Mgłowce

Hekate

 

Po drugiej stronie tańcują mgłowce. Sala z kandelabrami, złocone liście koniczyny, firanki jak welon białej damy, która przychodzi o północy, ale nie brzęczy łańcuchem, bo za ciężkie i ektoplazma przepływa między jednym oczkiem a drugim. Albo nie... to jak z piosenki, takiej ulicznej, szemranej. Jakiś zadymiony lokal, Czarna Mańka i nóż między żebrami, pewnie vendetta. A może całkiem zwyczajna zazdrość, że czarny warkocz, burza rudych loków i tango tak niewybaczalnie bliskie, tak namacalne jak kawałek chleba ze śledziem. I wódka. Tańcują mgłowce, niedaleko, wystarczy tylko wyciągnąć rękę...

Sięgnęła po ręcznik, jeden z tych mniejszych, przeznaczony dla gości. Przetarła lustro i przyjrzała się sobie z bliska, no tak, ciemne plamy pod oczami. Nawet nie zmęczenie, raczej tusz, który zsunął się z rzęs, zbyt rzadko malowała rzęsy. Tak dawno nie wychodziła do ludzi, już kilka miesięcy, nawet nie to, że nie było okazji, po prostu nie miała siły podnieść się z łóżka. Tylko zajęcia, zmuszała się, trzeba było zaliczyć semestr, ale nic poza tym.

- Wszystko dobrze? – nawet chwili, nawet w łazience. Ten głos, w którym szczera troska, ale i kraty. I po co? Po co przychodziła, skoro dobrze wiedziała jak to się skończy, znowu ten głos, znowu zamknięta w czterech ścianach. Czy wszystko dobrze? Nie. Wszystko rozsypane, pogubione korale z zerwanej przed chwilą bransoletki.

- Jasne, że tak – można uspokoić głos, jeszcze na tyle nad sobą panuje. – Przecież się nie pali.

Przez drzwi zawsze łatwiej, jakiś parawan, zza którego można się przyglądać pląsom mgłowców. Teraz menuet, drobno krojone dźwięki nie pasują do tego pomieszczenia, do rynny, wysoko sufit, wanna na jednej linii z sedesem. I gdzie koniec? Gdzie koniec tego korytarza, nie mogłaby mieszkać w mieszkaniu tak bardzo nieprzepuszczającym światła.

Zmyła tusz, zimna woda zagłuszyła menueta, który jeszcze gdzieś w głowie, jeszcze ostatni szelest sukni. Potem makijaż, starannie, zdziwiona, że ręka nie drży i pewnie podnosi się do twarzy.

Włosy. Zawsze była dumna ze swoich włosów, długich, niewygodnych, wiecznie splątanych, niemodnie obciętych. Nie lubiły grzebienia, teraz też uciekały byle jak najdalej od jego zębów, jeden utkwił w gęstwinie i trzeba go było wyrzucić.

Tańcują mgłowce. Ale trzeba zostawić lustro, pewnie dochodzi dziesiąta, skoro Majka krzyczy przez drzwi, to dziwne, przecież nigdy nie była zbyt punktualna. I tak jesteśmy spóźnieni, zresztą to Sylwester, a oni na pewno nie będą źli. Już dawno wypili po pierwszej flaszce i teraz śpiewają piosenki rodem z przedszkolnej piaskownicy. Bez pośpiechu. To się nie może skończyć szybko, trzeba krok za krokiem, aż do wyczerpania. Noc dłuższa od całego cholernego życia, chociaż przecież powinna się dobrze bawić, obiecała matce, że ubawi się tak, jak nigdy w życiu. I wróci zmęczona, w obłoczku zadowolenia, może nawet odciski na piętach, bo przecież będzie, och bez przerwy będzie tańczyć.

Jak mgłowce.

- No wychodź wreszcie, ile mamy na ciebie czekać?

