właściwe miejsce cz. I

ataraksja

Starych miast i luster poszukuję.
Albo garbatego horyzontu giętego linią wzgórz i lasów. Silnego ramienia starej rzeki. Czuję jak otula mnie miękko zakolem, gdy wołam źrenicami krajobrazy przeciwległego brzegu. Zielonomodra toń bystro wypatruje punktu zaczepienia mojego cienia. Tarmosi go i próbuje unieść niczym czas, ale ja i ona nie płyniemy w tę samą stronę. Grzbiet wody wygina się i mieni jak brzuch wielkiej ryby, która niegdyś połknęła Jonasza. Teraz ma ochotę na mój cień. Stąd ta ślina piany na powierzchni. Dzika dusza rzeki gnie, szarpie i mocuje się z cieniem. Własny zgubiła w głębi nurtu skrywającego głębokie tajemnice szeptane fałdami warg dna. Rozsnuwają je po przybrzeżnych łąkach ważki razem z zapachem tataraku.
Nie boję się rzeki. Wie, że potrzebuję jej ukrytej siły do nakarmienia duszy.A ona potrzebuje rozlać się i podróżować wciąż, by sycić swoją. Płynąc w nieznane. W jakąś otchłań, którą ja przeczuwam, a ona pożąda ścigać. Tak ja ścigam mrużąc oczy skowronka. Słychać jak wyśpiewuje niebu pochwałę stworzenia, niczym średniowieczny asceta skrywając drobną cielesność w przestworzach.
Jestem kolekcjonerem luster, których tafle polerować można jedynie miękką bawełną chmur.
Wędrując brzegiem życia i rzeki, zbieram ukryty w głębokiej toni zapomniany czas starych miast. Smutne miasteczka o białym jak papier niebie zapomniane w głębi czasu... stwardniałe od prozy i codzienności. A jednak to w nich znajduję prawdę i pewność, że jestem we właściwym miejscu i czasie.

                                                      ***

 Zrobiłam krok naprzód. To była niewinna próba prostego pokonania odcinka między punktem A i punktem B. Taki staromiejski uliczny Kanał La Manche. Tyle , że oba brzegi przedzielały kocie łby bruku.
Obcas pantofla znarowił się na wyślizganym kamieniu niczym źrebak, który poczuł ostrogę. Postanowił potruchtać osobno, niż reszta podeszwy. Ostatnim wysiłkiem próbowałam utrzymać w pionie ciało pozbawione stabilnej podstawy. Czułam, że ziemia ucieka spod stóp, a uczucie nagłej utraty pewności oparcia wzburzyło krew w żyłach . Cholera! Zabrakło męskiego ramienia Roberta Jordana. Albo tylko litościwie stojącej latarni, która uratowałaby mnie przed bliższym zapoznaniem się ze strukturą tkwiących tępo w ziemi otoczaków. Natomiast dzwony na kościelnej wieży wybiły jak gdyby nigdy nic dostojnie trzecią po południu.
Bolesne zderzenie z twardą rzeczywistością bytu... Kolano krwawiło i wściekle rwało. Przez chwilę było mi dziwnie słodko – mdło i resztką leżącej razem ze mną na bruku woli usiłowałam nie zemdleć.
Nawet nie zauważyłam, kiedy się pojawiła. Poczułam tylko jeszcze dość mocny chwyt pod lewym ramieniem, kiedy próbowała mnie nieporadnie podnieść z ziemi. Na linii wzroku miałam znoszone staromodne pantofle z wyraźnie rysującymi się pod plecionką przykurzonej skóry haluksami.
-Wstań dziecko. Pomogę ci dojść do apteki. Trzeba opatrzyć kolano i sprawdzić, czy nie zwichnęłaś, a nie daj Boże złamałaś którejś nogi lub ręki.
Patrzyłam teraz prosto w jej intensywnie szare źrenice. Przeszywała mnie nimi uważnie, ale nie było to badanie z rodzaju oceny jakości. Nie szacowała mnie po pierwszym wrażeniu. Sprawdzała tylko zaniepokojona moją reakcję na ból. W miarę jak powracała mi jasność myślenia, zaczynałam dostrzegać więcej. Ból wciąż pulsował w kolanie i pościeranych rękach, ale nareszcie poczułam także na zimnym czole kojąco ciepłe podmuchy wiatru.
-Te dwie litościwe dusze nie pozwolą mi doświadczyć istoty nieikaryjskiego upadku. – przemknęło mi nadzwyczaj trzeźwo przez głowę. I nawet spróbowałam się uśmiechnąć. Starsza pani natychmiast wychwyciła tę nieporadną próbę i uśmiechnęła się naprawdę. I wtedy zauważyłam. Jej oczy były niczym stare lustra. Tańczyły w nich zielone cienie, które co chwila chwytałam w pełnych zamyślenia tęczówkach.
Nagle u wylotu ulicy rozległ się piekielny ryk. Obie struchlałyśmy porażone mocą rżenia koni mechanicznych ukrytych pod karoserią jakiegoś kosmicznie wyglądającego motocykla. Czas zastygł na chwilę wystraszony podobnie jak my bezczelnością próby prześcignięcia. Z piskiem opon i smrodem palonej gumy zahamował przy nas android ubrany w czarne skóry. Groźnie pobłyskiwały w słońcu przydymione szkła szczelnie chroniące oczy, czarcia czerń skóry i kasku mieniła się w słońcu piekielnym ogniem czerwieni naszywek i firmowych napisów. Android błyskawicznym ruchem zdjął kask z głowy. Na ramiona odziane w skórę ze sztywnym szelestem opadły ciemnoblond dredy.


