Portal w jedną stronę
Stał
na skale nieopodal swojego domu, mrużąc oczy od oślepiających promieni
zachodzącego słońca. Światło odbijało się od chmur, i od gładkiej powierzchni
oceanu, rozmywało wszystko w pomarańczowej wizji świata. Było pięknie, chociaż nie
miało to najmniejszego znaczenia.
Patrzył
w odległy punkt na horyzoncie. Punkt, który był wyspą, taką samą wyspą jak ta,
na której właśnie stał. Myślał o bitwie, która czeka go następnego dnia. Nie
czuł nienawiści do tamtej czarnej plamy na horyzoncie; co więcej, czuł z nią
więź. Wiedział, że setki mil od niego, gdzieś tam na drugim brzegu stoi taki
sam chłopak jak on, który tak samo boi się następnego dnia, który patrzy w
plamę na horyzoncie i nie ma jej nic za złe.
Kapłan
wyjaśniał, że pewnych sytuacji nie można uniknąć, a z pewnych dróg po prostu
się nie wraca. Chłopak nie miał innego wyjścia niż pogodzić się ze swoim losem,
przeznaczenie pozostawiając w rękach Marsa.
Od
oceanu zerwał się wicher, smagnął jego oblicze, poderwał do lotu chowające się gdzieś
niżej mewy. Ptaki z trudem uniknęły kolizji ze skałą wybrzeża, niemal ocierając
o krawędź klifu wyfrunęły w niebo. Słońce prawie już zaszło, promienie osłabły,
a firmament przybrał atramentowy kolor. Od strony miasta buchnęły ogniska, u
stóp świątyni wrzała już zabawa.
Z
pobliskich domów wyszli ludzie, kierując wprost w stronę ogni. W pierwszej
chwili nie zwrócił na nich uwagi, nawet nie odwrócił głowy. Zrobił to dopiero,
kiedy zorientował się, że była to dziewczyna, którą dosyć dobrze znał. A przynajmniej
tak mu się wydawało.
Szła
z jakimś młodzieńcem, a jego nie widział nigdy wcześniej. To z resztą
zrozumiałe, bo on jako wyznaczony dowódca nie miał prawa bywać w niektórych
partiach miasta. Z resztą żaden z żołnierzy nie miał do tego prawa, chyba że
któryś zatrudniony na stałe w służbach porządkowych.
Dziewczyna
wydawała się być z chłopakiem zaprzyjaźniona, bowiem szli bardzo blisko siebie.
Znikli w cieniu zachodzącego słońca nawet nie zwróciwszy uwagi na stojącego
samotnie żołnierza. Poszli prosto w stronę ognisk, w stronę zabawy.
Od
oceanu ponownie powiał wiatr, a chłopak odwrócił się w jego stronę. W jego
sercu coś się zmieniło pod wpływem tego, co zobaczył. Jeszcze rano nie był
pewny, czy pójdzie w stronę ognisk. Teraz miał jeszcze więcej wątpliwości.
Jeżeli by poszedł, to tylko ze względu na nią – teraz wiedział, że
najprawdopodobniej nawet do niej nie podejdzie. Wie, że będzie miała z kim
tańczyć.
Wyspa
powoli znikała w ciemności. Nie było już na czym zawiesić wzroku – co więcej,
zaczęło się robić zimno. Na niebie zaświeciły gwiazdy, a noc na skraju urwiska
zawsze bywa mroźna. Chłopak nie miał zamiaru tu stać, chociaż nie chciał też
iść na zabawę. Nie mógł wrócić do domu; jego matka wolałaby, aby poszedł w ten
ostatni dzień i był szczęśliwy zapomniawszy o wszystkim. On jednak nie umiał
zapomnieć.
Nie
chciał zapomnieć. Skierował się w stronę zniszczonej twierdzy, w której niegdyś
ćwiczył go ojciec, a która opadła do oceanu na początku ery. Stała na lądzie,
który runął w wodę, a teraz tylko część muru i pojedyncza wieża przypominały w
ogóle o istnieniu takiego miejsca.
-
Kriossosie! – usłyszał za sobą głos, który od razu
bezbłędnie poznał
-
Tak matko? – odrzekł odwracając się powoli
-
Dokąd idziesz?
-
Matko, w twoim głosie drży niepokój.
-
Czy idziesz do wieży?
Chłopak nie
wiedział co ma odpowiedzieć. Czuł ogromny smutek, chociaż w zasadzie był on
całkiem nieuzasadniony. Matka wiedziała ile dla niego znaczy ta wieża, ile
znaczył dla niego ojciec. Mógł spędzić tą noc dokładnie tak, jak chciał. To, że
większość żołnierzy robiła to z dziewczynami, nie znaczyło, że on nie mógł tego
zrobić ze wspomnieniami. Tym bardziej, że jedyna dziewczyna jaka wchodziła w
grę, najpewniej nie miałaby ochoty się z nim zadawać.
-
Tak matko – odpowiedział po chwili, od razu tego żałując.
-
Ale zabawa już się zaczęła.
-
Wiem o tym – odpowiedział szybko – Dla mnie jednak się
już skończyła.
Przez moment Kriossosowi wydawało się, że w oczach matki
błysnęły łzy. Jego uczestnictwo w zabawie było chyba dla niej nadzwyczaj ważne.
-
Codziennie myślisz o tym, co cię czeka jutro. Dzisiaj
też, chociaż dziś mógłbyś tego nie robić.
-
Nie mogę o tym nie myśleć. Nikt nie może.
-
Ale się bawią, może po raz ostatni w życiu. Tak bym
chciała, żebyś chociaż na moment zapomniał...
-
Zapomniał? – wzburzył się chłopak – Zapomniał o ojcu?
O bitwie? To niemal bluźnierstwo matko! Nie traktuję tej myśli poważnie.
-
To przez nią nie idziesz?
-
Kogo masz na myśli?
-
Perseę.
-
Czemu tak myślisz?
-
Bo widziałam wszystko z domu. Widziałam jak zdziwił
cię jej widok z kuzynem.
-
Z kuzynem? – zdziwił się Kriossos – Więc to nie był
jej...
-
Nie wiedziałeś, że Persea ma kuzyna?
-
Nie mogę bywać w mieście matko, nie widziałem go nigdy
wcześniej.
-
Wyglądali na bardzo ze sobą związanych, nie sądzisz?
-
To prawda. Ale to nic nie znaczy, skoro są bratem i
siostrą.
Od
południa coraz mocniej sączyło się ciepłe powietrze i żar ognisk. Huczała
wrzawa, zupełnie jakby żaden z uczestników nigdy wcześniej się nie bawił. Z
daleka słychać było piszczałki i harfy, jakby sam Dionizos zstąpił na chwilę na
Ziemię, aby wspomóc ucztujących winem i muzyką.
-
Więc dalej idziesz na wieżę? – upewniła się kobieta
-
Pójdę do miasta – odrzekł po chwili wahania Kriossos –
Jeśli tak ci na tym zależy matko
-
Idź, idź. I baw się dobrze.
***
Znaczna część miasta była odcięta dla żołnierzy. Normalnie
nie mieli oni tam wstępu, a wejścia pilnowali zawsze dwaj zbrojni mężczyźni ze
straży miejskiej. Dziś nie było warty, bo dziś wszyscy mogli wejść na plac
świątynny, który leżał bezpośrednio za targiem. Kriossos wszedł tam po raz
pierwszy w życiu, chociaż świątynię widział już kiedyś wcześniej. Miał wtedy
kilka lat i był z ojcem na targu. Stał wtedy tuż przy przejściu, którego ani
on, ani ojciec nie mogli przekroczyć. W oddali zobaczył wtedy świątynię, która
wydała się małemu chłopcu ogromna.
Dziś
świątynia nie była tak oszałamiająca, być może dlatego, że dziś mógł ją
widzieć. Znacznie pokaźniej prezentował się stos przed nią usypany. Płomienie
zdawały się strzelać aż pod samo niebo. Wokół ognia zebrali się żołnierze,
pijąc i jedząc. Większość z nich prócz tego obściskiwała też dziewczyny, które
wyglądały na wcale zadowolone z tego faktu.
Dla
Kriossosa było oczywiste, że młodzi mężczyźni nie myśleli o bitwie, jaka ich
czeka następnego dnia. Widać to było w ich oczach, w sposobie w jaki odbijał
się w nich żar ogniska. Widać to było w ich uśmiechach i w sposobie, w jaki
obściskiwali przydzielone im dziewczęta.
On
sam jednak niewiele się zastanawiał nad tłumem żołnierzy. Dziś był wszakże ich
dzień, dzień radości i zapomnienia, na które nie mógł sobie pozwolić. Kriossos
szukał wzrokiem Persey, ale nigdzie nie mógł jej dostrzec. Możliwe, że była
przy innym stosie, ale była też inna możliwość.
Matka
mogła kłamać. Chciała, aby syn poszedł na zabawę, a nie uczyniłaby tego w inny
sposób, niż napominając o Persei. Chłopak jednak szybko odpędził tą myśl, i
zaczął ponownie obserwować otoczenie.
Stos
dawał ogromną ilość światła, ale i tak nie oświetlał całego placu. W ciemności
tonęły domy na obrzeżu placu, sylwetki ludzi majaczyły na granicy cienia, nawet
świątynia ledwo wyłaniała się z mroku. Strzeliste kolumny wprawdzie zalane były
światłem, ale przestrzeń między nimi skrywała całkowitą ciemność.
Chłopak
ruszył naprzód, nie bardzo wiedząc dokąd zmierza. Może wydawało mu się, że
zauważył coś na schodach świątyni, a może po prostu nie widział co ma robić.
Okrążył stos, po czym wkroczył między kolumnadę.
Ciepło
bijące od ognia nie miało tutaj wstępu, podobnie jak wrzawa bawiących się
ludzi. Świątynia miała swój własny klimat, ciężki i mistyczny. Nawet dźwięki
odbijały się inaczej po przekroczeniu pasma kolumn. Kriossos rozejrzał się
wkoło, ale nie dostrzegł nikogo, chociaż jeszcze przed chwilą mógłby przysiąc
była tutaj kobieta.
Chłopak
okrążył budynek, wciąż trzymając się ciemności kolumn; jego kroki głucho
odbijały się od kamiennych ścian budynków. Wiedział, że gdzieś w pobliżu
znajdował się gmach sądu, a pod nim kolejne ognisko, ale nie miał najmniejszego
pojęcia gdzie dokładnie. Przecież nigdy wcześniej tu nie był.
Wyszedł
zza kolumnady i poszedł środkiem brukowanej drogi. Uliczka była wąska, a po jej
bokach, pod murami domów, rosły szpalery wysokich, wysmukłych, iglastych drzew,
których nigdy wcześniej nie widział. Gdyby nie światło księżyca, Kriossos nic
by nie widział, bowiem wszyscy ludzie poszli na zabawę. Domy ziały czarnymi
otworami okien, w całym mieście nikt nie zostawił nawet jednej zapalonej
latarni.
Z
daleka ponad dachami czerwieniła się łuna ogniska. Kriossos nie mając większego
wyjścia udał się właśnie w tamtą stronę. W gmatwaninie uliczek stracił orientację,
nie wiedział w którą stronę idzie, ani czy nie trafi znów na świątynny plac.
Wszystkie
domy wyglądały tak samo, wszystkie były wykonane z białego, jednolitego
kamienia. Wszystkie co do jednego przy wejściu miały kolumny na kształt tych
świątynnych, jednak nie tak grube ani tak strzeliste. Niektóre budynki miały
też dachy pokryte czerwoną dachówką, a ściany zielonym, niebieskim w ciemności
bluszczem. Młody dowódca zorientował się, że prawdopodobnie jest teraz w okręgu
Archos, dzielnicy bogatych mieszczan.
Sąd
powinien być gdzieś w pobliżu, pomyślał chłopak. Spojrzał w niebo, potem
rozejrzał się po horyzoncie szukając ponad dachami budynków jakiejś wskazówki.
Teoretycznie powinien zobaczyć gmach sprawiedliwości, ale nie mógł dostrzec nic
wynurzającego się ponad morze czerwonych klepek.
Po jakimś czasie do jego uszu doszedł zgiełk bawiących się w pobliżu ludzi. Śpiewali chórem, kobiety i mężczyźni. Śpiewali pieśń, którą słyszał bardzo dawno temu, jako dziecko. Znał każde słowo na pamięć, chociaż nie przypominał sobie, aby jakakolwiek część pieśni przeszła przez jego własne usta.
Była
to modlitwa konających, chwaląca śmierć bohaterów, pieśń którą dawno temu
słyszał, kiedy odchodził jego ojciec. Mimowolnie otworzył usta, ale powstrzymał
dźwięk się z nich wyrywający. Zamiast tego zamarł w miejscu, nękany
wspomnieniem najgorszego dnia w swoim życiu – dnia w którym odszedł jego
ojciec. Widział go po raz ostatni w tłumie wojowników, spośród którego wystawał
jego pióropusz. Czerwona niczym krew szczotka w morzu złotych hełmów.
Hełmy
oczywiście wcale nie były złote, lecz wykonane z brązu, ale mały chłopiec nie
zdawał sobie wtedy z tego sprawy. Miał ledwo dziesięć lat, i nie bardzo
rozumiał dlaczego ojciec odchodzi, ani dlaczego już nigdy więcej go nie
zobaczy. Wiedział jedynie to, co wtedy powiedziała mu matka, że ojciec jest
bohaterem i robi to co musi robić.
Mały
Kriossos nie wiedział jednak dlaczego potężny wojownik, otoczony ludźmi i
włóczniami ma wejść do świątyni i nigdy już nie powrócić. Chłopak widział swojego
ojca w walce, i po prostu nie potrafił sobie wyobrazić dlaczego ten ma nie
wrócić.
Księżyc
na chwilę zniknął za chmurami. Uliczka utonęła w ciemności, przez co widoczna
ponad budynkami poświata stała się jeszcze bardziej wyraźna. Wizja znikła,
Kriossos stał jakby obudzony z głębokiego snu. Sprzed oczu znikły spiczaste
kształty grotów włóczni, znikł nieprzenikniony tłum ludzkich ciał, jednak nie
do końca. Chłopak przetarł oczy z niedowierzaniem, bo w jego stronę, z
przeciwległego końca alei snuł się cień. Coś jakby na kształt człowieka,
idealnie pasujący do przed momentem rozwianych marzeń. Cienie domów zasłaniały
widok, ale Kriossos miał pewność, że nikłe światło księżyca srebrzy się na
pozłacanym hełmie.
-
Kim jesteś? – krzyknął chłopak, starając się stłumić
przerażenie
Postać
nie odpowiedziała – ale stanęła w miejscu. Teraz było wyraźnie widać, że postać
nosi pełną zbroję, a nawet rynsztunek. To bez sensu, pomyślał Kriossos,
przecież na wyraźne życzenie członków Rady żaden strażnik nie pełnił dziś służby,
aby nie psuć klimatu uczty. Kim jest więc ten człowiek? Mężczyzna podniósł
głowę, we wnętrzu hełmu błysnęły oczy. Podniósł rękę, aby pozdrowić przybysza,
ale stracił równowagę, i omal nie upadł. Oparł się otwartą dłonią o budynek,
nogi zgięły się jakby stracił przytomność, ale nie upadł, tylko powoli osunął
się na ziemię.
Kriossos
powoli podszedł do leżącego, a im był bliżej, tym wyraźniej słyszał jak
mężczyzna mamrocze coś pod nosem. Księżyc ponownie zalał alejkę poświatą, która
wyłowiła pół-leżącego z ciemności. Nie miał na sobie pełnej zbroi, tylko
skórzany kaftan i nagolenice, oraz oczywiście hełm. Do tego na plecy zarzucił
czerwony płaszcz piechura, ale nie zdążył, bądź nawet nie próbował, zapiąć
jednej klamry na ramieniu, wobec czego materiał plątał mu się pod nogami i
niechlujnie spływał po ciele.
Kiedy
Kriossos pochylił się nad leżącym, od razu zrozumiał naturę problemu. Od
mężczyzny bił kwaśny odór wina, cały był nim przesiąknięty. Nawet w pocie
mężczyzny dawało się wyczuć wyraźną nutę napoju Dionizosa. Chłopak położył
dłonie na hełmie nieznajomego, ale ten burknął coś niewyraźnie i zatoczył
szeroki łuk ręką w powietrzu, przy czym stracił równowagę i momentalnie legł na
boku.
-
Chcę ci pomóc – odezwał się Kriossos łagodnym głosem,
chociaż w głębi serca wciąż czuł niepokój – Zdejmę ci hełm, żebyś nie zrobił
sobie krzywdy.
-
Nie – burknął niewyraźnie mężczyzna
-
Nie jest ci potrzebny, a musisz mieć dostęp do
powietrza – próbował go przekonać Kriossos
-
Idę na bitwę – wyjaśnił mężczyzna – będę walczyć i
umrę, muszę mieć hełm.
Więc to tak, pomyślał Kriossos. Jednak matka nie miała racji, ci chłopcy myśleli o bitwie. Bali się jej i najpewniej woleliby jej uniknąć. Jedno się tylko nie zgadzało – walczyć szli mężczyźni do dwudziestego trzeciego roku życia, a ten tutaj miał dużo więcej. Spod hełmu wystawały mu gęste kłaki brody, przyprószonej gdzieniegdzie siwizną. Mimo to Kriossos uwierzył mężczyźnie.
Wstał
z klęczek i zmienił ton głosu na taki, jaki wpajano mu już od dzieciństwa.
Nagle stracił on całą delikatność, troskę, zastąpił go ton zimny i stalowy
niczym ostrze miecza.
-
Powstań żołnierzu! – ryknął stanowczo
Mężczyzna podniósł wzrok, nie bardzo rozumiejąc o co chodzi. Mimo to jednak podjął próbę wstania, której Kriossos przyglądał się bezkrytycznie, nie próbując nawet pomóc pijanemu. Płaszcz leżącego odpiął się i opadł na ziemię, ale po chwili nieznajomy stał już na nogach i spoglądał w dół na dowódcę.
Dopiero
teraz Kriossos zdał sobie sprawę z tego, że mężczyzna był bardzo wysoki i
potężny. Chwiał się lekko na nogach, a przypominało to powolny ruch ogromnego
drzewa szarpanego potężnym sztormem. Nawet teraz żołnierz byłby śmiertelnie
groźnym przeciwnikiem.
-
Jak cię zwą? – zapytał Kriossos, nie zmieniając tonu,
chociaż już się domyślał z kim ma do czynienia – Kto jest twoim dowódcą?
-
Jestem Chrom – odpowiedział mężczyzna trzeźwiejąc z
chwili na chwilę – A moim dowódcą jest Kriossos
-
Nieprawda! – krzyknął zdziwiony chłopak – Nie ma
żadnego Chroma w moim oddziale! Pytam raz jeszcze, kto jest twoim dowódcą!
Mężczyzna nie wydawał się być zbity z tropu, może jedynie zachwiał się troszkę bardziej. Spojrzał wyzywająco na swojego „dowódcę” i oznajmił dosyć pewnym głosem.
- To pan jest Kriossosem?
- Tak, to ja! – wrzasnął wściekły dowódca – A teraz bez żartów, gadaj o co chodzi! Czemu podszywasz się pod żołnierza? Jesteś za stary, aby brać udział w Bitwie.
- Skoro jesteś Kriossosem – podjął bezczelnie nie przestając patrzyć dowódcy w oczy – To wiesz przecież, że w wyjątkowym wypadku starsi żołnierze mogą brać udział w walce. Tak jak twój ojciec...
To prawda, pomyślał chłopak. Jego ojciec miał iść na wojnę, ale przegapił swój moment. W ostatniej chwili zawrócili go z oddziału, biorąc pod uwagę to, że poprzedniej nocy został ojcem. Miał wychować kolejnego dowódcę, oraz dobrze wykorzystać dodatkowe dziesięć lat. Szkolił także innych chłopców, a potem i on sam poszedł na wojnę prowadząc ich za sobą.
- Może i jesteś żołnierzem, ale nie ma cię w moim oddziale. – podjął już mniej surowym tonem
- Poprosiłem o zmianę oddziału – wyjaśnił bełkocząc – gdyż pozostając w swoim miałbym zbyt wielką pokusę...
- Pokusę?
- Domyślasz się, że mam żonę? Tak jak twój ojciec. Odchodzę od niej w smutku, ale wiem że muszę.
- To nie tłumaczy zmiany oddziału. Przecież mnie nie znasz. Znasz natomiast swojego dowódcę, kimkolwiek jest. To on was trenował przez ostatnie kilka lat, więc nie wiem czemu nagle chcesz odejść.
- Moim dowódcą był Tonsor – wyjaśnił po chwili – ale nie będę walczył u boku zdrajcy i tchórza!
Jakby na samą myśl o dowódcy Chrom sięgnął w stronę rękojeści miecza, ale był zbyt pijany aby go chwycić. Potknął się tylko i zatoczył, omal nie przewracając Kriossosa. „Co za dziwna historia”, pomyślał chłopak i poczuł, że wcale nie chce tu być. Przez to wszystko zupełnie zapomniał o Persei, a noc robiła się coraz krótsza.
- Nikt z nas nie jest tchórzem, a już na pewno nie Tonsor – zdziwił się chłopak – przecież ja go znam... Chromie, cieszy mnie twoja decyzja, ale zbyt dużo dziś wypiłeś. Odprowadzę cię do domu, musisz wypocząć przed jutrzejszą walką...
- Nie wrócę do domu! Nie dziś, nie nigdy...
Kriossos wziął mężczyznę za ramię, ale ten gwałtownie usiadł na kamieniach, a był o wiele za ciężki, aby go taszczyć. Gdyby nie był członkiem oddziału...
Chłopak spróbował go podnieść, ale bez pomocy ze strony olbrzyma nic z tego nie wynikło.
- Pomóż mi, sam ciebie nie zaniosę – poprosił Kriossos, ale kiedy nie przyniosło to rezultatu, zrozumiał, że musi wyjaśnić sytuację. Nie mógł go tak po prostu zostawić...
- Czemu nie wrócisz do domu? – zapytał po chwili
„Dlatego”, szepnął mężczyzna, jakby zwierzając się z jakiegoś sekretu „dlatego, że mimo iż Tonsor jest zdrajcą i tchórzem, moja żona nie może mu odmówić prawa Nocy”. Potem zwiesił głowę i zasnął, snem bardzo niespokojnym i najpewniej wypełnionym koszmarami.
***
Kriossos wrócił na miejsce po jakimś czasie. Nie wiedział dokładnie po jakim, i nie trafił od razu, mimo że w towarzystwie dwóch chłopaków z kompanii. Jeden miał w ręku pochodnię. Wzięli też trochę jadła i wody, na wszelki wypadek, gdyby Chromowi zachciało się pić, czy jeść. Kiedy jednak doszli na miejsce, mężczyzny już nie było. Na kamieniach, pomiędzy budynkami leżał wymięty, czerwony płaszcz hoplity. Leżała też pochwa miecza, ale pusta.
- Gdzie on jest? – spytał chłopak z pochodnią, nikt nie odpowiedział
- Nic więcej nie zrobimy – powiedział ten drugi – Wracajmy na ucztę.
- Nie możemy wracać! – odparował Kriossos – On ma miecz, i idzie do domu Tonsora, musimy go powstrzymać.
Dwaj towarzysze młodego dowódcy wcale się nie palili do spełnienia prośby zwierzchnika. Było im pilno wracać do wina i do kobiet, a powaga sytuacji wcale na nich nie działała. Może jednak matka miała rację, pomyślał Kriossos. Ci dwaj na pewno nie myśleli o Bitwie. Cieszyli się ostatnimi chwilami życia, jakie im pozostały.
Popatrzyli po sobie, ale zostali. Czekali na rozkazy.
- Ty pójdziesz do domów członków rady i poinformujesz o zajściu – słowa te skierowane były do chłopaka z pochodnią. Był najszybszym biegaczem na całej wyspie, a członkowie rady mieszkali za miastem, ponad godzinę drogi od sądu.
- A ty zawiadom dowódcę straży, niech mają oko na obydwa domy.
- Jakie domy?
- Tonsora i Chroma... w sumie nie wiadomo gdzie w tym momencie jest Tonsor, najlepiej żeby po prostu go znaleźli.
- Tak jest! – ryknęli chórem i ruszyli, każdy w inną stronę.
Kriossos stał jeszcze przez jakiś czas w alejce. Patrzył na czerwony płaszcz, który w ciemności przypominał ciemną plamę krwi. Rozmyślał o wielu rzeczach; o tym, że jego podwładni wcale nie musieli go słuchać. Była Noc Przed Bitwą, nikt nie słuchał rozkazów. Nikt nie rządził. Nawet członkowie rady nie mieli prawa wydawać poleceń tej nocy.
A dziś wszystko mogło się zmienić. Od samego Kataklizmu w noc przed Otworzeniem na wyspie nikt nikogo nie zaatakował. Dlatego straże nie były potrzebne, żołnierze nigdy nie doprowadzali się do stanu, w jakim był Chrom. Ale też żaden z nich nie miał do tego powodu, przynajmniej w połowie tak dobrego jak olbrzym.
Co też ugryzło tego idiotę Tonsora? W jaką okrutną grę grał? Najbardziej jednak oburzające było to, że miał do tego prawo – prawo Ostatniej Nocy, w imię którego każdy żołnierz mógł posiąść każdą dziewczynę jaką tylko zapragnęła jego dusza. Miało to być rekompensatą za całe dwadzieścia lat zakazów, wyrzeczeń i smutku. Jedna noc mająca wyrównać wszystko wcześniejsze.
To dziwne, że nie zabijamy się między sobą, pomyślał Kriossos, a myśl ta zapiekła niczym rozżarzony grot wbijający się w serce. Przecież ich wrogami byli Ateńczycy, to ich należałoby zabić. Bezwiednie z oka spłynęła mu łza. Odszedł zanim ktokolwiek zdążył go zobaczyć, podnosząc wcześniej czerwony płaszcz Chroma.
Od oceanu wciąż wiał wiatr. Hulał nawet we wnętrzu starej wieży, rozrzucał drewniane wióry w strażnicy, świszczał w podłużnych otworach okien. Kriossos stał tam, na samym niemal szczycie, spoglądając w mroczny ocean. Na horyzoncie majaczyła jasna plama, jakby cała wyspa Ateńczyków rozpaliła się szalejącym ogniem. Łuna była widoczna z wielu kilometrów, przyćmiewając nawet niektóre, co mniejsze gwiazdki.
Księżyc świecił mocno, tworząc pojedynczą srebrzystą pręgę na wodzie, niby grzbiet potężnego morskiego potwora. Wchodząc chłopak wystraszył gromadę śpiących mew, które wyfrunęły z wrzaskiem każdym możliwym otworem.
Tej nocy nie tknął ani jadła, ani napoju. Gdyby matka się o tym dowiedziała, prawdopodobnie byłaby bardzo zmartwiona, ale przecież nie mogła. Kto by jej powiedział? Nikt przecież nie wiedział co się z nim stało, odkąd wysłał dwóch członków swojego oddziału z informacją.
Był bardzo ciekawy tego, co się stanie. Jego myśli w zasadzie krążyły od rozpalonego srebrem oceanu, do losu Chroma, który mimo wszystko uniknie chyba walki. Kriossos szczerze mu tego życzył. Wprawdzie nie ominie go kara, jeśli tylko spróbuje zaatakować swojego dowódcę, ale do tego chyba nie dojdzie. Chłopak musiał dostarczyć wiadomość do wodza straży, a ten da obstawę Tonsorowi. Złapią Chroma bez problemu, bo przecież jest pijany niemal do nieprzytomności.
Z drugiej strony jego myśli biegły do samej sytuacji. Mógł osobiście wszystkiego dopilnować, mógł sam ochronić Tonsora... ale nie potrafił zrozumieć jego życzenia Ostatniej Nocy. Być może faktycznie dowódca jest zdrajcą i tchórzem? Tak czy inaczej Kriossos nie miał zamiaru go oglądać. Wyobrażał sobie dramat olbrzyma, jak wielka chęć mordu nim powodowała.
Biegł też myślami do Persei. Nie wyobrażał sobie sytuacji, w której miałby skorzystać z jakiegokolwiek prawa względem niej, gdyby ona tego nie chciała. Przed gmachem sądu widział ją, chociaż ona go nie widziała, wciąż z „kuzynem”, śmiejącą się i radosną. Czuł się jak Chrom, chcący nadziać na gladius Tonsora, tyle że on nie miał do tego prawa względem niby kuzyna Persei. To on był intruzem...
Gdyby naprawdę jej zależało, pojawiłaby się tutaj. Tylko matka i ona znała to miejsce, wiedziała ile znaczy dla Kriossosa. Często siadali na samym szczycie wieży, wpatrując się w wieczorne niebo. Samo wspomnienie tych chwil paliło nieziemskim bólem. Miał nadzieję, że dziewczyna przyjdzie. Czuł, że przyjdzie, wiedział to.
Siedział tak, aż księżyc zszedł naprawdę nisko nad wodę. Wiatr był coraz zimniejszy, podobnie jak kostniejąca nadzieja na to, że ujrzy Perseę. Odgłosy zabawy ucichły, ale chłopak nie miał zamiaru odchodzić. Był senny, głowa kiwała się we wszystkie strony, co jakiś czas opadała na pierś, aby po chwili poderwać się nerwowo.
Za którymś razem ruch ustał, a Kriossos bezwiednie zapadł w płytki, nie przynoszący ukojenia sen. Nawet odpoczynek nie przyniósł ucieczki od nękających go problemów. Te, jak wilki, wracały, wyłaniały się z ciemności i kąsały, kiedy się tego nie spodziewał. Osaczony z każdej strony chciał krzyczeć, ale przecież nie mógł. Widział, jak Persea znika w objęciach obcego – widział jak jego ojciec znika za błękitną rozdygotaną taflą, by już nigdy nie powrócić. Ojciec podniósł dłoń do twarzy, aby pozdrowić swojego syna. Kriossos nie był już dzieckiem, ale nie mógł do niego dołączyć. Stał na posadzce świątyni, dookoła panowała wrzawa, ale postaci były rozmazane, niby utkane z cienia. Ojciec przywoływał go do siebie, a chłopak w tym momencie zobaczył, że mają na sobie identyczne zbroje. „Podejdź!”, rozkazywał, ale Kriossos nie mógł się ruszyć. Jego ciało nie słuchało, a ojciec powoli sunął w stronę błękitnej tafli na świątynnej ścianie. Zniknął niby pochłonięty przez gigantyczną, pionową studnię.
