Tajemnica starego domu

Wojciech Kulawski

 

Tajemnica starego domu

 

„Życie jest jak gra w szachy, gdzie za przeciwnika ma się los,

 ale ważne jest by ostatni ruch należał do Ciebie.”

 

T. Dwornik

 

 

- Szczerząc zęby w grymasie wymuszonego uśmiechu urzędnik wysyczał – oto i on, czyż nie jest piękny?

- O kurwa - skwitował z wyrafinowaniem Eryk - to jakaś stara rudera.

- No… ten tego - zająknął się urzędnik - może faktycznie wymaga lekkiego remontu, ale to wspaniały dom. Wejdźmy do środka a przekona się pan o jego zaletach.

 

         Ścieżka wydeptana w wysokiej trawie prowadziła na skraj lasu. Z pomiędzy drzew wyłaniał się ponury kształt starego domu. Zwisające z dachu pnącza winogron, jak drapieżne zielone węże pieszczotliwie otulały zniszczone ceglane mury, mosiężne balustrady balkonu i półokrągłe okna. Cała budowla z daleka sprawiała wrażenie posępnej twarzy z wyszczerzonymi zębami.

 

- Proszę uważać na krowie placki, rolnicy z wioski wypasają tu bydło.

- Niech to szlag. Nie mogłeś powiedzieć tego trochę wcześniej. Załatwiłem swoje nowe buty.

- To na szczęście. Nie ma się czym przejmować. Jeśli chciałby pan tutaj zamieszkać, trzeba się będzie przyzwyczaić. Gumowe obuwie też się przyda.

 

Urzędas wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. Różowa koszula, opinająca wielkie cielsko wydawała się krzyczeć z rozpaczy. Plamy potu rozciągające się w okolicach pach i pleców dopełniały żałosnego widoku.

- Jeszcze chwilkę, muszę odnaleźć właściwy klucz – zdyszanym głosem wyartykułował.

Zamek zatrzeszczał i drzwi stanęły otworem.

 

Mimo palącego, czerwcowego słońca, w domu było chłodno. Duży hol wypełniały stare, drewniane meble. Ciemne i ponure wnętrze wydawało się jednak czyste i zadbane.

 

- I jak? – zapytał grubas.

- Pierwsze wrażenie nie było pozytywne, ale zaczyna odżywać we mnie nadzieja.

- Dom należał do nauczyciela matematyki. Uczył w tutejszej szkole. Zmarł z piętnaście lat temu. Nazywał się chyba Krystian Wór czy może Wir.

- Dlaczego gmina przejęła dom? Nie miał rodziny? – zapytał Eryk rozglądając się dookoła.

- Chyba miał żonę i córkę, ale od czasu kiedy pewnego dnia obie zaginęły biedak strasznie zdziwaczał, załamał się. Dom przeszedł w posiadanie gminy, nie było spadkobierców. Szukaliśmy, ale nikt się nie zgłosił. Zresztą słabo pamiętam, dawne czasy…

 

Uwagę Eryka przyciągnęła podłoga ułożona z marmurowych kafli podobnych do łazienkowych płytek, jednak znacznie od nich większych. W środku pomieszczenia kafelki tworzyły biało-czarną mozaikę przypominającą szachownicę. Mimo widocznego wieku i pokrywającej je warstwy brudu, odbijały padające z zewnątrz światło. Większą część parteru zajmował hol. Kominek i drewniane schody prowadzące na poddasze tworzyły specyficzny staroświecki klimat.

- Czasami wysyłamy tutaj sprzątaczkę z urzędu. Są nawet wysłużone meble. Gdyby nie dało się ich wykorzystać w najgorszym razie mogą posłużyć jako opał do kominka. Dotychczas mieliśmy kilka osób zainteresowanych kupnem posiadłości, jednak wszystkich odstraszała spora odległość od Warszawy. No i brak cywilizacji. W całej wiosce jest zaledwie kilka domów i może z setka mieszkańców.