                                                      ***

***
Nadzieja lśni, jak słomy ździebełko w stodole... Nadzieja lśni, jak kamień w wyboju... Na przekór i pod prąd rwącej rzeki czasu napotykam ludzi, którzy niosą w sobie Niemijające wschody i zachody słońca. Ich oczy są podobne rzadkim lustrom. Połyskuje w nich bławat nieba albo kłębią się szare wełny chmur. Płyną wciąż w nich. Tak jak wtedy. Gdy dotykali głębi i gdy byli dotykani pierwszy raz. Mimo i wbrew oczywistości, że każda chwila zmierza ku nieszlachetnej prozie rozpadu. Na taflach utrwala się żywa i zachowana przez ciąg lat mocą wiedzy najwyższej tajemnica. Ornamenty. Płoną pejzaże z obrazów Salwadora. Jakaś chwała nieuchwytna dla ścigających własny cień.

***

Pochylił się i jak gdyby nic podniósł z bruku oderwany obcas. Przyjrzał mu się z uwagą, jakby znalazł pięciozłotową monetę.
Czułam lekkie łaskotanie intuicji, że łańcuch zdarzeń nabiera dopiero tempa. Zakleszczenie pierwszego ogniwa.
- Potrzebna pomoc – zawyrokował właściciel dredów, czarciego ubranka i japońskiego smoka pożerającego asfaltowe kilometry szos.
- Pani Ireno, co zrobimy z tą niefortunną turystką szlifującą zabytkowy bruk? – mrugnął porozumiewawczo do starszej pani. Czułam, że gdyby nie mocny uścisk ręki miłosiernej Samarytanki, uznałabym, że upadek spowodował lekki wstrząs mojej percepcji.
- Apteka pod Smokiem – stanowczo zaordynowała pani Irena. – Trzeba..
Przerwała nagle. Nie było potrzeby instruować młodego Belzebuba z blond dredami, co ma dalej robić, bo sam w lot pojął jakie działania ratunkowe są niezbędne żeby mnie przywrócić światu.
Apteka mieściła się dwie przecznice dalej, ale kocie łby Starego Miasta jeżyły w słońcu swe śliskie grzbiety. Moi ratownicy wspólnymi siłami dali mi lekcję dosiadania bardzo wygodnego siodła japońskiego rumaka. Resztkami sił objęłam Czarnego Rycerza w pasie. Obejrzał się przez ramię i powiedział z promiennym uśmiechem: - Artur Król proszę pani. Proszę się nie bać, jeżdżę na co dzień w brygadzie pościgowej policji. Baaardzo bezpiecznie.

c.d.n. 


ataraksja
ataraksja
Opowiadanie · 6 października 2007
anonim
  • Marek Dunat
    jak na debiut zupełnie ok . ciekawy język , ciekawa narracja . poczekajmy co będzie dalej . na razie ze spokojnym sercem ,że podpadnę sickowi puszczam dalej .

    · Zgłoś · 17 lat
  • ataraksja

    · Zgłoś · 17 lat
  • Matuszewski
    Mnie osobiście na starcie nie spodobało się stwierdzenie "jak źrebak, który dostał ostrogę". Może wynika to z mojej jakiejś niewiedzy, ale na źrebakach się raczej nie jeździ - zdecydowanie starczyłby tekst o znarowieniu obcasa na kamieniu, bardzo udany.

    Jak dla mnie troszkę za mało fabuły, a za dużo porównań, bardzo, powiedziałbym, barokowy styl.
    Troszkę ciężko się czytało - ciężko znaczy nie lekko. Niemniej wszystko trzyma się kupy, bardzo ładnie ubrane w słowa:) Podoba mi się.

    · Zgłoś · 17 lat
  • ataraksja
    Biorę głeboko do serca trafne uwagi. Rzeczywiście - amazonka ze mnie żadna. Styl faktycznie może i barokowy, ale mam nadzieję, że dobra polszczyzna z zastosowaniem wyrazów, które nie wyszły jeszcze z użycia dla czytających i mających szeroki zasób słownictwa jest zrozumiała.
    Dziękuję za uwagi i opinie Mr Matuszewski :)

    · Zgłoś · 17 lat