Sen na moment ustąpił nicości, a potem Kriossos pojawił się w wieży. Wizja była bardzo wyraźna, on sam siedział na murze wewnątrz warowni, oparty o wielki, kamienny blok fortyfikacji. Siedział u podnóża schodów wiodących na szczyt wieży. Chłopak czuł że to sen, miał jednak nieodpartą nadzieję, że się myli. Słyszał kroki, a kiedy odwrócił głowę w ich stronę, usłyszał też melodię. Persea szła do niego, mógł to powiedzieć, mimo iż nawet jej nie widział.
Teraz rozumiał słowa piosenki, śpiewała jego imię, głosem czystym i wprost nieziemskim; głosem, który jednocześnie paraliżował i zdejmował z kończyn odrętwienie. Głosem, w którym można się zatracić bez reszty, bez pamięci. Kroki rozbrzmiały głośniej, odbijały się echem po kamiennej strażnicy. W chwili, gdy ustały, serce Kriossosa podskoczyło ku niebu. Była tuż za drzwiami, jeszcze tylko drewniana bariera dzieli go od ukochanej... „Krossosie”, usłyszał, ale nie mógł wstać. „Tutaj!” krzyknął z całych sił. „Tutaj!”.
- Tutaj jest! – krzyczał żołnierz, który miał zawieźć wiadomość dla członków rady.
Młody dowódca otworzył oczy i zorientował się, że jest prawie na szczycie wieży, że spał, a Persea nigdy do niego nie przyjdzie. Dopiero po chwili spojrzał na młodzieńca, który zaoferował mu pomoc przy wstaniu. Na schodach zabrzmiały kroki kilku osób, okute żelazem buty dźwięczały niby piekielne młoty. Ktoś coś krzyknął, ale Kriossos nie pojął znaczenia tych słów.
- Zejdźmy – zaproponował chłopak – na dole jest Kleptor, a on nie będzie wchodził na szczyt.
- Co się stało – zapytał zdumiony dowódca wstając – że aż głowa Rady przyszła mnie budzić?
- Chodzi o tego olbrzyma. Chroma. Więcej nic nie wiem...
- Chodźmy zatem.
W strażnicy stał stary, brodaty mężczyzna, w zwiewnej tunice koloru krwi, z trzema hoplitami w ciężkich zbrojach. Dwóch miało włócznie, jeden trzymał obnażony krótki miecz. Twarze wszystkich kryły hełmy z pióropuszami, a na tarczach mieli wybite koło z pięcioma kolcami – znak gwardzistów rady.
- Co się dzieje ojcze? – zapytał ponownie Kriossos, przedtem ukłoniwszy się przed Kleptorem.
- Człowiek będący pod twoją komendą dokonał strasznego czynu... – zaczął starzec
Wydawał się być naprawdę przejęty, co było do niego bardzo niepodobne. Kriossos domyślał się o co chodzi, że Chrom jednak zdążył znaleźć swojego dowódcę, pobił go albo nawet pozbawił życia. Tylko jedna rzecz się nie zgadzała...
Przecież olbrzym nie był w jego oddziale. Gdyby był, to on jako dowódca musiałby o tym wiedzieć. Tam w uliczce Chrom był pijany, rozgoryczony i zły. Nie miał przecież czasu prosić o przeniesienie.
Chłopak lekko się uspokoił, skoro to nie chodziło o nic poważnego... bo cóż mogło się stać?
Kleptor ujął chłopaka za ramię, odwrócił się z nim w stronę wyjścia i zaczął prowadzić na dwór. Mimo wszystko sytuacja wyglądała na poważną, mimo tego co podszeptywał rozsądek.
- Jak mnie tu znaleźliście? – zapytał Kriossos
- Twoja matka powiedziała nam, że tu jesteś – odpowiedział szybkonogi żołnierz
- A skąd moja matka o tym wiedziała?
- Szukaliśmy cię wszędzie – tym razem wyjaśnił sam Kleptor – W końcu nawet w domu. Kiedy i tam ciebie nie było, twoja matka skierowała nas tutaj...
Biedna matka, pomyślał Kriossos. Teraz na pewno będzie smutna, pewnie już jest. Zaraz po wyjaśnieniu sprawy musi iść prostu do domu, powiedzieć jej że wszystko jest w porządku, żeby się nie martwiła.
Pozostało już bardzo mało nocy, a jednak ogniska wciąż biły oślepiającym żarem. Grupka mężczyzn szybko zbliżała się do placu świątynnego, od którego wciąż dochodziły donośne odgłosy. Teraz jednak nie brzmiały jak śmiechy, raczej jak warkot dzikich, rozwścieczonych bestii.
Kriossos poczuł, jak z jego serca odpływa krew.
- Co się stało? – spytał ponownie
- Zobaczysz.
Po kilku minutach wyszli z targu wprost w objęcia świątyni. Oczom Kriossosa ukazał się nieprzenikniony tłum ludzi, rozwścieczonych i krzyczących. W blasku ogniska były widoczne kamienie trzymane przez niektórych w dłoniach.
Wokół wszystkiego biegali zdezorientowani hoplici ze straży miejskiej, którzy w żaden sposób nie potrafili poradzić sobie z tłumem. To były zamieszki, coś co nigdy wcześniej się nie zdarzyło.
Hoplici z obstawy Kleptora na moment odłączyli się od grupy, po czym silnymi pchnięciami drzewców włóczni rozpędzili tłum, tworząc korytarz prowadzący wprost pod wielkie ognisko. Straż Rady miała większy posłuch niż zwykłe siły porządkowe, bo dwóch mężczyzn uczyniło to, co było niemożliwe dla dwudziestu.
Tłum ucichł, jak na komendę odwrócił się w stronę przybyłych. W oczach zebranych jaśniała nienawiść i nadzieja zarazem. Mężczyźni przeszli utworzonym przez hoplitów tunelem, kończącym się przy samym ognisku.
Kiedy tylko doszli, Kriossos zrozumiał o co chodzi, jednak wciąż nie wiedział jaki ma z tym związek.
Do pala wbitego w ziemię stał przywiązany nagi Chrom. W świetle ogniska wydawało się, że jego rany płoną ogniem, a on sam jest już martwy. Miał zamknięte oczy, i głowę opuszczoną na pierś. Jednak to zrobił, pomyślał chłopak, nie wiedząc kogo ma żałować bardziej – mężczyzny przy palu, czy najprawdopodobniej martwego dowódcy.
Przy Chromie pełniło straż kilku członków elitarnych oddziałów. Byli tam też wszyscy pozostali członkowie rady, co nie powstrzymało ludzi od rzucania tak przekleństw, jak i kamieni w stronę pojmanego. Ciało Chroma było pokryte całą masą siniaków, na jego twarzy rosła coraz większa opuchlizna, zasłaniająca krwawiące oko.
Chłopak z trudem oderwał wzrok od więźnia i powiódł nim po tłumie. Miał nadzieję zobaczyć Perseę, najlepiej bez jej towarzysza. Jego oczy utonęły w bezmiarze ludzkich twarzy, w świetle szalejącego ognia bardziej przypominających wyszczerzone paszcze demonów, niźli ludzi. Dziewczyny nigdzie nie było.
- Ten człowiek dokonał straszliwego czynu Kriossosie – zaczął jeden z członków rady, łysy mężczyzna z siwą brodą – I ty jako dowódca musisz wykonać karę.
- Ja nie jestem jego dowódcą – zaprotestował Kriossos, ale zaraz mu przerwano...
- Nawet gdyby to była prawda... – odezwał się Kleptor – a nie jest, bo dziś rano ten mężczyzna...
Palcem wskazał na Chroma, podnosząc przy tym teatralnie głos.
- Przyszedł do mnie z prośbą o przeniesienie do twojego oddziału...
- Nikt mnie nie poinformował.
- Bo nikt nie mógł cię znaleźć... – tu wstrzymał głos – ale to nieistotne. Nawet gdyby tak nie było, jego dowódca nie byłby teraz w stanie wykonać kary. Tonsor leży ranny w domu uzdrowień, ale już z niego nie wyjdzie, o ile w ogóle przeżyje. Ten mężczyzna – ponownie wskazał na osobę przywiązaną do słupa – wydłubał mu oczy... wyrwał język i odciął uszy, oraz nos. Połamał mu nogi, stopy i kolana. Połamał mu dłonie i łokcie. Zabiłby go najpewniej, gdyby gwardziści nie przybyli na czas. Jeden z nich został raniony, zanim zdążyliśmy pojmać winnego...
Tłum mruczał coraz głośniej, ponownie podniosły się okrzyki gniewu i groźby. W powietrzu świsnął kamień, potem drugi. Hoplici szybko zareagowali rzucając się w tłum, który gwałtownie odskoczył pod razami tarcz i włóczni. Kleptor podniósł ręce do góry i donośnym głosem zawołał „cisza!”.
- Kriossos wykona wyrok zgodnie z tradycją – kontynuował tym samym tonem.
Jeden z gwardzistów podszedł do młodego dowódcy, wręczając mu obnażone ostrze. To był miecz Chroma, ten sam którego użył do spacyfikowania swojego dręczyciela. Chłopak popatrzył na broń, ale jej nie wziął.
- Dalej chłopcze – ponaglił go Kleptor – musisz pomścić Tonsora.
- To nie jest moja sprawa... – zaczął się tłumaczyć, ale radny wszedł mu w słowo
- Ale to jest nasze prawo.
Nasze jest również prawo Ostatniej Nocy, a to przecież ono doprowadziło do tego wszystkiego. Mimowolnie pomyślał o Persei, rozejrzał się jeszcze raz po tłumie w jej poszukiwaniu, ale zobaczył tylko niecierpliwe twarze demonów, które ukoi jedynie widok krwi.
Uniósł miecz, a Chrom w tym momencie otworzył oko i podniósł głowę. Wyglądało to jakby czekał na ten właśnie moment. Jego usta poruszyły się, szeptał coś do Kriossosa. Chłopak wprawdzie nie słyszał co mówi skazany – wokół było zbyt głośno od okrzyków rozjuszonego tłumu, ale wiedział co mówi Chrom.
„Dalej chłopcze, zrób to. Ja już wygrałem swoją walkę”.
Miecz szybko zagłębił się w pierś skazanego, zatrzymując się dopiero w zetknięciu z drewnianym palem. Po ręce Kriossosa spływała gęsta, czerwona krew, która w oczywisty sposób ukoiła rozdygotane napięcie tłumu. Ludzie wrócili do ognia i do zabawy. Podjęli radosny taniec zupełnie ignorując ciało przybite do słupa, oraz niepewnie rozglądających się gwardzistów.
Znów lało się czerwone wino przywołujące niepamięć, niezachwiany symbol Ostatniej Nocy.
***
Kriossos szedł powoli, rozmyślając o dziewczynie. Nie widział jej tej nocy od momentu, kiedy minęła go przy wieży. Było już niemal widno, a zaraz po świcie do miasta wrócą straże i ponownie zamkną większość ulic. Chciał pójść do jej domu, ale powstrzymał się od tego. Czy to pod wpływem historii Chroma, czy też może powodowany czystą przyzwoitością nie potrafił się zdobyć na nachodzenie jakiejkolwiek kobiety. Zwłaszcza Persei.
Wyobrażał sobie co by czuli jej rodzice widząc go w swoich drzwiach. Zapytałby „gdzie jest Persea”, a oni musieliby mu odpowiedzieć, podejrzewając co od niej chce. Nie był by już dzielnym, biednym chłopcem, wyznaczonym przez los do oddania życia za Wyspę. Byłby najeźdźcą, niczym się nie różniącym od durnego Tonsora.
A ona? Czy ucieszyłaby się widząc go w swoich drzwiach? Szczerze w to wątpił, bo gdyby chciała go widzieć, przyszłaby do niego. Odnalazła w tłumie. Byłaby przy ognisku, kiedy wykonywał wyrok, musiała przecież słyszeć o tym, co się stało. Tak, zdecydowanie bardziej wolał wrócić do domu, chociaż serce podszeptywało mu co innego.
Kiedy przekroczył próg, zauważył, że matka śpi. Ogień na palenisku już dogasał, a na stole zostały resztki skromnej wieczerzy. Na glinianym talerzu piętrzył się stos ości, ale przy stole stał jeszcze drugi talerz – dla niego. Nietknięty, czysty. W naczyniu została jeszcze część ryby, którą matka zostawiła dla niego.
Podszedł do jej posłania i popatrzył chwilę na jej twarz. Wydawała się być taka spokojna, chociaż w głębi serca musiała bardzo cierpieć. Dziesięć lat wcześniej straciła męża, dziś straci syna, w taki sam sposób. Nie pocałował jej na dobranoc, bowiem nie chciał jej budzić. Był bardzo zmęczony, więc bez ruszania kolacji poszedł prosto do swojej izby.
Kiedy tylko odsłonił zasłonę z paciorków, w jego oczy rzucił się podejrzany ruch. W mig pojął, że ktoś jest w pokoju. Odruchowo sięgnął do pasa po broń, ale przecież jej tam nie było. Miecz leżał koło łóżka, razem z resztą rynsztunku. Wpatrzył się w ciemność szukając osoby, która wtargnęła do jego domu.
- Tu jestem – oznajmił znajomy głos, coś poruszyło się w pościeli.
- Persea? – zapytał zdziwiony, a serce podskoczyło mu do gardła – Co tu robisz?
- Czekałam na ciebie – wyjaśniła – nie mogłam cię znaleźć przez całą noc, postanowiłam więc zaczekać tutaj.
Chłopak nie wiedział co ma zrobić, podszedł więc do łóżka, tam gdzie siedziała rozmyta postać. Czuł, że zaraz eksploduje ze szczęścia.
- Jednak przyszłaś – szepnął, usiadł blisko niej
- Musiałam...
Dopiero z bliska zauważył, że dziewczyna jest całkiem naga. Pościel zakrywała ją niemal całkowicie, ale opadła w dół, kiedy wyciągnęła do niego ręce. Blade światło księżyca zajaśniało na jej nagich piersiach, ukazując Kriossosowi to, co do tej pory było udziałem tylko jego snów. Nie wiedział co ma robić, ale Persea była zdecdowana.
Przywarła do jego ust, powolnym ruchem zaczęła zdejmować tunikę z jego ramion. Objął ją, rozkoszując się wspaniałym dotykiem chłodnej, gładkiej skóry. Czuł się jak we śnie. Tylko, że to nie był sen i właśnie to było najpiękniejsze.
Na moment uwolnił usta, odetchnął głęboko i bardziej stwierdził, niż spytał
- Więc to był twój kuzyn.
Dziewczyna znieruchomiała. Spojrzała mu prosto w oczy, chyba nie wiedząc co powiedzieć, a w tym momencie serce Kriossosa przestało bić. Gdyby to był sen, najpewniej by się obudził, ale doskonale wiedział, że nie śni. I to było w tym wszystkim najgorsze.
- Kto? – zapytała niepewnie
- Ten chłopak, z którym szłaś na ucztę?
- Nie – odparła z wahaniem, nie mogąc okłamać przyjaciela
- Więc kim był, jeśli nie twym bratem? Widziałem cię, choć ty nie mogłaś mnie zobaczyć. Widziałem, jak szliście.
- Ale to nie jest ważne... – zająknęła się, nie wiedząc co powiedzieć. Jej ramiona wciąż obejmowały Kriossosa, ale on był już zdrętwiały, jego ręce opadły.
- Czy on jest wybrankiem twego serca?
- Gdybyś nie odchodził, ty byś nim był...
- Czy gdybym nie odchodził, zwróciłabyś na mnie uwagę? – odparował Kriossos.
- On wie o mojej decyzji – szepnęła powstając, pościel opadła, odsłaniając całe jej ciało – akceptuje ją... chcę spędzić tę noc z tobą...
Kriossos siedział w milczeniu, chociaż wiedział dokładnie co ma powiedzieć. Na sercu czuł niewyjaśniony ciężar, próbował oddychać a nie potrafił. Jakby krew skrzepła wewnątrz jego żył. Przed oczami miał przybite do pala zwłoki.
Uśmiechnął się, chociaż cały jego świat legł w gruzach. Co czuł teraz ten nieznajomy chłopak? Jak bardzo musiał ją kochać, aby podjąć taką decyzję? Kriossos wstał z łóżka i narzucił na plecy skórzany kaftan. Kiedy tylko go zapiął, bez słowa podniósł z podłogi napierśnik, Persea złapała go za rękę, ale on delikatnie ją zdjął, i kontynuował wkładanie zbroi.
- Już dość Prawa Ostatniej Nocy – szepnął w końcu – zbyt wielu dobrych ludzi cierpi przez to, co nieuniknione.
- Ale ja przecież chcę... – odparła Persea, w jej oczach zamigotały srebrzyste łzy
- Chcesz coś zrobić, ale nie wiem czy dla mnie, czy dla ludu – spojrzał na nią, a ona nie odpowiedziała. – to z resztą nie ma znaczenia. Mam dość głupich praw, które wyrządzają tylko szkodę, nie przynosząc nic w zamian. Ja, Kriossos, rezygnuję ze swoich.
- Zostań... – szepnęła zanosząc się cichutkim szlochem
Spojrzał na nią po raz ostatni, poprawił wiązania naramienników, wziął tarczę i przypasał miecz. Jego twarz znikła za zasłoną z brązu, a wewnątrz hełmu zamigotały iskierki oczu. Dziewczyna płakała i nie rozumiała o co mu chodzi. On jednak nie potrzebował tego rozumienia. Uścisnął jej dłoń i rzekł.
- Wracaj do niego... on bardzo cię kocha i nawet nie wie co dziś mógł stracić.
Wychodząc spojrzał na matkę, płakała przez sen. Wiedział, że już jej nigdy nie zobaczy, ale teraz, kiedy wszystko stracił, było mu bardzo lekko na sercu. Wciągnął wieczorne powietrze szybkim haustem i spojrzał w niebo. Ponad dachami domów majaczyła kamienna wieża, niby postrzępiony kieł ogromnego smoka. Gwiazdy świeciły jasno, a on zwrócił twarz w stronę tej najjaśniejszej i wyszeptał ciche słowa modlitwy.
„Dziękuję ci Chromie”.
***
Spędził resztę nocy na zimnych kamieniach strażnicy, wtulony w rzadkie źdźbełka trawy wystające spomiędzy kloców. Dręczyły go jakieś sny, ale po przebudzeniu nie potrafił sobie przypomnieć ich treści. Czuł się jakby zupełnie wcale nie spał. Bok odgniótł się od twardej zbroi, a w hełmie, którego nawet nie zdjął, było niezmiernie duszno.
Trudno powiedzieć co tak naprawdę go obudziło – czy skrzeczące mewy, złe na to, że ktoś zabiera im należną kryjówkę, czy promienie jasnego słońca, wpadające przez dziurawy dach.
Poranek był parny, na niebie nie było śladu najmniejszej chmurki. Kriossos miał przed sobą pracowity dzień, bo tego wieczora miał wyruszyć na czele swojej kompanii. Do zmroku wszyscy żołnierze mieli być gotowi do drogi, rześcy i przygotowani.
Chłopak wyszedł na zewnątrz, zastanawiając się ile ma jeszcze czasu na zorganizowanie zbiórki. Robił to kilka razy na próbach, ale tym razem to przecież działo się naprawdę. Dziś wejdą do świątyni, aby już nigdy jej nie opuścić, tak jak setki... tysiące ludzi przed nimi.
Wahał się, czy nie odwiedzić Persei, czy nie wyjaśnić tego, co zaszło ostatniej nocy. W końcu uznał, że nie będzie jej niepokoił, bo dziewczyna i tak tego nie zrozumie. Nie chciał też nadziać się na jej wybranka, który tak lekkomyślnie oddałby ją w ręce innego, nawet w imię prawa Ostatniej Nocy.
Kriossos skierował swe kroki na południe, do obszaru przeznaczonego jedynie dla żołnierzy. Droga tam wiodąca była zaniedbana, mur po jej obu stronach podniszczony. Wydawało się, że kamienie luźno na sobie leżące są białymi, ogryzionymi ludzkimi głowami. Gdzieniegdzie wyrastała spomiędzy nich kępka trawy, a przez większość drogi spod nóg chłopaka uciekały przyczajone gekony.
Szczęk broni niósł się z daleka, bo powietrze było czyste i klarowne. Młodzi wojownicy, prawie wszyscy, zebrali się w obozie szkoleniowym i ćwiczyli. Byli nad wyraz radośni, być może czuli się wybrani. Kriossos nie podzielał ich radości, dla niego dzisiejszy wieczór był nie okazją do zdobycia chwały, a jedynie niemożliwym do uniknięcia koszmarem.
- Pozdrowienia – przywitał go młody chłopak w hełmie z pióropuszem. Był dowódcą równoległego oddziału i wchodził jako drugi.
- Witaj – przywitał go Kriossos – jak samopoczucie?
- Nigdy nie było lepsze – odparł ze śmiechem – Wreszcie będziemy to mieli za sobą.
- Życzę ci szczęścia przyjacielu – odparł Kriossos i pożegnał młodzieńca
Chłopcy z jego oddziału byli obecni co do jednego. Czterdziestu młodych mężczyzn stało w kurzawie spływając potem, większość z obnażonymi mieczami, i na widok nadchodzącego dowódcy wykrzyknęło chóralne pozdrowienie.
- Pozdrawiam – odrzekł Kriossos, po czym dodał – nie przeszkadzajcie sobie. Cieszę się, że widzę was w komplecie.
Żołnierze wrócili do ćwiczeń, z wyjątkiem jednego, który podszedł do dowódcy i zasalutowawszy odłożył miecz.
- Co się wczoraj stało? – spytał przejęty
- Nie widziałeś tego?
- Byłem... zajęty – oznajmił chłopak. Kolejna Ostatnia Noc, pomyślał Kriossos ale nie wyraził swojej opinii na głos.
- Jeden z żołnierzy zakłócił ceremonię pożegnania, to wszystko. Wracaj do zajęć.
Dowódca wyminął chłopaka i poszedł w stronę klifu, który był bardzo niedaleko stąd. Nie miał najmniejszej ochoty ćwiczyć. Wolał po prostu przeczekać dzień, aż wreszcie nastanie wieczór i cały oddział wejdzie do wnętrza świątyni, aby zakończyć dziesięcioletni cykl. Chłopak jednak nie dawał za wygraną. Ruszył za Kriossosem, nie bardzo wiedząc jak zatrzymać dowódcę. Szedł za nim, aż ten minął wyjście z obozu, i dopiero wtedy się odezwał.
- Kriossosie – zawołał
- Odejdź Artosie – odpowiedział dowódca znużonym głosem – naprawdę chciałbym zostać sam.
- Poświęć mi tylko chwilę? – zapytał, a Kriossos, choć niechętnie, skinął głową
- O co chodzi?
- Czy wczoraj zabiłeś tego zdrajcę?
- On nie był zdrajcą – sparował chłopak, lekko zirytowany słowami żołnierza. Nie wiedział o co mu chodzi, ale już na wstępie nie było to miłe – On zrobił to, co każdy z nas powinien zrobić w podobnej sytuacji. Nie powinieneś wyrażać opinii nie znając faktów Artosie. I nie wiń mnie za jego śmierć, zabiłem go gdyż tak chciało prawo, a on sam mi wybaczył.
- Nie o to mi chodzi... – bąknął zmieszany chłopak
- Więc o co? – widząc niepewność podwładnego Kriossos ponaglił go do mówienia
- Bo nikt z nas nigdy nikogo nie zabił... chciałem wiedzieć jakie to uczucie.
Kriossos roześmiał się serdecznie, bo na początku nie potrafił znaleźć słów wytłumaczenia. Położył dłoń na ramieniu chłopaka i odrzekł.
- Ja zabiłem przyjaciela. Ty będziesz zabijał Ateńczyków. Myślę, że nawet gdybym powiedział ci co czułem, nie miałoby to znaczenia na polu bitwy.
- Rozumiem – odpowiedział chłopak, w oczywisty sposób nie rozumiejąc.
- Śmierć nie jest najgorszym co może nas spotkać – uspokoił go dowódca – Musisz w to wierzyć, gdyż wtedy łatwiej przekroczysz granice portalu.
- Tak Kriossosie.
Młody dowódca stał jeszcze chwilę patrząc za odchodzącym chłopcem, po czym odwrócił się i zaszył między skałami wybrzeża. Rozmyślał o wielu rzeczach, chociaż nie potrafiłby przypomnieć sobie wniosków do jakich doszedł. Siedział na skraju klifu bardzo długo, nie zauważywszy nawet jak słońce powoli zmierza ku zachodowi, a szczęk broni powoli, miarowo ustaje.
***
Zbudziło go silne szturchnięcie. Spojrzał w górę i zobaczył nad sobą pochylonego żołnierza w błyszczącej zbroi. Jego wypolerowana broń odbijała promienie zachodzącego słońca – Już czas, powiedział.
Kriossos wstał i wrócił z nim do obozu, w myślach żegnając wszystko co go otacza. Pożegnał spienione fale, i ciepły wiatr. Pożegnał mewy latające gdzieś wysoko nad nimi, a nawet budynek koszarów, stary odrapany, niczym starożytna budowla przodków.
Wszystkie oddziały stały w pełnej gotowości i wydawało się, że czekają z wymarszem tylko na Kriossosa. Dziesięć kolumn po czterdziestu ludzi stało w pełnym rynsztunku, a zachodzące słońce odbijało się złociście w ich wypolerowanych zbrojach.
- Naprzód, marsz! – ryknął dowódca, jedyny konny w całym oddziale i cała kolumna ruszyła.
W powietrzu zafalowały proporce, a każdy oddział miał na nich wyhaftowany swój niepowtarzalny symbol. Były to przeróżne rzeczy, od zwierząt, po elementy uzbrojenia. Na chorągwi Kriossosa widniał pojedynczy miecz, skrzyżowany z włócznią, a w tle był zarys wyspy, dokładnie taki sam jak na reszcie proporców.
Czterysta par obutych w metal nóg zazgrzytało na kamiennej dróżce. Wzdłuż muru ustawili się mieszkańcy pozdrawiając żołnierzy, machając do nich i rzucając w ich stronę kwiaty. W oddziałach miał panować bezwzględny spokój – każdy z idących na wojnę miał pozostać nieruchomy, skupiony jedynie na marszu. Nie było wolno odwzajemniać pozdrowień, a już w żadnym wypadku przyjmować prezentów.
Las ludzi po obu stronach drogi ciągnął się aż do zabudowań. Mewy śpiące w zwalonej wieży ponownie musiały narzekać na warunki mieszkaniowe, bo ludzie stłoczyli się tam w wielkiej liczbie, chcąc jak najdłużej i jak najlepiej widzieć kolumnę swych wybawców.
Z targu zniknęły liczne stragany, a ich miejsce zajmował nieprzenikniony tłum. Zdawałoby się, że całe miasto przyszło pożegnać odchodzących. Kriossos bardzo chciał zobaczyć, czy jego matki nie ma gdzieś wśród stłoczonych, ale nie mógł przecież ruszać głową. Miał iść prosto, patrząc przed siebie. Miał wyglądać na dumnego i szczęśliwego z zaszczytu, który go spotkał.
Wkrótce kolumna wkroczyła na plac świątynny, łącząc się tam z dwoma oddziałami konnych łuczników, którzy wkroczyli do miasta od drugiej strony. Tłum był tutaj najgęstszy, napierał na żołnierzy z każdej strony, zamykał pochód nieprzeniknioną masą ludzi. Powietrze było gęste od szmerów.
Świątynia wyglądała zupełnie inaczej niż poprzednim razem. Teraz w kolumnach widoczne były szlachetne kamienie i złote ornamenty. Za kolumnadą nie kryła się ciemność, lecz lśniące niczym samo słońce wrota, z obydwu stron otoczone przepięknymi freskami, których Kriossos nie zauważył po ciemku.
Na miejscu stosu natomiast postawiono drewniany podest, wyższy niż najwyższy obywatel wyspy – na rusztowaniu stali wszyscy członkowie rady w zwiewnych, białych szatach, a na ich czele czcigodny Kleptor.
Kiedy kolumny ustawiły się w rząd naprzeciwko podestu stojącego dokładnie przed złotymi wrotami świątyni, Kleptor uniósł ręce w niebo, a tłum momentalnie przestał hałasować. Wszyscy zebrani skupili całą swą uwagę na starcu, chcąc wysłuchać opowieści, której już przecież słuchali. Tylko dzieci stały z rozdziawionymi szeroko ustami i otwartymi oczami nie wiedząc co starzec powie.
- Drogi ludzie! – krzyknął donośnie rozglądając się po tłumie – Dziś nadszedł ten dzień, kiedy pięciuset naszych wojowników wyruszy w przeszłość z nadzieją ratowania tego, co zniszczyli nasi wrogowie. Oddaliśmy im hołd przygotowując ich do dzisiejszego dnia najlepiej, jak mogliśmy, aby przez nich odwrócić złowrogie chwile, które pochłonęły cały nasz świat w oceanie.
- Dziś ci śmiałkowie – podjął po chwili przerwy, niezbędnej do zaczerpnięcia tchu – Wejdą do świątyni, aby już z niej nie powrócić, albo powrócić w chwale po wygranej bitwie. Pożegnajmy ich, jak bohaterów, którzy zawsze pozostaną w naszych sercach. Pożegnajmy naszych zbawców! – ryknął Kleptor, a cały zebrany tłum odpowiedział mu okrzykiem.
Kriossos nie odwracał głowy, ale wiedział, że nikt nie wiwatuje na jego cześć. Ludzie byli zadowoleni z nadchodzącej uczty pożegnalnej, jeszcze większej niż ta z poprzedniej nocy. Przed nim w promieniach zachodzącego słońca migotała złota brama świątyni, którą już niedługo przekroczy, ale kątem oka widział radosny tłum, cieszący się i wiwatujący. Dziewczyny, które wczoraj „żegnały” odchodzących wojowników dziś zapewne podzielą się swoimi wdziękami z kimś innym, zapomniwszy o bohaterach, bo bohaterowie są przecież tylko częścią legend.
A dziś, przechodząc przez portal Kriossos i pięciuset młodych chłopców, dołączy do przeszłości, dołączy do poległych bohaterów.
Nie chciał, ale mógł myśleć tylko o tym. Wiedział o całym rytuale więcej niż przeciętny mieszkaniec wyspy, ale i tak nie było tego dużo. Rozumiał dlaczego ma wejść do świątyni, i wiedział, że wewnątrz kryją się potężne, magiczne wrota, przez które można dostać się do dawno utraconego świata.
Słyszał, że na co dzień wrota kipią piekielnym ogniem, spopielając każdego, kto się do nich zbliży, ale jednego dnia co dziesięć lat stają się niemal przezroczyste, a po drugiej stronie widać odległe w czasie miasto podnóża Olimpu. Kapłani i mędrcy ustalili, że nieruchomy obraz przedstawia bitwę, która na zawsze zmieniła oblicze świata.
Bitwa pod Olimpem była wyrównana, grecy po obydwu stronach walczyli zażarcie i do samej śmierci. Nie było mowy o tym, aby którakolwiek ze stron ustąpiła. Według legendy walka trwała dni, aż w końcu bogowie mając dosyć butnych ludzi rozdzielili ojczyzny walczących oceanem, aby już nigdy nie podnieśli na siebie broni. Cały świat, poza dwoma stolicami zatonął w morskich głębinach, a dziś tylko dwie kolumny wysp przypominają światu o istnieniu suchego lądu.
Jednak potężny wybuch, który pochłonął cały ląd wywołał także dziwaczne zjawisko, którego nikt nie mógł wyjaśnić. Na świątynnej ścianie rozkwitło morze ognia, które okazało się być przejściem do przeszłości.
Kriossos wiedział, że co dziesięć lat pięciuset Spartan przekracza wrota, aby dołączyć w walce do swoich pradziadów, aby przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść, ostatecznie pogromić wrogów i zyskać przychylność bogów.
I tutaj jego wiedza się kończyła. Wcale nie chciał słuchać wiwatującego tłumu, i miał szczerze dosyć wszystkich legend. Nie wiedział, czy nie zginie przechodząc przez portal, choć mędrcy mówili, że nie.
Tłum wokół niego wiwatował, a żołnierze niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę. A on po prostu chciał zrzucić tą zbroję, i żyć normalnie, tak jak inni mieszkańcy. Mógł być pastuchem, rybakiem – spędzać całe dnie poza miastem łowiąc ryby, pływające gdzieś daleko pod jego stopami. Zdecydowanie wolał to, niż być bohaterem...
- Idźcie! – krzyknął Kleptor, po raz pierwszy zwracając się do samych bohaterów.
Jak na komendę złote drzwi rozwarły się niby paszcza olbrzymiego potwora morskiego, ukazując czerń wnętrza świątyni. „Marsz!” krzyknął główny dowódca, i wszystkie kolumny ruszyły do przodu, wprost w objęcia zimnego mroku świątyni.
Wstępując do środka, Kriossos odważył się obejrzeć za siebie. Nie zobaczył ani Persei, ani matki. Widział natomiast rozradowany tłum oczekujący zamknięcia bramy, aby móc rozpocząć Ucztę Dnia Ostatniego, w której uczestnictwo nie było już dane wojownikom.
***
Wewnątrz panował mrok, rozrzedzony gdzieniegdzie blaskiem kaganków i pochodni. Na skraju cienia przemykały dziwaczne postaci kapłanów, ubranych w szaty zasłaniające jedynie dolną połowę ciała. Kriossos nigdy nie widział tych ludzi i przypuszczał, że ich zadaniem jest pielęgnowanie cudów świątyni.
Budynek był większy, niż to się wydawało z zewnątrz. Pięciuset ludzi i sto koni zmieściło się tam bez trudu, a zostałoby jeszcze miejsca na drugie tyle. Bogato zdobione ściany ginęły w mroku, ale i tak było widać, że większość płaskorzeźb jest wykonana w złocie. Kolumny wspinały się po murach, splatając się pod sufitem, tworząc kondygnacje, po których mogli poruszać się ludzie.
Podłogę wykładały marmurowe płytki w kolorze zieleni, oraz bieli, tworząc barwną mozaikę. W rysunku był wyczuwalny sens, jednak Kriossos nie potrafił powiedzieć jaki dokładnie – obraz był po prostu zbyt duży.
W niszach po obu stronach stały posągi twórców tego wspaniałego miejsca, jak i rzeźby przedstawiające bogów i bohaterów. Były piękniejsze niż cokolwiek, co do tej pory widział w swoim życiu. Dopiero w połowie drogi do końca sali Kriossos zauważył, że żaden z żołnierzy nie przestrzega ceremoniału, nakazującego patrzeć się wprost przed siebie. Nikogo też to nie obchodziło.
Kapłani starali się być niewidoczni, ale dwóch z nich stanęło przy wielkim niby-ołtarzu po drugiej stronie świątyni. Ołtarz był jeszcze piękniejszy niż wszystko inne, i Kriossos zdziwił się, że do tej pory nie zwrócił nań uwagi. Wydawało się, że jest wykonany z litego srebra, a nie przedstawiał żadnej sceny, żadnych postaci. Był jakby obramowanym, zakutym w metal kawałkiem rozszalałego oceanu, zatrzymanym w najmniej spodziewanym momencie.
Dla chłopaka było oczywiste, że wszystkie rzeźby w tym miejscu są tylko pokryte złotą warstwą, ale ta rzecz... ten ołtarz był odlany z czystego srebra. A sięgał aż po sufit, gdzie jego górna część nikła w ciemności.
Kapłani – nadal nie zwracając uwagi na żołnierzy – stanęli przy środku rzeźby i pociągnęli za jakieś uchwyty. Kriossos miał wrażenie, że ołtarz drgnął. Bo on nie był ołtarzem, on był bramą. W środku powstała srebrno-zielona szczelina, która powiększała się z każdą chwilą.
Kapłani ciągnęli wrota z całej siły, i choć nie było tego widać po ich twarzach, strasznie się przy tym męczyli. Potworna światłość zalała salę, wyłaniając z mroku figury ludzi żywych i kamiennych. Blask był potworny i oślepiający, tak mocny, że nie dało się na niego patrzeć. Było oczywiste, że portal spopieli każdego, kto się do niego zbliży.
Po chwili jednak blask zelżał, a z poświaty zniknął srebrny kolor. Pomieszczenie pociemniało, a oczy zgromadzonych mogły podziwiać procesy zachodzące w tafli energii zawieszonej magicznym sposobem na ścianie.
Powierzchnia falowała, niczym miniaturowe morze. Fale przewracały się nawzajem, kotłowały, jakby podczas sztormu. W zasadzie miały w sobie coś z wrzącej w garnku wody, tylko że wściekle zielonej, jadowitej. Portal nie jaśniał wszędzie tak samo mocno, rzucając cienie na otaczających go ludzi.
A potem zaczął przygasać, a może nawet zmieniać kolor. Kriossos nie był w stanie ocenić, ale wydawało mu się, że przybierał lekko błękitny odcień. Fale także stawały się coraz wolniejsze, mniej gwałtowne, aż ustały całkowicie.
I właśnie wtedy pojawił się obraz. Zobaczyli błękitne niebo odległego w czasie świata, i w oddali olbrzymią świątynię, przy potężnym mieście. Obraz wciąż falował, ale doskonale wiedzieli, że mają przed oczami pole bitwy. Tuż za taflą portalu stały zastępy żołnierzy, ich połyskujące brązem napierśniki. Wyglądali tak, jakby weszli tam wczoraj, a nie dziesięć lat temu.
Mimo mijających lat portal przenosił wciąż do tego samego czasu. Oczywiście, kiedy dziś przekroczą jego wrota, zajmą miejsce tych widocznych tuż za nim wojowników, więc nie jest tak, że czas wewnątrz portalu stoi w miejscu, tylko co dziesięć lat przesuwa się odrobinkę do przodu.
Kriossos wejrzał w błękitną taflę, w której – niby odbite w wodzie – falowały sylwetki wojowników. Starał się dostrzec czerwony pióropusz swojego ojca, ale nie miał na to żadnej szansy. Ojciec wszedł jako pierwszy, więc znajdował się daleko za dziesięcioma kolumnami mężczyzn.
Bez rozkazu zbliżyli się do tafli, doskonale wiedząc co należy zrobić. Pierwsza kolumna niepewnie zanurzyła się w portal. Ludzkie sylwetki nie wzburzyły powierzchni, jakby to było z wodą. Po prostu bezgłośnie wniknęły do środka, na moment znikając, aby po chwili dołączyć do nieruchomych wojowników po drugiej stronie.
Kriossos miał wrażenie, że cały obraz się rusza, że każdy z widocznych po drugiej stronie żołnierzy powoli porusza nogami, rozgląda się niepewnie po polu bitwy.
Na moment przestał myśleć o ojcu, matce, oraz o przekraczaniu portalu. Próbował sobie przypomnieć wszystko, czego go uczyli. Zaraz po wejściu miał sformować czworobok ze swoich żołnierzy, zapanować nad ich paniką i nad chaosem, który przecież wzbudzi obecność kilku armii na polu bitwy. Miał dołączyć do pozostałych dziesięciu czworoboków i ruszyć na wroga, w miarę możliwości wspomagając żołnierzy już walczących.
Dopiero teraz zaczął sobie zdawać sprawę z bezsensu całej sytuacji – przecież oryginalne armie spod Olimpu nie przewidziały otrzymania takich posiłków. Co więcej, był pewny, że Ateńczycy także otrzymują posiłki. Podobno gdzieś w głębi portalu widać jego lustrzane odbicie po drugiej stronie pola bitwy, ale Kriossos nie miał zamiaru się weń wpatrywać.
Nie wiedzieli przecież jakie siły mają wrogowie, jakich wojsk używają. Teraz zrozumiał rozkaz, wydany przez głównego stratega – „jeśli nie uformujecie szyku z resztą armii, zbijcie się w żółwia i brońcie najdłużej jak potraficie”. Nie rozumiał czemu ma nie uformować szyku. Teraz wiedział – na polu walki będzie chaos. Kilkudziesięciu dowódców po obu stronach, konni – być może nawet z łukami, aby rozbijać szyk armii.
Słyszał jak dowódca kolumny za nimi wydaje głośno rozkazy. Jego żołnierze w widoczny sposób bali się nadchodzącej walki. Ściskali włócznie, a gdyby mogli sobie na to pozwolić, prawdopodobnie uciekliby ze świątyni.
On sam nie wydawał żadnych poleceń. Od początku powtarzał, że nie wierzy w zwycięstwo. Chciał po prostu zabrać ze sobą jak najwięcej wrogów, podobnie jak przydzielony mu oddział. Jego chłopcy pewnie stąpali po marmurowej posadzce, dzierżąc piki w stalowych uściskach krzepkich dłoni. Każdy znał rozkazy, każdy wiedział po co tam idzie.
Dowódca przed Kriossosem rozkazał sformować czworobok zanim jeszcze wszedł w portal – ktoś z podwładnych Kriossosa prychnął rozbawiony. Sam stanął z boku i zaczekał, aż jego żołnierze wejdą w niebieski odmęt, aby później samemu, z wahaniem, do nich dołączyć.
No i nadeszła pora Kriossosa. Zatrzymał się na moment przed łagodnie falującą taflą, i spojrzał z bliska na drugą stronę. Widział plecy dowódcy, który wszedł tam przed chwilą. Widział też jasno świecące słońce, no i zieleń lasu. Wszedł jako pierwszy, a jego żołnierze, za nim nie czekając na dalsze komendy. Poczuł, że kurczy mu się głowa, a gardło zatyka potężna fala wody.
Przez moment myślał, że umiera, że siła portalu rozerwie go na strzępy nim osiągnie drugą stronę. Zamknął oczy i zacisnął zęby z bólu.
***
Świeciło słońce, a w pobliskim lesie śpiewały ptaki. Kriossos poczuł na twarzy delikatny wiatr, który łagodnie chłodził skórę rozgrzewaną przez prażące słońce.
Otworzył oczy, ale obraz był zamazany, i potrwało chwilę, zanim odzyskał wzrok. Później wrócił mu słuch, bo do jego uszu doszły odgłosy wojennej krzątaniny. Gdzieś z lewej rżały zniecierpliwione konie, a czworobok przed nim poszedł w rozsypkę.
Wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż z świątyni. Byli na wzgórzu, a w dodatku byli na nim sami. Oddział Kriossosa był trzecim stojącym na wzniesieniu, a dwa pozostałe były tymi, które przekroczyły przed chwilą portal.
„Formuj czworobok!” ryczał dowódca tego pierwszego, miał na myśli także innych dowódców. Kriossos zlekceważył polecenie i spojrzał do tyłu – błękitne wrota były tylko taflą falującego powietrza, wewnątrz którego poruszały się cienie osób, które znał.
Chłopak spojrzał w dół zbocza, skąd dochodził największy hałas. Widok przeszedł najśmielsze oczekiwania.
Walka wrzała na całego, a w dodatku ją wygrywali. Pięć tysięcy Spartan spychało Ateński tłum, przynajmniej o dwa tysiące większy, w dół zbocza, w stronę ich portalu. Hoplici walczyli wrzeszcząc, tnąc mieczami i dźgając włóczniami. Wszystko było oddalone o ledwie dwieście metrów od Kriossosa.
„Czworobok!” ryczał dowódca, ale nikt go nie słuchał. Uwagę Kriossosa przykuły dwa Spartańskie oddziały, oddalone od głównej walki. Ciężkozbrojni hoplici opierali się uzbrojonym we włócznie jeźdźcom. Ateńczycy dosiadali olbrzymich rumaków, całych obłożonych srebrną stalą, samymi będąc także opancerzonymi ciężej nawet niż hoplici. Nawet ich hełmy były dziwne, połyskujące srebrno i przypominające spłaszczoną kulę – hełm nie miał nosala, a oczy były schowane za dość wąską szparą.
Konie także były większe niż normalne zwierzęta, a jeźdźcy umieli to wykorzystać. Z łatwością złamali szyk hoplitów i teraz doganiali każdego mordując z osobna, choć było ich tylko dwudziestu na osiemdziesięciu.
Ponad połowa oddziałów była martwa, a ci co przeżyli, kierowali się w stronę lasu, mogącego dać przewagę nad konnymi. „Czworobok! Formuj, formuj!” Następne oddziały wkraczały na pole bitwy.
Uwagę Kriossosa przykuł jeden szczegół, którego po prostu nie mógł zlekceważyć. Czerwony pióropusz wystający ponad tłumek hoplitów, czerwony pióropusz na lśniącym złotem hełmie. Hoplici w dole spróbowali wrócić do szyku, ale kiedy to nie odniosło skutku, dobrali się dwójkami, wciąż prąc w stronę lasu. Kilku konnych padło pod razami pik, co jeszcze zwiększyło furię jeźdźców.
Nowe oddziały sformowały czworobok, ale czterdziestu ludzi Kriossosa wciąż czekało na jego rozkaz. Chłopak odwrócił się do nich, po czym ignorując nawoływanie innych dowódców krzyknął:
- Przybyliśmy tu, by walczyć i umrzeć jak bohaterowie, więc zróbmy to najlepiej jak potrafimy! – pokazał na scenę, którą i tak wszyscy obserwowali – Na odsiecz żołnierze. Formuj dwójki!
Kriossos był nieparzysty, ale to w niczym mu nie przeszkodziło. Inni dowódcy nie mogli uwierzyć, jeden z nich podbiegł do Kriossosa, najwyraźniej w celu powstrzymania go. Oddziały hoplitów na dole nie miały strategicznego znaczenia, ważna była walka w centrum. Ateńczycy, którzy przeszli przez portal byli już w drodze, pięciuset ciężkozbrojnych mężczyzn biegło w dół stoku, mogąc przeważyć szalę zwycięstwa.