- A GPRS działa?

- Słucham? Czy pan mnie czasami nie obraża? – drapiąc się po głowie ze zdziwieniem spytał urzędnik.

- Czy telefony komórkowe mają tutaj zasięg?

- Aaaa… telefony. Jasne, to równinny teren. Nie będzie z tym problemów. A dlaczego pan pyta, jeśli można wiedzieć?

- Piszę Firewalle - zapory ogniowe.

- Jest pan strażakiem?

- Czy wyście się tutaj zatrzymali w epoce kamienia łupanego? Jestem informatykiem, programistą, piszę programy komputerowe. Potrzebuję mieć łączność z Internetem, choćby poprzez telefon komórkowy. Muszę codziennie wysyłać efekty mojej pracy do firmy w Warszawie. Rozumie pan co mówię? Komputer... takie pudełeczko, co miga diodami i czasem piszczy jak się naciśnie jakiś guzik.

- Aaaaa, mamy komputer w urzędzie gminy. Wójt całymi dniami gra w pasjansa, dlatego marny z niego pożytek. Z komputera rzecz jasna. Wójt to porządny człowiek. A ja nawet maszynę do pisania umiem obsługiwać, to może też mógłbym pisać te, no… „ogniste wały”.

- Taa, jasne stary. Nie wały, tylko zapory i nie ogniste… A zresztą… Może oprowadzisz mnie po poddaszu?

- Oczywiście, proszę tędy – wskazał grubas, ocierając rękawem koszuli krople potu spływające po czole.

 

Solidne drewniane schody prowadzące na poddasze, zachęcały do wejścia na górę. Rzeźbione balustrady i półokrągłe okna z mosiężnymi, zdobionymi zawiasami ujawniały przedwojenne pochodzenie budowli.

Urzędnik wchodził pierwszy. Sapiąc i dysząc pokonywał kolejne schody, przytrzymując się poręczy. Dla wiekowych stopni było to jednak zbyt duże obciążenie. Jedna z desek nie wytrzymała naporu i pękła pod naciskiem olbrzymiego cielska. Eryk instynktownie usunął się w bok i pozwolił grubasowi stoczyć się ze schodów. Bezwładna masa runęła w dół.

- Pewnie wykituje albo przynajmniej coś sobie złamie – przemknęło mu przez myśl.

- Żyję. Jestem cały. Nic się nie stało – wystękał – odliczę ten schodek od ceny domu. Z mozołem podniósł się z ziemi i ponownie zaatakował schody. Z grymasem bólu na twarzy przeskoczył złamany stopień i niczym łania pognał na poddasze.

- Tutaj są pokoje gościnne, łazienka i balkon, z którego można podziwiać okolicę.

- Proszę, niech Pan na niego nie wchodzi, nie chcę mieć nikogo na sumieniu – z drwiną w głosie stwierdził informatyk.

 

Polna droga i pastwiska to widok, który przebijał przez leśne gęstwiny otaczające dom. W oddali lśniła w słońcu tafla niewielkiego jeziora. Żadnych zabudowań, tylko ten nieprzenikniony busz.

- Rozumiem, że cena ulegnie obniżeniu, choćby ze względu na zniszczone schody – z ironią zapytał Eryk.

- Jest już i tak wyjątkowo niska, czy kwota dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy złotych za dom i ziemię będzie odpowiednia? Pięć tysięcy za złamany schodek to chyba dobra cena? – wysapał urzędnik, próbując złapać oddech.

- Proszę mi tu nie umierać. Zgadzam się, tylko proszę odpocząć.

- Tutaj niedaleko w lesie jest stary cmentarz. W razie gdybym wykorkował, można będzie mnie tam pochować – grubas zdobył się na odrobinę sarkazmu. Czerwony kolor jego twarzy wróżył nadchodzący krwotok wewnętrzny lub przynajmniej zawał serca. - