sąsiedniej chaty wyskoczyła Cytrynka i truchtem ruszyła w kierunku dziury w płocie. Dziura wydziurzyła się sama, przynajmniej tak jednomyślnie stwierdzili Burgund z Karminem, a Burgund dodał jeszcze, że na pewno Złe miało w tym swój bezpośredni udział. Oczywiście obie gospodynie wiedziały swoje – mężowskie ciągoty do butelki mówiły same przez się – ale nie zdradziły się nawet słóweczkiem, bo były w gruncie rzeczy z dziury bardzo zadowolone. Ot oszczędność drogi, nie trzeba już było biegać na około, gdy nadmiar plotek wzbierał w gardle i marzył o wydostaniu się na zewnątrz. A trzeba dodać, że zarówno Pistacja, jak i Cytrynka przepadały za plotkowaniem, umilając sobie w ten sposób długie godziny spędzane na farbowaniu świata.

- Ano jestem – wydyszała Cytrynka, gdy przyjaciółka otworzyła drzwi i wpuściła ją do chaty. – Chłopy poszli, spokój jak u Boga Farby za kominem, więc tak sobie wymyśliłam, że dobrze byłoby zacząć od... Patrz i się dziwuj!

Pistacja patrzyła i dziwowała się, bo też i było z czego! W umazanych fioletem dłoniach sąsiadki zamigotało szkło; butelka oklejona papierem, na którym nieboskim jakimś zwyczajem były wykreślone znaczki, co jak w mordę przypominały nogi pająka.

- A cóż to za dziwo? – zapytała nabożnie. – Wygląda jak jakowaś driakiew starej Zielenichy, tylko w bardziej uczonej flaszce zamknięta.

- Nie, nie Zielenichy – zaprzeczyła Cytrynka i klapnęła na zydlu. – To mężowskie. Jeszcze zanim spotkałyśmy się u płota, smyrgnęłam do kapliczki i wykopałam jedną taką, a z ciekawości, żeby popróbować co też te chłopy tak ciągle chłepcą. Chyba się nie spostrzegli, bo śpiewy słyszałam, widać zakopali po pijaku...

- I ja słyszałam – głos Pistacji zadrżał, a bo też ciekawa była jak diabli, Burgund nigdy jej nie dozwolił zaglądać do butelki. – To mówisz, że to jest ta ichniejsza światłówka, gorzałka czyniona ze światła i śpirytusu? Nie zaszkodzi to nam aby?

- Im nie szkodzi, to nam ma zaszkodzić? – Cytrynka uderzyła się po udach, aż klasnęło. – Dawaj po kufelku, toż i nam się należy trochę uciechy! Zobaczysz, praca pójdzie jak nigdy, pan wójt po nogach będzie nas całował z radości!

Pistacja nie bardzo umiała sobie to dziwowisko wyobrazić, ale nie zaprzeczyła, żeby nie obrazić przyjaciółki. Za to szybko pobiegła do izby i wróciła z drewnianymi kufelkami, które sam Burgund sporządził niegdyś w napadzie familijnych uczuć.

- Polej no – powiedziała, zgrywając niestrachliwą. – Może i faktycznie szybciej nam się ta łąka pofarbuje. Hej dolo doleńko!...

I wypiły, a gorąco im się zrobiło zaraz, że strach! Nie poprzestały jednak na jednym kufelku, z kawalerską zaiste fantazją ruszyły w dalszy bój, bo nie uchodziło przyznać się do słabości. W końcu trunku zostało tyle, co na jeden łyk, więc dolały Burkowi do miski, żeby i psina mogła się kapkę poweselić.

- A niech mnie biją, co za kolory! – roześmiała się Cytrynka kubek w kubek tak, jak zwykle rechotała nierządnica Czarna, gdy chłopy prosili ją do karczmy na potańcówkę. – Chodźmy zaraz na podwórze, łąka będzie, że hoho, aż mi w oczach cosik skacze!

Pistacja zamrugała gwałtownie, żeby odgonić uparte świetliki, i wstała, chociaż nogi plątały jej się tak, jak pajęcze znaczki na mężowskiej butelce.