Kriossos jednak nie zwracał na to uwagi i wcale o to nie dbał. Teraz ważny był czerwony pióropusz, który lada chwila padnie. Rzucił się w dół zbocza, biegnąc niczym wiatr pomimo ciężkiej zbroi, jego oddział za nim. Odwrócił głowę jak daleko mógł i krzyknął do żołnierzy „Niech nas usłyszą!”.
Z czterdziestu gardeł wydarło się gromkie „Hurra!”, i wydawało się, że konni na moment zamarli z bezruchu. Widząc dodatkowe oddziały, spróbowali wrócić do szyku, ale ugrzęźli między Spartańskimi hoplitami, którym serca zabiły mocniej na widok nadchodzących posiłków. Odpowiedzieli na zawołanie rodaków, topiąc wroga w jazgocie swoich gardeł.
Stawili opór przeważającemu przeciwnikowi, starając się utrzymać go w miejscu nawet za cenę życia.
Hoplici biegli szybko, starając się zajść konnych z lewej flanki, jednocześnie większość siły uderzenia skupiając na środku. Biegli szybko, ale wróg nie próżnował, co chwilę na ziemię padał śmiertelnie raniony żołnierz Sparty. Kriossos miał szczerą nadzieję, że zdąży – już raz stracił ojca, ale wtedy nie mógł nic zrobić. Dziś może stanąć u jego boku, i walczyć aż obaj padną z wycieńczenia.
Dystans się skracał, a jeźdźcom najwyraźniej bardzo zależało na wydostaniu się z zawieruchy i sformowaniu szyku, zanim uderzą na kolejny, biegnący na nich oddział. Uwijali się jak w ukropie, kłując, najeżdżając i tratując niemal bezbronnych hoplitów. Ojciec Kriossosa miał przywilej dowódcy, ale w tej sytuacji nie dawał on wielkiej przewagi. Wprawdzie żołnierze tłoczyli się koło niego, broniąc i atakując, ale konni z łatwością oddzielali ich od siebie, po prostu na nich nacierając.
Dowódca odrzucił tarczę, i chwytając oburącz pikę z całej siły naparł na pierś najeżdżającego na niego konia. Ostrze przebiło gruby pancerz i zagłębiło się w piersi zwierzęcia. Koń wierzgnął, ale nie zrzucił jeźdźca, za to złamał drzewce broni, którą został zaatakowany. Ateńczyk zginął, tuż po tym jak ześlizgnął się z padającej bestii, ale zanim do tego doszło zdążył zadać wrogowi cios włócznią.
Ojciec Kriossosa upadł, pchnięty siłą ciosu na ziemię. Napierśnik momentalnie spłynął krwią, a włócznia została w ranie, stercząc z piersi w niebo.
- Ojcze! – krzyknął zrozpaczony Kriossos, bowiem wszystko to stało się na jego oczach.
Był już kilkanaście metrów od walczących. Konni wciąż nie mogli się uporać z pozostałymi piętnastoma hoplitami, kiedy uderzyło na nich kolejnych czterdziestu, wypoczętych i gotowych do zabijania. Uderzyli z boku, przecinając pancerze, zrzucając jeźdźców na ziemię, gdzie można było ich łatwo dobić.
Konnych ubywało, jednak potrafili się bronić. Z dwudziestu zostało ich już tylko dwunastu, a na dobór złego nowo przybyli żołnierze mieli dłuższe, i cięższe piki, które sięgały na wysokość głów siedzących wysoko mężczyzn. W pierwszym starciu powalili siedmiu wrogów, ale sami ponieśli dotkliwe straty.
Wyrwali się z ludzkiej masy, zostawiając trzech swoich na pastwę losu. Zdobyli czas potrzebny na sformowanie klina, aby ponownie rozproszyć hoplitów. Kriossos był zbyt zajęty swoim ojcem, aby zauważyć co się wokół niego dzieje – na szczęście dowódca drugiego oddziału wydał rozkaz formowania szyku i wydawał podniesionym głosem jakieś rozkazy.
Kriossos przyklęknął przy ojcu nie zauważając, że jego oddział formuje trzy linie wraz z niedobitkami oddziału jego ojca i drugiego dowódcy. Widział tylko leżącego w rosnącej kałuży krwi człowieka, którego tak kochał i za którym tak tęsknił.
Czerwony pióropusz, symbol władzy, był teraz brudny i zakurzony. Podobnie jak hełm, pokrył się warstwą piasku – zbroja nie lśniła już niczym roztopione złoto. Była tylko kawałkiem poskręcanej blachy.
„Ojcze” załkał Kriossos „słyszysz mnie?”. Ranny nie odpowiedział, poruszył tylko lekko ręką, jakby w poszukiwaniu broni. Rana była zbyt blisko serca, aby ojciec przeżył. Grot przebił płuca, z czego wynikała cienka stróżka wypływająca spod hełmu.
Chłopak z trudem zdjął hełm z głowy leżącego i spojrzał w blednące oblicze. Usta pokryły się czerwoną pianą, ranny umierał bardzo szybko. Mimo tego, że Kriossos miał mu wiele do powiedzenia, teraz milczał, z trudem wpatrując się w umierającego człowieka. Jednak nie mógł nic zrobić, zupełnie jak w swoim śnie.
Ranny leżał i nie widział nic, co się wokół niego dzieje. Był ledwie przytomny, mrugał powiekami, i poruszał ustami, ale nie wydawał żadnych dźwięków, niczym ryba.
W końcu jego ciało opadło, głowa przechyliła się na kolanach Kriossosa, nie wydawszy jednego westchnienia. Chłopak uronił łzę, czując postępującą bezsilność i nienawiść. „Żegnaj ojcze” szepnął i wstał z klęczek. Rozejrzał się po polu bitwy – konni byli już uformowani, najwyraźniej doskonalili taktykę, co było dość dużym błędem. Hoplici stali już w szyku, wyjąwszy jedynie Kriossosa, który próbował rozpoznać sytuację.
Dowódca konnych dał rozkaz do ataku. Jeźdźcy ruszyli wyjąc niczym dzikie bestie, grożąc żelaznymi pikami, w których odbijało się gorące słońce. Ich zbroje migotały srebrno, a okrzyk mroził krew w żyłach. Chcieli rozciąć formację spartan na dwie części, i podobnie jak poprzednio opanować mniejsze grupki piechurów.
Kriossos nie słyszał rozkazów, a nawet jeśli słyszał, to je zignorował. Dowódca stojący w pierwszym rzędzie krzyknął „trzymaj szyk”, a Kriossos nie chcąc go łamać został z tyłu, wciskając się w ostatni rząd między swoich żołnierzy. Konni pędzili w obłoku kurzu, byli coraz bliżej i bliżej, rozpędzeni do granic możliwości okutych stalą zwierząt. Chłopak dopiero teraz zwrócił na to uwagę. Do tej pory nie widział takiego metalu, jakiego używali Ateńczycy. Słyszał o nim, ale wiedział że jest rzadki i drogi, i dużo twardszy niż brąz. Poczuł strach, pomyślał, że nie ma szans w starciu z tymi potworami.
„Gotuj się!” ryknął dowódca, „Spokojnie”, a chwilę później, kiedy konni nie mieli już szansy wyhamować krzyknął „Teraz!” i wszyscy jak na komendę odrzucili tarcze i unieśli w górę piki zapierając je o ziemię. Tylko Kriossos stał zdziwiony nie wiedząc co się dzieje, nie rozumiejąc rozkazu. Było już za późno, aby wykonać polecenie, było już za późno nawet na kucnięcie.
Konni zrozumiawszy co się stało szarpnęli wodze zwierząt, ale to nic nie dało. Konie wbiły się na ostrza, przewróciły o rozprute zwierzęta zrzucając swoich panów. Część hoplitów zginęła od impetu, ale mężczyźni po brzegach formacji przeżyli, pośród kwiku zarzynanych zwierząt i ruszyli aby dobić rannych wrogów, z których żaden nie miał już wierzchowca.
Kriossos stał z tyłu i przeżył, ale nie zdążył uskoczyć przed padającym na ziemię Ateńczykiem. Ciało nadziało się na piki przynajmniej trzech żołnierzy, ale niesione impetem leciało dalej. Chłopak zdążył jedynie unieść tarczę, ale ciężkie zwłoki uderzyły z wielką siłą, powalając go na ziemię i niemal pozbawiając przytomności.
Leżał pod przeciwnikiem, czuł że nie ma w nim nawet jednej całej kosteczki. Hełm Kriossosa był wgnieciony, a po szyi spływała na ziemię ciepła strużka. Wiedział, że ma zgruchotaną lewą nogę, i że na pewno nie będzie mógł chodzić. Słyszał jedynie pomieszane odgłosy radości i bólu, nie był w stanie ogarnąć sytuacji.
Po chwili doszedł do wniosku, że mimo wszystko nie było tak źle. Nie liczył na nieśmiertelną chwałę, choć miał nadzieję, że położy pokotem kilkunastu chociaż wrogów, nim sam legnie pokonany. Nie był pewien, czy zabił chociaż jednego, ale to już nie miało znaczenia. Nie myślał trzeźwo.
Położył głowę na trawie, zapominając o bólu i topiąc oczy w niebie. Było tak samo niebieskie, jak portal, którym się tu dostał. Było bardzo mało chmur, a na ich tle wolno dryfowały jakieś drapieżne ptaki. Gdzieś w górze wiał wiar, ale tu na dole było straszliwie parno. Wręcz gorąco – dopiero teraz poczuł malutkie drobinki piasku, które wchodziły pod pancerz dotkliwie wrzynając się w skórę.
***
Ocknął się i zauważył, że ból się nasilił. Podobnie jak hałas wokół. No i niebo się ruszało, bardzo, bardzo szybko.
Dopiero po chwili zrozumiał, że ktoś go ciągnie po ziemi, chociaż nie wiedział po co i w jakim kierunku. Chciał wstać, ale w żaden sposób nie mógł poruszać nogami, chciał mówić, ale głos uwiązł mu w gardle. Mimo to żołnierz go ciągnący poznał, że dowódca jest przytomny.
- Już dobrze – oznajmił, a Kriossos poznał go po głosie. To był ten chłopak, z którym rozmawiał o śmierci Chroma – Zaraz będziemy bezpieczni.
Dowódca chciał zapytać o oddział, o walkę, ale nie mógł wydobyć głosu. Na szczęście nie musiał, bo chłopak był dosyć rozgarnięty i do tego rozeznany.
- Wygrywamy, zepchnęliśmy ich pod sam portal. – wyjaśnił radośnie – Byłeś nieprzytomny Kriossosie przez większość bitwy. W tym czasie przez portal przeszło około czterdziestu fal wojowników.
Czterysta lat, pomyślał Kriossos. Był ciekawy, czy coś się zmieniło w sposobie prowadzenia wojny. Nie uzyskał jednak odpowiedzi, bo chłopak z powrotem zajął się ciągnięciem go do kryjówki. Ciągnął rannego po trawie, zostawiając za sobą szlak wygniecionej trawy, co jakiś czas zroszonej ciemnoczerwoną cieczą.
Teraz wchodzili po wzniesieniu, a Kriossos mógł widzieć rozpościerające się naprzeciwko pole walki. Byli od niego oddaleni jeszcze bardziej, niż podczas walki z jeźdźcami, a z kierunku Kriossos wywnioskował, że idą w stronę lasu. W świetle zachodzącego już niemal słońca błyszczały zbroje walczących. Wszyscy niemal nosili srebrzystą stal, dzierżąc dziwaczne bronie. Gdzieniegdzie walczył, z trudem utrzymując się na nogach oddział odziany w brąz.
Walka była chaotyczna, bez szyku i ładu. Każdy walczył z każdym, a formacje – jeżeli w ogóle kiedykolwiek były, poszły w totalną rozsypkę. Ciężkozbrojny rycerz na oczach Kriossosa przybijał do ziemi bezbronnego przeciwnika, po czym nagle legł na kolanach uderzony ciosem potężnego młota w plecy. Wyjął zza pasa cienki, długi sztylet, ale nie zdążył go użyć, bo po chwili otrzymał ponowny cios – tym razem w głowę – który powalił go ostatecznie.
Wokół walczących miotali się jeźdźcy z łukami, próbując zabijać co groźniejszych żołnierzy, przy okazji czasami raniąc swoich sprzymierzeńców. Grupa Spartan stała przy portalu wroga i bezlitośnie nacierała na nowo przybyłe oddziały, mordując je z zaskoczenia.
Kriossos miał dosyć, ponownie opuścił głowę i ponownie spojrzał w ciemniejące niebo.
- Jeszcze trochę – chłopak wziął zachowanie Kriossosa za opadnięcie z sił – już zaraz będziemy na miejscu.
Wzniesienie kończyło się równo z linią lasu. Rzadkie drzewa porastały stok, ale dopiero na wzniesieniu rosły w większej liczbie. Wciągnięty między drzewa Kriossos zorientował się, że jest w rodzaju szpitala bojowego. Ranni leżeli obok dogorywających, a medycy uwijali się w popłochu próbując pomóc jak największej liczbie żołnierzy.
- Zaraz wrócę. – oznajmił chłopak i położył Kriossosa na ziemi, po czym odszedł w głąb obozu
Młody dowódca wielkim wysiłkiem okupił próbę podniesienia się na łokciu, ale w końcu mu się to udało. Widział teraz wszystko, czuł w nozdrzach woń leczniczych roślin, które liczni kapłani gotowali w specjalnie do tego przystosowanych kadziach. Wręcz roiło się od leżących tu i ówdzie mężczyzn, z których większość leżała cicho. Jeden koło Kriossosa był nawet martwy, o czym świadczyły otwarte oczy wpatrzone gdzieś w niebo i stercząca z piersi włócznia.
Większość stanowili ludzie z czasów Kriossosa, ale byli także dziwnie uzborjeni żołnierze, którzy musieli być potomkami mieszkańców wyspy. Jeden z nich siedział na kamieniu pod drzewem, a zadartą do kolana nogawkę grubych spodni usiłował w jakiś sposób umocować na nodze. Piszczel był rozrąbanym kawałem mięsa, z którego sterczały kawałki kości i ścięgien. Mimo to mężczyzna nie pokazywał bólu, siedział spokojnie i podśpiewywał jakąś pieśń, której Kriossos nigdy nie słyszał.
W pewnej chwili zorientował się, że leżący nieopodal człowiek w pogruchotanej zbroi patrzy się na niego, i już wydawało się że wstanie i podejdzie. Pozdrowił Kriossosa machnięciem ręki, po czym przemówił czystym, wolnym od bólu głosem.
- Pozdrawiam – uśmiechnął się; Kriossos dopiero teraz zwrócił uwagę, że hełm mężczyzny nie ma w ogóle części twarzowej i zasłania tylko obszar powyżej oczu – Długo się utrzymałeś, skoro przynieśli cię dopiero teraz.
Kiedy chłopak nie odpowiedział, nieznajomy zwrócił uwagę na leżący przy rannym hełm z czerwonym pióropuszem, oznakę dowódcy, po czym wznowił monolog.