- Kobiety... – to Marcin, gdzie ona znalazła tego Marcina, niebezpieczny facet. Będzie miała z nim problemy, źle z oczu patrzy, ale przecież Majka nigdy nie wierzyła w kobiecą intuicję. Sama całkiem ją w sobie wypaliła, jeden papieros po drugim, rak płuc murowany. Chociaż nie, zwykle pierwsi umierają ci, którzy nie łamią żadnych reguł.

Ciemne włosy, przystojny. Jak nożownik, ten od vendetty, taki od razu pokroiłby Czarną Mańkę w drobne paseczki. Mógłby zagrać w westernie i pewnie byłoby żal. Złych zawsze żal, bo z krwi i kości, bez kryształu cnót wszelakich. Problem w tym, że to nie jest western. I to nie on, ale ona będzie musiała pocieszać Majkę po następnej awanturze, bo przecież Majka tak bardzo go kocha, nawet wtedy, gdy niechcąco spada ze schodów albo zahacza o wystający gwóźdź.

Jest jak z poematu Byrona. Przyszedł z kolegą, to pewnie kolejna próba, żeby ją zeswatać. Chyba nigdy nie dadzą spokoju. Mówiła, że niepotrzebnie, że przecież lubi być sama, nikt nie wytrzymałby z nią dłużej niż dwa miesiące, ale bez skutku, zawsze na kolejnym spotkaniu kolejny kandydat. Rzuć kulą, kręgle przewrócą się na łby, wybierz króla kier, ha ha, ale ona wolała piki. To takie śmieszne, jakby patrzeć z zewnątrz, szkoda, że od środka tylko obłażąca tapeta i grzyb we wszystkich kątach pokoju.

Właściwie to mieszkanie ma klimat. Stara kamienica, tysiące zakamarków, słoiki po konfiturach, wiecznie mrugająca żarówka, która nie jest w stanie oświetlić korytarza. A sufit? Sufit tak wysoko, ponad trzy metry, człowiek, który od zawsze mieszka w bloku czuje się dziwnie, nie umie oswoić przestrzeni.

Może nie chce.

Ale to mieszkanie ma klimat, w gruncie rzeczy lubiła przychodzić do Ady. Tu był inny czas, nawet zegary nie chodziły tak jak trzeba. Zamiast nowoczesności adapter i francuskie piosenki, zamiast komputera sterty książek, trzeba było slalomem po podłodze, a czasem skok za skokiem, jak po kamieniach na drugą stronę rzeki. Od Cycerona po Pilcha, też połączenie, ale tak jakoś przyszło do głowy, nie znała się na współczesnej prozie, od lat grzebała w dawnych czasach. Takie studia. Trochę była zła, ale obiecywała sobie, że jak tylko znajdzie czas, to natychmiast... Szkoda, że książki takie drogie, z “natychmiast” kolejny miesiąc i kolejny, pewnie zacznie czytać na emeryturze, jeżeli kiedykolwiek emerytura... Nie chciała wyglądać jak ta kobieta, jak babka Ady, która przez całe dnie siedziała przy kuchennym stole i kiwała się w przód, i w tył, jakby odprawiała modły. A przecież kiedyś była nauczycielką, tyle dyplomów, jeszcze przychodziły kartki na święta od wdzięcznych uczniów. Ada zbierała ja skrupulatnie i wkładała do kartonu. Mówiła, że żal wyrzucać.

Podaje płaszcz, dobrze, skoro bawimy się w grzeczność, to bardzo dziękuję. Marcin patrzy kpiąco, jakby chciał coś powiedzieć, ale właściwie po co? Po co mówić. Za to Majka dyskutuje, och jak dyskutuje, że spóźnienie, że wszystko nam wypiją, chyba raczej wam, jak zacznę pić, to nie skończę, nie mogę tak dłużej.

Jak mgłowce.

