Bo codzienność była monotematyczna. Poranek, południe, noc. Wieczorów nie miałem, wieczorami wyłem albo głupstwa inne jakieś robiłem. I żeby chociaż nadzieja nocą przyjść chciała.
Nie ma przyjaciół.
Są tylko ludzie, z którymi dobrze się pije.
Albo dobrze się śpi.
Dali mi do ręki karabin, długopis i świecę. I co, ja miałem świat zbawić? Świeczką co najwyżej mogłem ognisko pomóc rozpalić. Próbują już drugi dzień. Może zaćpali się na tyle, że im się zielona trawka łóżkiem wydaje i iskier nie mogą wykrzesać. Z siebie nawet. Patrzę już drugi dzień na ich męczarnie, dziwnie mi z tym dobrze. A bujajcie się! Wcześniej korkami od taniego wina mnie okładali i korkociągi w kraty wkręcali, może chcieli mnie uwolnić? Ale żeby korkociągiem?
Żeby chociaż coś poza tym.
W tych ciepłych ramionach potrafiła roztopić szkło półlitrówki.
Żeby chociaż coś poza tym.
Pomyślałem, że wypróbuję długopis. Wkład czarny, czarny atrament, herbata czarna myśli rozjaśnia. To napisałem w środku celi, na ścianie (nie moja ściana, swojej bym nie zapaskudził). Coś napisałem, mocy nie miało, chwila i wyblakło. Wyłem z żalu za utraconym napisaniem, nie słyszał mnie nikt, tylko żal mój pod stopami moimi leżał i wył razem ze mną.
To syf się zrobił wewnątrz mnie.
I już nic nie miałem.
Nawet styczeń nie mój.
Potem leżałem przez czas jakiś w bagnie, sam leżałem i już nikt się przy mnie nie budził. Krew ze mnie chciała wypłynąć na wierzch, czułem ją jak się chce wydostać, ale wrzasnąłem do niej, że płynąć ma w środku, nie chcę cierpieć sam. To niech i ona sobie pocierpi. I przypominały mi się wszystkie głupie chwile, o których nigdy nie chciałem pamiętać, namioty jakieś, uśmiechy, ludzie dziwni, nieznajomi z rękami do mnie wyciągniętymi, telefony, stosunki, nawet katedra mi przed oczami stawała i niejasny obraz wieczności pokazać chciała. Ale każdy nowy widok nudził mnie nieprzyzwoicie, chociaż leżałem prawie nieżywy. I chciałem ujrzeć sedno, zło w swej czystej postaci. Ale czułem tylko truskawki. Niewyraźny, odległy zapach truskawek. Banalny i zupełnie nie na miejscu. Wzgardziłem wszystkimi, którzy do mnie łapki wyciągali, co mi po nich.
Przyszły do mnie szczury.
Ja - szczurki.
Zbyt duża częstotliwość, nasilenie, wrogość, wrogość.
Pisnęły czujniki i polały mi głowę wodą, od której skręciły mi się włosy. Mdliły mnie głosy zza ściany, jęki wszystkich mokrych głów. Gdzieś daleko głucho trzasnęły drzwi.
Kara -
- bin
Głos woła.
Ja umarły bezkarny wołam następnego.
On wędrowiec.
idea ciekawa , zamysł bardzo interesujący . samo przeprowadzenie tekstu jednak troszkę mnie rozczarowuje . myśle ,że mimo wszystko niepotrzebnie uzyłas zbyt złożonych zdań. wymieszanie ich ze zdaniami krótkimi jak szczeknięcie psuje mi nastrój . o wiele lepiej byłoby według mnie trzymać się konwencji właśnie tych króciótkich - 3, cztero wyrazowych zdań . pasują one znacznie lepiej do charakteru tego dzieła . w słowach zapisanych kursywa widze spora dozę tak lubianego przeze mnie eksperymentu i zabawy budowaniem wyrazów . i to powiem Tobie wychodzi w tym tekście najlepiej . pointa równiez jest wielkim plusem . jednym słowem więcej za niz przeciw . dlatego też pozwolę sobie , choć zazwyczaj tego nie robię na ocenkę . masz u mnie 4+
- Ja -szczurki bardzo milutkie.
Dla mnie trochę nierówny, ale ładne zabawki słowem.
Apeluje jednak do Ciebie jak i do wszystkich.
Ludzie! Więcej sensu, bezsensu nie ma sensu mnożyć.
dzięki za krytykę i uzasadnioną ocenę.