- Boli prawda? Jesteś ciężko ranny – mówił to bardzo swobodnie, ale Kriossos mimo to nie wyczuł w mężczyźnie wrogości, potaknął wolnym skinieniem głowy
Nieznajomy sięgnął do sakwy, jaką nosił na plecach i wyjął z niej dziwny przedmiot, podłużny, bardzo podobny do narzędzi, które mogli używać medycy. Przedmiot był długi i wąski, zakończony ostrym szpikulcem.
- Możesz ruszać ręką? – zapytał, a Kriossos potwierdził skinieniem głowy, przedmiot poleciał w stronę leżącego – Wbij to w mięsień, a ból minie i poczujesz się lepiej – wyjaśnił.
Kriossos opadł na plecy i znalazł leżący w trawie przedmiot. Spojrzał pytająco na mężczyznę, a ten przystawił swoją zaciśniętą pięść do ramienia i wykonał ruch kciukiem, pokazując jak należy użyć tulei.
Chłopak pospiesznie wykonał polecenie, znalazł na ramieniu wolny od blach skrawek skóry i zdecydowanym ruchem wbił w niego szpikulec, po czym dopchnął drugi koniec kciukiem.
Poczuł jak płyn wstrzykuje się pomiędzy jego tkanki, paląc i jednocześnie przynosząc ukojenie. Jego serce zabiło szybciej, a ból momentalnie ustąpił. Odchrząknął i prawie zaczął mówić, jednak wysuszone z pragnienia gardło piekło niczym wysypane piaskiem. Skinieniem głowy podziękował, a nieznajomy zrozumiał dlaczego Kriossos nie mówi. Kontynuował monolog.
- Ci inni ledwo żyją – wskazał głową na leżących nieopodal żołnierzy – więc nie ma co dzielić się z nimi czymkolwiek, ale ty wyglądasz całkiem dobrze. Wracasz prosto z walki?
„Nie”, pokręcił przecząco głową.
- Czyli leżałeś tam ranny – Kriossos potwierdził – Pewnie długo. Jestem strasznie ciekawy co też ci się przydarzyło, bo wyglądasz na kogoś, kto przeszedł przez portal bardzo dawno temu.
W tym momencie nieznajomy odwrócił wzrok, bo na polu bitwy rozbrzmiała seria grzmotów, przywołująca na myśl odległą burzę. Wśród żołnierzy zakotłowało się, część padła martwa, ale na ich miejsce weszli kolejni Spartanie, najwyraźniej niszcząc to, co przyczyniło się do śmierci ich braci. Pole walki zasnuło się mgłą, więc nie było dalszego sensu patrzeć.
Nad Kriossosem pochylił się chłopak, rzucając szybkie „wróciłem”. Podniósł głowę leżącego i bez pytania o przyzwolenie wlał w usta wodę z bukłaka z koźlej skóry. Gardło poczuło orzeźwiający chłód, zmywający resztki bólu.
- Jesteście z tego samego oddziału – zapytał nieznajomy
- Tak, Kriossos jest moim dowódcą.
- Tak się właśnie zastanawiałem co też wam się przytrafiło, ale niestety Kriossos nie może mówić.
- Mieliśmy starcie z konnymi – wyjaśnił chłopak – Byli od stóp do głów zakuci w zbroje, jeszcze nigdy takich nie widzieliśmy.
- Nie mieliście szans – odrzekł nieznajomy, ale jego rozmówca tylko się roześmiał i oznajmił
- Wygraliśmy.
Chłopak wstał i już miał odejść, wyjaśniwszy przedtem, że wzywają go obowiązki kiedy nieznajomy ponownie się odezwał.
- Przenieś go może koło jakiegoś drzewa, po co ma się męczyć na trawie.
Bez słowa przestawił swojego dowódcę i odszedł. Przed odejściem zapewnił, że zaraz przyjdzie uzdrowiciel, i pozdrowił nieznajomego głębokim skinieniem głowy.
Pole bitwy wciąż wrzało, a mężczyźni bez słowa się mu przyglądali. Kriossos nie czuł bólu, i być może dlatego był szczęśliwy, że przynajmniej dla niego walka się zakończyła. Spoglądał na co i rusz wybiegające z portalu wojska, które biegły bezpośrednio do walki.
Potem zwrócił uwagę na nieznajomego, który zdawał się lekko przysypiać. Miał wrażenie, że mógłby się od niego wiele dowiedzieć, nawet o sztuce wojny jaka będzie w przyszłości. Broń mężczyzny była inna niż cokolwiek, co do tej pory widziały jego oczy. Najbardziej ze wszystkiego przypominała pikę, ale była krótsza, grubsza i nie zakończona szpikulcem.
- Dziękuję – wychrypiał w końcu, czując, że może zdobyć się na trud rozmowy
- Oho – roześmiał się nieznajomy – Jednak mówimy. Już myślałem, że straciłeś język w starciu.
- Nie – z każdym słowem czuł, że łatwiej mu mówić – Jestem Kriossos, i dziękuję ci za udzieloną mi pomoc
- Miejmy nadzieję, że nie będzie to ostatnia pomoc jaką tu otrzymasz – uśmiechnął się – Zwą mnie Andros.
- Dziwne imię.
- Zapewniam cię, że dla mnie tak samo dziwne jest imię Kriossos.
Nawet w najśmielszych snach Kriossos nie przewidywał takiej rozmowy. W żadnym wypadku się jej nie spodziewał, choć przecież myślał o bitwie niemal każdego dnia swojego życia.
- Z którego roku po kataklizmie pochodzisz? – spytał w końcu zaciekawiony Kriossos
- Wszedłem tutaj z dziewięćdziesiątą falą wojska – oznajmił nieznajomy uśmiechając się na widok oniemiałej twarzy swojego rozmówcy.
Kriossos był starszy od niego o ponad siedemset lat, chociaż byli tego samego wieku. Nie przypuszczał, że będzie potrzebne aż tyle ludzkich istnień, aby odmienić los przeznaczenia.
- Myślisz, że teraz w twoim świecie ludzie cieszą się na widok zwycięstwa jakie odnosimy? – zapytał w końcu Kriossos.
- To już nie jest mój świat – oznajmił Andros – Bo ja wszedłem do portalu ponad godzinę temu. Być może za chwilę przyniosą tu kogoś ze sto dwudziestej fali, chociaż to może się źle odbić na twoim zdrowiu – zarechotał.
- Więc widziałeś pole bitwy, na którym wygrywamy?
- Owszem. Kiedy jeszcze żyłem po tamtej stronie ludzie byli pewni zwycięstwa. Każdy chciał wejść na pole bitwy, by wziąć w niej udział. Przyczynić się do zbawienia świata.
- Więc wszedłeś jako ochotnik? – zapytał zdziwiony Kriossos, nie potrafiąc sobie wyobrazić dlaczego ktokolwiek miałby chcieć oddać życie dobrowolnie.
- Nie, oczywiście że nie. Rada stosuje się ściśle do tradycji, które są od wieków niezmienne. Mężczyźni są wybierani za młodu... – przerwał na moment, jakby się zastanawiał – ale przecież ty to wiesz.
- I wszystkie tradycje zachowały się bez zmian? – zapytał zdziwiony Kriossos
- Nie wiem jaką tradycję masz na myśli, nie wiem też jak wyglądała wyspa za twoich czasów. Wydaje mi się jednak, że Rada nie pozwoliłaby na zmianę tradycji, które przez tyle wieków pozwoliły zachować spokój i wiodą nas do pewnego zwycięstwa.
- A prawo Ostatniej Nocy?
- Jest, tak jak było od zawsze.
- Bez zmian?
- Jakich zmian? Każdy żołnierz może posiąść każdą kobietę, tu nie ma miejsca na zmiany.
Chrom szeptał o wygranej walce i być może chciał oddać życie, aby innych ludzi uchronić od swojego losu. Gdyby wiedział, że jego poświęcenie nie miało sensu, pewnie nie umierałoby mu się tak lekko.
- Nawet kobiety, które mają mężów?
- A za twoich czasów tak nie było? – zapytał zdziwiony Andros
- Było...
- Mówisz, jakbyś został dotknięty przez to prawo?
- Nie byłem, lecz zabiłem człowieka, który zemścił się na żołnierzu za dopuszczenie się Prawa Ostatniej Nocy z jego żoną. Umierając szepnął mi, że wygrał swoją walkę, ale teraz widzę jak bardzo się mylił. Jego śmierć nie miała najmniejszego sensu, skoro nic nie zmieniła.
- To był starszy mężczyzna, prawda?
- Tak.
- Więc jego śmierć coś jednak zmieniła. – Kriossos popatrzył po swoim rozmówcy, jakby tamten był wariatem – Od tamtego czasu żaden starszy mężczyzna nie mógł wziąć udziału w bitwie, chyba że był kapłanem-uzdrowicielem.
Kriossos nie odpowiedział, jedynie wybuchł pustym śmiechem. Nigdy nie podejrzewał, że Kleptor był głupcem, teraz jednak widział to dokładnie. Zmienił nie to prawo, które trzeba było. Przez całe życie poruszał się po omacku, wysyłając zastępy ludzi na pewną śmierć zamiast dać im cieszyć się życiem na wyspie bez wojen.
W stronę rozmawiających szedł już uzdrowiciel. Niósł w dłoniach gliniane naczynie wypełnione naparem z ziół. Nieznajomy ponownie popisał się przemyślunkiem, bowiem upomniał kapłana, aby ten najpierw zdjął zbroję Kriossosa, a później zajął się leczeniem.
Spartanin pochylił się nad leżącym i powoli zaczął szukać wiązań napierśnika, które mógłby przeciąć wyjętym zza pasa kozikiem. „Ta nalewka nie będzie potrzebna, bo ranny nie czuje już bólu” oznajmił, kiedy kapłan skończył przecinać rzemienie.
Płyta napierśnika legła na trawie, a uzdrowiciel zajął się oglądaniem ran. Kubrak był przesiąknięty krwią na wysokości lewego boku, ale poza tym nie było śladów uszkodzeń. Dopiero dotykając piersi mężczyzny dało się stwierdzić połamane żebra i zgruchotany lewy bark, o który najmocniej uderzył padający jeździec.
W tym momencie nie dało się z ranami nic zrobić, jednak nie były one poważne. W płucach nie zbierała się krew, a to było w końcu najważniejsze.
Kapłan przeszedł do oględzin nogi. Kość była złamana, ale rana już nie krwawiła, zapewne dzięki lekowi podanemu przez Androsa. Spomiędzy brzegów głębokiego rozcięcia sterczały dwa kawałki ułamanej kości, jednak nie były zgruchotane.
- Wyliże się z tego! – oznajmił nieznajomy, potwierdzając przypuszczenia uzdrowiciela
- Wielceś mądry nieznajomy – odparł z przekąsem kapłan – Ale z waszą nogą nie jest najlepiej. Jesteś także odważny i z tego co widzę nie boisz się bólu, ale nogę będziemy musieli uciąć.
To powiedziawszy kapłan wstał, jakby straciwszy zainteresowanie Kriossosem i mając zamiar już teraz, na miejscu, wykonać zabieg amputacji.
- Dziękuję – odrzekł Andros bez cienia strachu w głosie – ale z opinią o amputacji zaczekam do przybycia bardziej mi współczesnego medyka.
- Jak wolisz – odrzekł kapłan i odszedł do głównego obozu, skąd dochodziły jęki konających i rannych.
- Widzisz, nic ci nie będzie. Zaczekajmy tylko aż bitwa się skończy naszym zwycięstwem i opatrzą nasze rany jak należy. – odezwał się do Kriossosa.
Obóz był całkiem schowany między drzewami, lecz jego położenie zdradzał dym unoszący się z kociołków z lekarstwami i z mokrego drewna ognisk. Nic dziwnego, że w końcu któryś z oddziałów wroga zwrócił na niego uwagę.
Po wzgórzu niepostrzeżenie wspięły się dwa oddziały konnych, jednak bardzo przemieszane. Byli tam ciężkozbrojni podobni do tych, którzy zaatakowali ojca Kriossosa, jak i łucznicy, oraz ludzie zupełnie podobni do Androsa, zarówno z odzienia, jak i broni.
Wpadli pomiędzy drzewa, co Kriossos obserwował z rosnącym przerażeniem. Nie miał siły ująć broni, a nawet gdyby miał to i tak nie potrafił używać włóczni na leżąco.
Konni wpadli między drzewa z rykiem, bez trudu pokonując opór kilku strażników, którzy po przetransportowaniu rannych nie powrócili do bitwy. Kriossos i Andros siedzieli w dość dużej odległości od kipiących lekarstwami kotłów, więc na razie nikt ich nie zaatakował. Zamiast tego obserwowali jak łucznicy ścigają kapłanów co chwilę posyłając któregoś celnym strzałem na ziemię.
Ciężkozbrojni dobijali rannych, lecz to obecność trzeciego rodzaju jeźdźców wzbudził największe zdumienie Kriossosa. Ich broń pluła ogniem, zabijając znacznie skuteczniej niż łuki. Jeden z obrońców otrzymał strzał w głowę, a jego hełm zmienił się w kawałek poskręcanej blachy. Huk, jaki towarzyszył temu zdarzeniu był nie do zniesienia – przerażający i nie dający szansy na obronę.
Oddział wroga rozejrzał się po obozie, jednak nie poświęcił większej uwagi na sprawdzenie końca, w którym więcej było martwych niż konających. Szybko zawrócili na pole bitwy, jednak nie wszyscy.
Trzech jeźdźców zakutych w srebrzyste zbroje powolnym krokiem zbliżało się w ich stronę. Obserwowali rannych spod swoich kulistych hełmów, uważnie, szukając pozorów życia. Co jakiś czas w powietrzu świszczał szybki cios lecącej włóczni, cichy jęk umierającego.
Byli blisko, ledwo dwadzieścia metrów, Andros trzymał w ręku broń. Siedział półoparty o drzewo, wyczekując właściwego momentu do ataku. W momencie gdy jeden z jeźdźców podniósł włócznię do ciosu, chłopak przyłożył broń do ramienia i rozległ się głośny wybuch.
Jeździec z rozprutym hełmem spadł z konia, na co jego towarzysze zareagowali zdumieniem, niemniej ich reakcja była szybka.
Ruszyli w kierunku strzału, szybko zmniejszając dystans. Andros zrobił coś z bronią, po czym ponownie przystawił ją do ramienia. Drugi jeździec spadł z konia trafiony w pierś, jednak trzeci z nich był już blisko. Nim chłopak zdążył przeładować, podniósł broń i rzucił ją we wroga. Andros wypuścił broń z dłoni, a kiedy ta leżała u jego stóp, chłopak już nie żył, trafiony prosto w serce.
Konny zsiadł, chcąc podnieść swoją broń. Nie widział Kriossosa, a być może widział, jednak wcale się nie obawiał.
Serce chłopaka biło bardzo, bardzo szybko. Czuł wzbierającą w nim nienawiść. Nie miał broni i nienawidził tej bezsilności. Nie chciał umierać bez walki, bez możliwości obrony. Z drugiej strony czuł, że i tak nie utrzymałby swojej piki. Spojrzał pod nogi Androsa, dostrzegł leżąca pod nimi śmiertelną broń. Nie zastanawiał się, czy potrafił jej użyć.
Nie było na to czasu. Zbierając resztki sił zerwał się na czworaka i pognał, najszybciej jak umiał, w stronę martwego chłopaka. Wróg to zobaczył, więc przyspieszył kroku. Jeszcze trzy ruchy i sięgnął po włócznię, która na szczęście utknęła głęboko w drzewie.