- Ada, no teraz ty? – zniknęła w łazience, zaraz wyłania się, na głowie śmieszny kapelusz Jej we wszystkim ładnie, tylko się uśmiecha, dlaczego jej tak łatwo, dlaczego wie po co rano wstaje, to przecież zagadka sfinksa. Ada lubi zagadki, ona tak, lubi być zaskakiwana, w przeciwieństwie do niej, bo przecież nawet teraz chciałaby wiedzieć co będzie, jak się skończy. Wtedy łatwiej byłoby wytrzymać te godziny, pewnie nie uda się wymknąć przed trzecią. Zresztą autobusy nie jeżdżą, nie będzie nawet jak wrócić do domu.

- Wycieczka gotowa? Adeczko, bombowy cylinder, już go chyba widziałam... A tak, na imieninach Hanki, do tego były jeszcze kolorowe wstążeczki.

- Całkiem zapomniałam o wstążkach – Marcin patrzy na nią, jakby chciał ją pożreć. Biedna Majka, dlaczego zawsze tak źle trafia, ostatni skończył w szpitalu, naoglądał się głupich filmów i próbował zejścia. Zejścia z wysokiego piętra, ciekawe, czy obciążyli go kosztami akcji ratunkowej, pewnie nie, w końcu nie miał rodziny, tylko jakaś ciotka. A poza tym dalej jest nieprzytomny, żyje jak roślina, Majka wpada tam czasami, potem tłucze się długo w noc i idzie na knajpy. Wraca z Marcinem i jest jeszcze gorzej, ten z pewnością nie spróbuje się zabić, o nie, prędzej ją. Nożownik, prawie widzi go z wąsami, czarna broda, Pirat Czarnobrody, jak z baśni, która ucieka przed dobrym zakończeniem.

Wszyscy gotowi, no tak, przecież dobra zabawa, jakieś śmieszki, znowu polityczny dowcip, teraz najłatwiej opowiada się polityczne dowcipy. Zawsze strach, gdy na klatkę schodową, tak ciemno. Ada mówi, że widziała szczura, duży jak kociak, musiał przedostać się z piwnicy. Co tam szczur, gorsze niewypowiedziane, jakby czaiło się coś złego, jakby te poręcze prowadziły gdzieś dalej niż tylko na parter, do ciężkich drzwi, które tak trudno się otwierają. Marcin niechcąco wpada na Adę, mówi, że to horror, zaraz morderca z siekierą, niech tylko nie ogląda się za siebie.

- Kompletne świry – mówi ten nowy, jest za blisko, całe szczęście już niedługo parter, jeszcze tylko kilka schodów, szczura nigdzie nie widać. Zresztą nie widać prawie nic, żarówka się przepaliła, pewnie nikt nie poczuwa się do obowiązku, jakie to pompatyczne sformułowanie, nikomu z sąsiadów nie chce się wkręcić nowej. A przecież można złamać nogę, jeśli nie gorzej, ktoś na pewno tam jest, obserwuje, może bezdomny. Teraz bezdomni szukają jakiegokolwiek schronienia, mróz, a w kamienicy Ady wiecznie psuje się domofon, nietrudno dostać się do środka.

- Patrzcie, ktoś nie wytrzymał! – śmieje się, ten śmiech w uszach, Majka chwyta Marcina za rękę. Na niebie pierwsze iskry.

- Potem nie będą mieli czym strzelać, durnie.

Z tyłu drzwi, trzask, ulica nasączona światłem. Boi się fajerwerków, boi się, że w oczy, że twarz, że włosy... Czemu nie można się cofnąć? Nawet mieszkanie, to mieszkanie długie jak rynna lepsze, nie trzeba udawać, że cieszy, że ta noc jakaś inna od tej wczoraj, jutro, później. Najchętniej pobiegłaby z powrotem, towarzystwo babki, która w tył i w przód, nigdy nie przestaje, podobno trudno ją zmusić, żeby położyła się do łóżka, ale byłoby tam lepiej, bezpieczniej.

Tańcują mgłowce. Tańcują mgłowce. Tańcują mgłowce.