- Ta zieleń to taka nijaka, zawsze malujemy łąkę na zielono – powiedziała kapryśnie, gdy stanęły już przy płocie i zapatrzyły się na łąkę wójta, co się ciągnęła hen, aż po pański las, w którym ponoć coś straszy i krew z dziewuch wysysa. – Fiołkowy jest ładny. I malinowy. I bahama yellow...

- Święta racja, kochanieńka, trzeba coś z tym zrobić – zgodziła się Cytrynka, przytrzymując się sztachety, żeby nie wylądować w gnojówce. – To się chłopy zdziwią jak wrócą!

Tak zaczęło się malowanie. Pistacja i Cytrynka wydobywały z siebie wszystkie kolory tęczy, które prędziuchno osadzały się na kawałkach potulnego krajobrazu. Pomarańczowe źdźbła, fioletowe krzewiny, hej, czego tam nie było! Niech się schowają wszystkie vangoghi, niech ze wstydu chlipią manety, takiej kolorystycznej hecy świat jeszcze nie widział, a do młodzieniaszków wszak nie należy i przez różowe okulary od lat nie spogląda.

Nad barwną łąką płynęły chmury, strasząc ptaki intensywnym lila róż. Krowy zwarły szeregi i wspólnie żarły cynobrową trawę. Zadowolone farbiarki zacmokały z podziwu i usunęły się do swoich chat, bo zbliżała się pora kolacji i trzeba było mężom przyszykować jadło.

Jako też i wkrótce na malachitowym horyzoncie ukazały się dwie sylwetki, które zygzakiem zmierzały ku rodzinnym gniazdom. To Burgund z Karminem ukończyli dysputy na wyższym poziomie abstrakcji i zapachniał im rosół, którego w karczmie nie podawali, bo karczmarka złym okiem patrzyła na tych, co groszaków w mieszku nie mają.

- I w pierzynę! – rozcmokał się Burgund. – Moja stara dalej figlować lubi, więc trzeba jej dogodzić.

- Co prawda, to prawda – zarechotał Karmin i wtedy coś mu przestało grać, niemiły jakiś zgrzyt uderzył go prosto w oczy. – Ale światłówki, to dzisiaj zdecydowanie za dużo... – mruknął po chwili namysłu, bo nie chciał swym ślepiom uwierzyć, w końcu rzadko kiedy ma się do czynienia z karmazynową pokrzywą.

Burgund przystanął. I jego zaniepokoiła kolorystyka, chociaż myśli niespiesznie krążyły po głowie i za nic nie można było doczepić przyczyny do skutku.

- Ja ją utrupię!!! – oświeciło go nagle. – Ja ją normalnie wygrzmocę tak, że przez miesiąc na dupie siadać nie będzie!

Karmin chciał go zatrzymać, bo cokolwiek mniej był pojętny, ale Burgund odtrącił pomocną dłoń i pomknął do chaty, bezlitośnie depcząc kobaltowe stokrotki.

- On to umie z babą postąpić – rozmarzył się Karmin i westchnął ciężko. – Chłop na schwał! Mnie to do niego jak kalarepa do malwy...

Potem przez długi czas, ba, pewnie i przez noc całą, słychać było krzyki, skowyty i trzaski, które dalsi sąsiedzi przypisali nietopyrkom buszującym w dzwonnicy. Nazajutrz zaś łąka wyglądała całkiem zwyczajnie i tylko lazurowy liść babki, dobrej na skaleczenia, przypominał o niewieścim szaleństwie.

Hekate
Hekate
Opowiadanie · 21 czerwca 2007
anonim
  • Marek Dunat
    no :) mnie zastanawiasz.

    · Zgłoś · 17 lat
  • Wena
    a ja się już zapisaaaaałam - he! :)))))
    i w zeszłym roku byłam! i nawet było fajnie! ;)

    · Zgłoś · 17 lat
  • Wena
    A ja się już zapisaaałam - he! :))))
    i w zeszłym roku byłam też ! i było nawet faaajnie ! :))))

    · Zgłoś · 17 lat