Kiedy się z nią szarpał Kriossos był już pod nim, już chwytał broń. Przyłożył ją do ramienia tak samo, jak wcześniej Andros i ułożył ręce tak jak zabity. Oczy skryte pod żelazem rozszerzyły się ze strachu, jednak po chwili pojawiła się w nich iskierka nadziei.
Wróg nie strzelał, a włócznia wyraźnie się obluzowała. Szarpał mocniej i mocniej, aż wreszcie udało mu się uwolnić ostrze. Impet rzucił go do tyłu, na moment stracił równowagę i już jej nie odzyskał.
Ręce Kriossosa błądziły po broni, aż trafiły na dzyndzelek, który dał się poruszyć. Broń wystrzeliła wąski język ognia, a pocisk trafił wroga w czoło. Krew trysnęła z jednej i z drugiej strony, ochlapując leżącego pod nogami wroga Kriossosa. Zakuty w zbroję padł jak ścięty, brocząc obficie z rany.
Euforia zwycięzcy momentalnie ustąpiła pola strachowi. Z ust Kriossosa wyrwał się niekontrolowany, bolesny mimo leku kaszel, a na jego ustach pojawiły się krople krwi. Krew była w ślinie i w gardle.
Jak przez mgłę chłopak widział, jak ręce się pod nim załamują i moment przed złapaniem dziwacznej broni uderza korpusem w ziemię. Żebra musiały przebić coś wewnątrz, pomyślał Kriossos, przeklinając w duchu zły los.
Leżał, wokół śmierdziała krew i trupy. Nie mógł nawet spojrzeć w niebo, bo było zasłonięte gęstymi koronami drzew, w których rezydowały nieświadome niczego ptaki. Z każdą chwilą bolało go coraz bardziej i nie wiedział, czy to z powodu słabnącego leku podanego przez Androsa, czy przez dodatkowe obrażenia, jakich doznał.
Z przerażeniem stwierdził, że powoli umiera. Ucisk na klatkę piersiową wzmagał się z każdą chwilą, a nie mógł liczyć na pomoc, gdyż wszyscy medycy i kapłani zostali wymordowani.
Z oddali dochodził stłumiony odgłos bitwy, krzyki rannych ginęły gdzieś wśród huków i wybuchów. To, co się tam działo było Kriossosowi zupełnie obce.
Postanowił, że skoro już umiera z powodu tej wojny, to chociaż zobaczy jak jego współplemieńcy wygrywają. Podciągnął się na rękach i z trudem usiadł. Każda kostka w jego klatce piersiowej zatrzeszczała boleśnie, z ust ciągle wydobywał się wąski strumyczek krwi, który ustał w momencie zmiany pozycji.
Potem powoli podciągnął się w stronę drzewa i oparł o nie obolałymi plecami. Znajdował się na lekkim wzniesieniu, i chociaż rośliny zasłaniały mu widok, widział większą część pola bitwy. Widział wciąż wylewające się z obu portali masy, które bez myślenia dołączają do rzezi.
W zachowaniach dowódców nie było strategii, po prostu starali się jak najszybciej dołączyć do walczących. Bitwa przeniosła się w stronę Ateńskiej bramy, co teoretycznie powinno zaowocować ich przewagą, ale tak nie było. Spartanie atakowali zaciekle, nie martwiąc o swoje życie. Ich serca przepełniała radość, która razem z krwią spływała do zmęczonych ramion dodając im nadludzkiej siły.
Z pozycji Kriossosa nie dało się ocenić kto jest kim, bowiem wojska walczyły w kompletnym przemieszaniu, chociaż był pewien sens w tym, co robili. W centrum zbili się ciężkozbrojni hoplici, którzy przeżyli do tego momentu. Było też trochę opancerzonych konnych, choć znacznie mniej niż piechurów.
Co jakiś czas w tłumie coś wybuchało, zasnuwało pole walki gęstym dymem, niektórzy z Ateńczyków mieli broń plującą szerokim strumieniem ognia, który przylepiał się do zbroi i do mięsa. Z daleka wyglądało to strasznie, z bliska musiało być po stokroć bardziej przerażające. Krzyki palonych żywcem w wyraźny sposób odcinały się od ogólnej wrzawy.
Pomimo chaosu, pomimo tego, że żołnierze byli oddaleni od siebie o setki lat, armie walczyły bok przy boku, pilnując nawzajem. W pewnym momencie, tuż po śmierci najwyższego rangą dowódcy Ateńskich hoplitów, najwyraźniej uskrzydleni tym malutkim zwycięstwem spartańscy piechurzy ryknęli ogłuszająco. Rzucili się na linie wroga dokumentnie go rozpraszając.
Inne wojska widząc dotkliwą porażkę wroga w centrum rzucili się z równą zaciętością na powstałą lukę. Teraz było ich więcej niż Ateńczyków, no i mieli jeszcze dwa oddziały hoplitów, które natarły bezlitośnie pchając wroga do tyłu.
Portal był coraz bliżej, oddział konnych strzelców z bronią jeszcze dziwniejszą niż ta Androsa, eliminował połowę nowo wchodzących wojsk nieprzyjaciela. Zwycięstwo było w zasięgu ręki...
Kriossos poruszył się niespokojnie – zamiast usłyszeć ryk radości, do jego uszu doszedł krzyk zabijanych. Z portalu przestali wychodzić ludzie, zamiast nich pojawiła się bestia. W kilka sekund rozerwała na strzępy konnych i pierwsze cztery rzędy prących na portal hoplitów. Pociski leciały z niesamowitą szybkością, przebijały na wylot konia i leciały dalej, raniąc kolejnych żołnierzy.
Kiedy wynurzyła się cała, Kriossos nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Bestia była jakąś gigantyczną machiną wojenną, czymś na kształt żółwia. Cała błyszczała od srebrnego metalu, a jej pancerza nie były w stanie przebić nawet bronie plujące ogniem.
Ze zdumieniem chłopak zobaczył, że potwór rusza się na wielu kołach połączonych metalową taśmą. Ludzie dostawali się pod spód i byli miażdżeni przez potężny pojazd.
Nagle cała bitwa zmieniła przebieg. W kilka minut zginęły niemal wszystkie spartańskie oddziały – te które zostały podjęły rozpaczliwą próbę ucieczki. Rozpierzchli się na wszystkie, ale bardzo mobilny pojazd wroga bez trudu dosięgał ich pociskami.
Spartanie wychodzący z portalu jednak zachowywali się nad wyraz logicznie. „Oczywiście”, pomyślał Kriossos „przecież oni widzieli w portalu koszmar, jaki się rozgrywa – być może wymyślili coś, co unieszkodliwi bestię”..
Tak też to wyglądało. Szereg ludzi ukląkł na jednym kolanie, na ramieniu trzymając ciężką broń. Na komendę oddali strzał, wielkie pociski pofrunęły w stronę kolosa – część chybiła wyrywając z ziemi kęsy piachu, zostawiając przeraźliwe leje, ale kilka trafiło w srebrny pancerz.
Potwór skierował na nich cały swój ogień, ale było już za późno. Pociski rozerwały go na strzępy, a to co zostało w mgnieniu oka pochłonął potężny ogień. Spartanie ruszyli do przodu, z ich portalu wyszedł znajomy kształt, jednak dużo, dużo większy. Potwór miał jeszcze cięższy pancerz i trzy działa zamiast jednego, w tym główne, ogromne.
Strzelił, huk był potężny i rozdzierający. Wybuch wyrzucił w powietrze zgromadzonych w okolicy ateńskiego portalu ludzi, zarówno przyjaciół jak i wrogów. Zanim z przyszłości na pole walki wkroczyły następne fale wojowników, nawet zanim potwór wypalił po raz kolejny, Kriossos opadł na bok i stracił przytomność.
Jakaś cząstka jego świadomości wciąż się tliła. Ledwo przytomne myśli błądziły po wszelkich możliwych tematach nie koncentrując się na żadnym z nich. Przed jego oczami pojawiała się Persea i matka, ale nic nie mówiły. Po prostu stały i patrzyły się na niego.
Był też obraz jego ojca, który niknie w portalu, był Chrom przybity do słupa. Była wieża i widok odległej wyspy. Ogień, bitwa, było pole usiane ciałami. Była krew i wybuchy, wrzaski i śmierć – chociaż ten element wydawał się być przeciekami z otaczającej go rzeczywistości.
Była jeszcze jedna rzecz, o której Kriossos wszakże nie myślał, jednak znajdowała się wciąż gdzieś na obrzeżach świadomości. Czuł nieustający nacisk na klatkę piersiową. Czuł, że umiera.
Kiedy ponownie otworzył oczy, świat ogarniała ciemność. Nie widziałby nawet swojej ręki, gdyby wyciągnął ją maksymalnie do przodu. Jego pierś paliła bólem, a płucami wstrząsały fale mokrego kaszlu. Wydawało mu się, że czuje jak jego płuco wypełnia się krwią, chociaż z ust leciało mu jej bardzo mało.
Podniósł się ponownie do pionu, bo straciwszy przytomność upadł. Kiedy podparł się dłonią o ziemię, zauważył że ta jest mokra. Zgadywał, że to jego krew, ale było zbyt mało światła, aby mógł to stwierdzić.
W oddali majaczyły błękitne powierzchnie portali, a w ich nikłym świetle krążyli wojownicy. Co jakiś czas kształty były wyrywane z ciemności przez wystrzał, ukazując linię pofałdowanej w mur obronny ziemi. Za tak powstałym wałem kryli się ludzie, co jakiś czas strzelając dziwnymi pociskami w stronę wroga. Na środku pola leżał ciężki wrak spartańskiego kolosa, rozerwany na wiele kawałków.
Teraz Kriossos zupełnie nie rozumiał sensu tej całej bitwy. Co by się stało gdyby nawet zabili wszystkich wrogów? Z portalu wciąż wychodziły nowe fale, wciąż ginąc. Ciemności ukryły ciała poległych, ale wkrótce – Kriossos był o tym przekonany – nie będzie miejsca, aby postawić nogę nie bezczeszcząc spokoju zmarłych.
Chłopak był skrajnie wycieńczony, a w skutek poniesionej rany stracił już wiele krwi. Dodatkowo, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, jego ciało toczyła gorączka. Widział niewyraźnie, słyszał ledwo co, ale myślał wciąż logicznie.
Wiedział, że wysyłanie kolejnych oddziałów nie ma najmniejszego sensu, ale nic nie mógł zrobić. Miał tylko nadzieję na to, że obserwujący pole walki kapłani będą w stanie wyciągnąć wnioski i przestać wysyłać kolejnych ludzi – kolejne ofiary, do portalu.
Kriossos wiedział, że życie na wyspie ma wady, jednak społeczeństwo je zamieszkujące dobrze radziło sobie w tych warunkach. Chłopak nie widział powodu, dla którego ci wszyscy ludzie tak zażarcie ze sobą walczą, skoro nawet legenda odnosi się do upadku świata, wywołanego przez bitwę. Oddałby wszystko, by być teraz z powrotem w domu, a nie czekać na śmierć, która i tak nic nie przyniesie. Miał chociaż nadzieję, że w końcu los się odmieni i ziemia nie zostanie zniszczona.
Nagle na polu bitwy rozbrzmiały potężne działa. Z portalu wychynęły potężne jednostki, które pluły ogniem, a raczej przerażająco jasnym światłem. Wydawało się, że promienie wnikają w ziemię i wypalają w niej długie tunele. Półprzytomny Kriossos zdobył się na jeszcze jeden wysiłek starając skupić myśli. Widział jedynie cienie i refleksy światła, jednak i te wystarczyły, aby ogarnąć ogrom przybyłych pojazdów, które były wyższe niż najwyższe drzewa.
Oba poruszały się na dwóch stalowych nogach i w pewnym sensie przypominały zgarbioną ludzką postać, jednak ten Ateński był większy. Najpierw zmienił ziemię w stertę błota, zabijając wszystkich kryjących się za zaimprowizowanym murem żołnierzy, a później przeniósł ogień na kolosa Spartan.
Ten nie pozostał dłużny, wykonał manewr omijający, zdumiewająco szybki jak na swoje rozmiary, i odpalił swoją salwę, ze wszystkich pokładowych dział.
Powietrze aż zasyczało, kiedy rozbłysły w nim strumienie ognia. Kriossos zauważył jak przynajmniej setka pocisków leci w stronę wroga, ciągnąc za sobą warkocze dymu. Kilka takich pocisków zniszczyło „żółwia”, jednak rozprysły się na powierzchni ateńskiego kolosa nie zostawiając najmniejszego śladu.
Kolejna salwa Ateńczyków nie trafiła, jako że ich pojazd został wytrącony z równowagi. Spartanie wykorzystali ten moment do oddania kolejnej salwy. Żółte i zielone promienie trafiły centralnie w tors przeciwnika, tym razem powodując poważne uszkodzenia. Z potwora uniósł się dym, a całym ciałem wstrząsnęło kilka małych wybuchów.
Lufy dział były rozgrzane do czerwoności, jednak Spartanie odważyli się na jeszcze jedną salwę. Ta trafiła w głowę i korpus, potwór przeciwników zachwiał się na nogach i powoli, niby gigantyczne drzewo, upadł na rozmiękczoną pociskami ziemię.
Kriossos patrzył na to wszystko z otwartymi ustami. Nigdy w życiu nie przypuszczał, że zobaczy taką walkę. Jego serce rozpierała radość, której nie umiał wytłumaczyć, wciąż patrzył na pole bitwy, obserwując pokonany wrak.
Chwilę później poczuł drobne drżenie, jakby cała ziemia sprzeciwiała się sytuacji. Pojazd przeciwników stawał się coraz bardziej gorący, blachy rozpaliły się do czerwoności w ułamku sekundy, chwilę później były już białe. Stal wciekła w ziemię, odsłaniając wnętrze pojazdu, które jaśniało niesamowitym blaskiem. Wstrząs ziemi pochodził od tego, Kriossos był pewien.
Chwilę później zatrzęsły się drzewa, ziemia w kilku miejscach popękała. Euforia ustąpiła zrozumieniu, chociaż to przyszło już za późno. Maszyna wciąż jaśniała, z każdą chwilą mocniej oddając energię wprost do ziemi. Roztopiona kula stali wniknęła w murawę, wytapiając w piachu dziurę, powierzchnia trzęsła się coraz mocniej, aż ranny chłopak nie mógł utrzymać równowagi i upadł.
Z nowo powstałej dziury błysnęło światło, zagrzmiał potężny wybuch i w kilka chwil spopielił wszystko co było dookoła. Metal, ludzi i drzewa. Ziemię i wodę, pochłonął dosłownie wszystko, co znalazło się na jego drodze.
Kriossos nie umarł z upływu krwi. W ostatniej chwili swojego życia poczuł jak zapada się pod ziemię, by chwilę potem, bezboleśnie, zmienić się w kupkę popiołu razem z otaczającym go światem. W ostatniej chwili zdobył się na refleksję.
„Mam nadzieję, że kapłani zobaczą co się tu dzieje i...” przerwał myśl w połowie. Spadał na dół.
„Nieważne” – dokończył „przecież i tak będzie już za późno”.
KONIEC
Liczyłem co prawda na inne zakończenie, ale takie tez dobre.