A w asfalcie odbija się niebo.

*

- Dziwna jest – powiedział, wzruszając ramionami. – Jak nie z tego świata, rodzime archiwum x, brakuje tylko małych, zielonych ludzików. Ładna, ale nie tknąłbym palcem...

Jak może tak przy niej, przecież to Hanka, przyjaciółka z liceum! Jak może tak beznamiętnie, jakby wybierał najlepsze pomidory na straganie, a w końcu zdecydował się na kupno ogórków. Niesmaczne, powinna powiedzieć, ale nie teraz, Sylwester, to nie jest dobry czas na kłótnie. A poza tym... siła. Przyciąga siłą, nie można się sprzeciwić. Od razu wiedziała, że to taki człowiek, że trzeba uważać, ale jak odmówić?

Ada siedzi na fotelu , nogi położyła na ławie, tak swobodna, zawsze na swoim miejscu. Rozmawia z jego kolegą, chyba Michał? Tak, Michał, przecież się przedstawiał, sympatyczny, ale nic z tego nie wyjdzie. Chciałaby, żeby wyszło, ale czuje, że i tym razem nic. Hanka, tak bardzo chciałaby jej pomóc, wyciągnąć, nie umie, zresztą jest teraz z Marcinem, a on Hanki nie lubi. Ona za nim też nie przepada. Ciekawe co myśli, ha, głupia Maja znowu będzie płakać w poduszkę, głupia Maja, przecież taki człowiek nie dla niej, głupia Maja, depresja, nie wystarczyła jej poprzednia awantura?

Dalej boi się zasnąć, koszmary, tamten dzień, kiedy skoczył. Oczywiście na takie płachty, to się pewnie fachowo nazywa. Nic nie powinno mu się przydarzyć, no, może jakieś złamane żebro. Niepotrzebnie brał tabletki, niepotrzebnie popijał, lekarze nic nie poradzą, obudzi się za dwa dni, może nigdy, kto wie? A wygląda tak spokojnie, jakby to był zwyczajny sen. Lubiła go obserwować, pamięta, to przecież był pierwszy, trudno zapomnieć. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Dlaczego myśli o nim właśnie dzisiaj, przecież powinno być tak przyjemnie. W końcu udało jej się namówić Hankę, wielki sukces, nie myślała, że jednak przyjdzie. Tak długo się opierała, czemu z niej takie dziwadło, Marcin ma racje. Kiedyś była inna, lubiła oglądać dobre filmy, dom pełen książek, lubiła rozmawiać i była taka mądra! Błyszczała. Można się było poczuć tak małą, maleńką. Ona nie lubi czytać, nie ma wiedzy, nie poszła nawet na studia i nie umie się z tego powodu wstydzić. W końcu to elegancki sklep, szefowa dobrze płaci i ciągle, ciągle ma się kontakt z ludźmi, to najważniejsze. A Hanka z roku na rok dziwniejsza, mimo studiów. Zaczęło się zaraz po maturze, kolejna nierozwikłana zagadka. Dobrze, że przyszła, może to jej pomoże, trochę zwyczajnej zabawy, Sylwester jest dobrym pretekstem. Chociaż ten przymus, w końcu trzeba się dobrze bawić, jedyna taka noc, ten przymus działa jej na nerwy. Ada pewnie nie ma takich problemów, dla niej każda okazja jest dobra. Żeby się bawić. Ciekawie co powiedziałby Rafał, gdyby zobaczył jak teraz flirtuje z tym nowym Michałem, ona flirtuje z każdym, nie umie inaczej. A taka jest przy tym naturalna, tyle uroku, dlaczego? Dlaczego ja zawsze mrocznie, w złą stronę? Kończy się jak w kiepskim filmie, takim z dużą ilością krwi, za dużo, keczup, nie można się nawet bać, tylko pusty śmiech. Głupia Maja, głupia Maja, tak zawsze do mnie mówiła babcia, weź sobie jeszcze jeden kawałek ciasta. Głupia Maja, znowu pobrudziłaś sukienkę marmoladą. Nie wiem jak ona to znosi, nie wiem jak Ada może tak spokojnie mówić o swojej babci. To straszne, taka mądra kobieta. Żadne ośrodki nie wchodzą w grę, będę się nią zajmować, poradzimy sobie, wezmę dziekankę, ojciec pomoże. Tak bardzo wstyd, bo przecież nie była pewna, czy ona też by tak postąpiła, a właściwie była pewna, że nie, że załamałaby się bardzo szybko. Jest słaba psychicznie, wszystko przeżywa zbyt mocno. A Ada dalej umie się bawić, jest taka ładna, tak dobrze jej idzie, wszystko jej się udaje. Zazdrość. Zwyczajna zazdrość, chociaż nie ma powodu, jak można zazdrościć choroby w rodzinie? Pamięta, że w liceum przychodziły na ciastka, babcia Ady taka ciepła, chciałoby się usiąść jej na kolanach i znowu być małą dziewczynką. Uczniowie musieli ją uwielbiać. Kiedy trzeba twarda jak stal, właściwie wychowała trójkę rodzeństwa, rodzice zginęli w czasie wojny, to pewnie po niej Ada odziedziczyła tę siłę, tę niesamowitą siłę, która pozwala jej to wszystko znosić. Najwięcej dziedziczy się w drugim pokoleniu, gdzieś wyczytała, jakieś głupie pismo. Miała przerwę w pracy, kawa, gazeta leżała na stole. Bo ojciec całkiem inny, nie widać, trochę jak szczur, zawsze czuła się dziwnie w jego obecności, nieswojo. To łagodny człowiek, ale oczy widzą wszystko. Miała dreszcze, tylko Hanka umiała z nim rozmawiać, był oczytany i lubił Dostojewskiego.

- Może byś ją tak pogoniła? – zniecierpliwiony, łatwo się denerwuje, skąd to zamyślenie? Wesoło, ma być wesoło, rzeczywiście trzeba już iść, może muzyka, więcej alkoholu... Nie myśleć, nie myśleć, nie wolno, po prostu żyć. Jak pachnie, uwielbia jego zapach, mogłaby tak bez końca, ale łazienka, chyba nic się nie stało?

- No co ty, przecież nie podcięła sobie żył – śmieje się, za szybko się zerwała, jak zwykle niespokojna, wytrąciła mu szklankę z dłoni. Ada mówi, że nic się nie stało, dużo ma takich szklanek, a poza tym wcale ich nie lubi. Trzeba pozbierać szkła, zaraz, najpierw do Hanki, chyba Hance żadna krzywda, nie, skąd takie podejrzenia? Przecież Hanka nigdy by nie zrobiła czegoś takiego, nie ona.

- Wszystko dobrze? – ta cisza, nie lubi ciszy, musi utonąć w głosach. To pomaga, ludzie muszą być blisko, nie umie inaczej.

- Jasne, że tak.

Żeby ona wiedziała! Te chwile, spodziewa się najgorszego, już wstrzymuje oddech, dłonie się pocą i...

Jasne, że tak. To przecież oczywiste.

Nie ma się czego bać.

*

- Wychodzę.

Mógłbyś coś powiedzieć, cokolwiek, nie wierzy już w cuda, ale przecież parę słów, to nie taki wysiłek. Baw się dobrze, córeczko, uważaj na siebie. Szczęśliwego nowego roku. Dzięki tato, będzie miło, to świetni ludzie, nie, nie będę zbyt dużo piła, jakby co, zadzwonię. Nie martw się, przecież to nie koniec świata, wrócę koło piątej.

- Dobrze.

