Chciałam wznieść ręce do Boga, błagać o odpuszczenie mi win za które cierpiałam w ten sposób, ale niedługo zajęło mi stwierdzenie, że nie posiadam rąk. Z trudem przychodziło mi przez myśl, że zawsze taka pozostanę, bo przecież nikt prócz Boga nie był w stanie mi pomóc, to wiedziałam na pewno.
Próbowałam się poruszyć, nie bardzo wiedziałam jak, z trudem otwierałam oczy, więc zmienienie punktu położenia graniczyło niemalże z cudem.
Minęło kilka godzin, a ja dalej leżałam całkiem bezradna. Chciało mi się płakać, krzyczeć…lecz tego również nie potrafiłam.
Co robić?
Pozostać dalej w miejscu?
Umrzeć?
Chęć poruszenia się była ogromna nie mogłam skupić się na niczym innym. Nagle (o ile to możliwie) na mej twarzy pojawił się nikły uśmiech, bo w końcu opanowałam mechanizm otwierania i zamykania oczu, zrozumiałam jak postępować z tułowiem. Ześlizgnęłam się z łóżka pozostawiając za sobą ścieżkę z kleistej mazi.
I co teraz?
Dlaczego nikt nie nadchodzi? Mama przecież jest w domu.
Usadowiłam się na miękkim dywanie, i z poczuciem bezsensu czekałam na dalszą część kary. Nagle drzwi otworzyły się…
,,mamo! Jak dobrze ze jesteś!” – wolałam w duchu.
Na moje wewnętrzne krzyki mama wykrztusiła:
-ślimak?
-hej! Co Ty robisz?! Zostaw mnie!
Zawinięta w białą chusteczkę, wylądowałam na zielonym trawniku, wyrzucona przez własną matkę.
Chyba czas pogodzić się z losem. Pozbawiona dawnego domu muszę poszukać nowego, a więc do roboty…obym jak najszybciej znalazła muszlę, którą do tej pory nie zostałam obdarowana.
Pozdrawiam