Książka, co to za książka, pewnie znowu Dostojewski. A może coś z antyku. Głęboka myśl, etyka, wielkie słowa i klasyczna łacina, można w niej utonąć i nie widzieć tego, co blisko. Po co zwracać uwagę na drobiazgi? Zawsze lepiej w szeleście kartek, szelest kartek świetnie odgradza od apteki, lekarstw i wizyt zakonnicy, która robi zastrzyki, miła, ale ta atmosfera, brakuje tylko gromnic i zawodzenia podstarzałych bab. To nie dom, to grobowiec, gdyby tylko... Czasami marzy się ucieczka, też by chciała w książki, niestety ktoś musi czuwać i liczyć minuty, pieniądze. Znajomością klasycznej łaciny nie da się zapłacić rachunków, jaka szkoda, wtedy byliby naprawdę bogaci.

Paradoks, to ona jest zdrowa najbardziej. Kiwa się w przód i w tył, nie mówi, trudno powiedzieć, czy odróżnia dzień od nocy, ale ona jest najzdrowsza, przynajmniej nie udaje. Już nie musi. Dla niej stół kuchenny, łyżeczka, całe szczęście daje się karmić, herbata dobrze przestudzona, dokładnie taka, jak lubiłaś. Babciu. Z cytryną, dwie łyżeczki cukru, dalej pamiętam, trudno zapomnieć, zupełnie się nie da, szkoda, że pamięci nie można odłączyć od prądu. Nie powinno się nic stać, w końcu to tylko jedna noc. Już przeniesiona, już w łóżku, radio coś gada, żeby głosy, żeby nie czuła się samotna. Ma otwarte oczy, na suficie plamy, pewnie znowu sąsiad z trzeciego piętra zasnął w wannie. W końcu się utopi, nie miesza się wódki z aspiryną! Kamienica wisielców, kiedyś podobno przejęło gestapo, nie wierzy w duchy, ale czasami ma dosyć. Łatwiej byłoby w bloku, wynająć pokój, jasny, pastelowe ściany, świeże budownictwo, żeby bez wspomnień. Dobrze, że przynajmniej kuchnię udało się odmalować, znajomości się przydają. Trzeba będzie poprosić Rafała, to odświeży jeszcze łazienkę, strach patrzeć w lustro. Tynk sypie się na włosy, rury wyglądają tak, jakby za chwilę miały rozpaść się na kawałki, bojler kiedyś wybuchnie. Może i dobrze, przynajmniej święty spokój, oby tylko wcześniej niż później.

Kapelusz, koniecznie trzeba wziąć kapelusz, gdzie on jest, szafa? Kurz warstwami, aż wstyd, nie ma siły, żeby zrobić porządek. Nawet przed Wigilią, chociaż obiecała sobie, że w tym roku będzie błyszczeć i pachnieć świeżością. Akurat. Nawet piernik się nie udał, robiła po raz pierwszy, zakalec, ojciec i tak niczego nie zauważył, nawet przy stole coś czytał, jakieś stare broszurki. Lepsze broszurki niż opłatek, tak, robiła wszystko, żeby jak najprzyjemniej, żeby choinka, światełka, kolędy, gdyby jeszcze ją wspierał... Ale nie, samemu trudno udźwignąć, trudno patrzeć w puste oczy, ściskać rękę, która nie odwzajemnia uścisku. Łzy napływają do oczu, nie, nie, nie, trzeba się powstrzymać, płakać będzie później, pod prysznicem, i tak nikt nie zauważy. Wesoło, alleluja, to nie to, trudno, chórom anielskim i tak wszystko jedno, pewnie też śpiewają po łacinie, zupełnie jak ojciec, może tylko mniej fałszują. Powinien iść do lekarza, to pewnie zapalenie gardła. Oczywiście sam nie zareaguje, trzeba za rączkę jak trzylatka. A przecież to dorosły facet, ojciec, to on powinien, nie ona, on! Tak słaby jak paprotka, która zwiędła, bo nikt nie wiedział jak ją podlewać, tylko babcia...

Albo zdechła z rozpaczy. Jak wierny pies.

Jest. Trochę pognieciony, to nic, zaraz się wyprostuje. Będzie śmiesznie, tak maszerować w kapeluszu ulicami, prawie jak w liceum. Dobrze, że Hanka przyszła, trzeba ją wreszcie rozruszać, a najlepiej zeswatać, ten Michał jest całkiem miły. W przeciwieństwie do Marcina. Co ta Maja w nim widzi? Pewnie, przystojny, mniej więcej jak wilk od Czerwonego Kapturka, jak się uśmiecha, to kły, bez kija nie podchodź. Patrzy też całkiem jak wilk, niestety na nią, Majka się zdenerwuje, znowu wszystko jej wina, Ady, przecież nie będzie chodzić w masce, żeby broń Boże nikt nie zwrócił na nią uwagi! Czasami wolałaby być szara, całkiem jak ta warstwa kurzu, za dzień, dwa, na pewno posprząta, żeby dali jej spokój. Podła, ja go naprawdę kocham, a ona sobie flirtuje, już wszyscy na nią, tylko się uśmiechnie, tyłkiem pokręci i koniec! Ja niknę, ach, och, ta Ada. Zła przewrotna Ada. Udaje cierpiętnicę, a tak naprawdę...

Tyle razy wyrzuty, a jednak obie przyszły. Maja też, ostentacyjnie przy Marcinie, zaraz zacznie się orgia, ojcu by się spodobało, bo to takie antyczne. Niepotrzebnie robiła drinki. Miało być na rozgrzewkę, chciała być gościnna, w końcu to okropne mieszkanie, mieli czuć się swobodnie. Za swobodnie. A Hanka w łazience, coś za długo, musi czuć się gorzej niż ona, tylko nie potrafi udawać. Hanka, nie ten świat, ona jak żywcem z młodopolskich portretów. Nie umie się bronić, nawet teraz, od razu widać, że pod przymusem, że to jakiś kiepski dowcip, niemiły zgrzyt. Rysa. Jest jak rysa, gdy na nią patrzy, to i jej samokontrola pęka, trudno wmawiać sobie hurra optymizm, gdy obok długowłose widmo. Świetnie pasuje do kamienicy, powinna tu mieszkać zamiast niej, w tym pogestapowskim grobowcu. Zatrzasnąć wieko i pożegnać się ze światem.

Amen.

Miły w dotyku, sama nie wie skąd, pewnie kiedyś ojciec przyniósł, jeszcze jak mama żyła. Trudno uwierzyć, ale lubił z siebie robić błazna i nie rozróżniał łacińskich deklinacji. Nareszcie, wyszła z łazienki. Wygląda jakby układała poemat trzynastozgłoskowcem, a może inne dyrdymały. Nie lubi poezji, poezja w połączeniu z mieszkaniem jak z horroru nie jest dobrym pomysłem. Poza tym powinno się chodzić po ziemi, a nie fruwać, jeden fruwający w domu, to i tak za dużo. Tu nie trzeba metafory, tylko młotka, właśnie, lodówka zaczyna się buntować, musi wezwać fachowca. Znowu krucho z pieniędzmi, święta miały być bajkowe, bajka kosztuje. Jeżeli nie znajdzie jakiejś pracy, to będzie niedobrze, że też ta kobieta musiała wrócić z macierzyńskiego właśnie teraz!

- Ada, teraz ty?

Zaparowane, co ta Hanka tu robiła, woda jak ukrop, bojler wariuje. Rozczesać włosy, jak zwykle trudno, kręcą się jak szalone. Nie da się ich ugłaskać, więc lepiej kapelusz i przygnieść. O tak. Jak błazen, tylko dzwoneczka brakuje, chyba nawet był taki, kiedyś przywiozła z gór. Zardzewiał, ale dalej dzwonił, ładnie nawet. Od razu przypominały się wakacje, była wtedy mała, osiem, może dziewięć lat? Potem już tylko w dół, niestety, nie można bez przerwy wspinać się na szczyty. Uśmiech, bardzo dobrze, oto Ada jak z obrazka. Radosna urocza Ada, wszyscy ją kochają, nie można jej nie kochać. Podobno. Tego Michała na odstrzał, daleko z łapami, nie, jednak nie dla Hanki, szkoda Hanki dla takiego pacana. Chociaż może właśnie pacana jej trzeba, żeby nie za bardzo inteligentny? Zwyczajny do bólu. Żeby przywiązać sznurkiem do ziemi, ta też ma skłonność do latania. Pewnie dlatego zawsze świetnie dogadywała się z ojcem, dużo lepiej niż jego własna córka. Ona nigdy nie umiała z nim rozmawiać, zawsze albo kpiąco, albo z pobłażaniem. A teraz w ogóle, jedno “dobrze”, nawet życzeń nie złożył. Wszyscy Adę kochają, ona ma szczęście, tylko zazdrościć. A może kapelusz trochę na bakier? Z lekka kokieteryjnie. Z kokieterią do twarzy, kokieteria świetnie maskuje pustkę.

Iść, dobrze się bawić, dobrze się bawić, to podstawa. Zaraz uwierzy, zaraz będzie jak zwykle. Co ona szepcze, Hanka, znowu układa wiersz?

Tańcują mgłowce, faktycznie poetyckie, niech to diabli wezmą, wszystko i wszystkich. Nie mgłowce, skąd ona wytrzasnęła tę nazwę, raczej kościotrupy, dance macabre, szlag by to trafił, znowu z łapami, zaraz w mordę, oby zjechał ze schodów i złamał kark.

Wulgarnie, to kolejny etap. Na niebie pierwsze błyski, idioci, przecież do północy jeszcze dwie godziny. Zmarnują i będzie po sprawie, obudzą się rano w jakimś rowie z poparzonymi rękami. Najpiękniejsza noc w roku. Kurewsko piękna.

- Chodźmy szybciej, bo wszystko nam wypiją! – śmiech. Hankę pod rękę, jeszcze zabłądzi po drodze, zamyśli się, zatańczy z tymi swoimi mgłowcami i trzeba będzie wzywać pogotowie. Tylko pogotowia jeszcze nam trzeba, jakby nie było więcej problemów. Chodź, Hanuś, dziewczę moje! Jaki dziwny stan, a przecież tylko jeden drink, nic więcej, w głowie świerszcze, jak w Tatrach, to było tak dawno. A może nie było wcale. Może niczego nie ma, tylko te błyski.

- Tańcują mgłowce – patrzy ze zdziwieniem, to jak refren, myśl przechwycona w biegu, trudno się od niej uwolnić.

Tańcują mgłowce. Tańcują mgłowce. Tańcują mgłowce.

Bez końca.

 

 

 

 

 

 

 

 

Hekate
Hekate
Opowiadanie · 12 października 2007
anonim
  • ataraksja
    Piękny styl, czuje się wielką odpowiedzialność za każde słowo. Opowiadanie wprowadza w przedziwny stan - jest jak włosy bohaterki: splątaniem nerwowości, jakiegoś wewnętrznego niepokoju, chwilami rezygnacji z dziwną niemocą. Podoba mi się zabieg naświetlania tego samego wycinka rzeczywiśtości z różnych punktów widzenia. Atmosfera jak z teledysku Beirutu "Mount Wroclai".
    Pod koniec czułam się trochę znużona, bo historia rozciągnięta chyba ciut za bardzo licznymi dygresjami, ale rozumiem, że wszystkie mają związek ze stanami ducha bohaterki i są znaczące.
    Daję ocenę bdb.

    · Zgłoś · 17 lat
  • ataraksja
    Aha, no i do publikacji ;))

    · Zgłoś · 17 lat
  • psajko
    a ja się oderwać nie mogłam. i chociaż wiem, że ta historia ma swój koniec.. czekałam na jeszcze i jeszcze parę linijek

    · Zgłoś · 17 lat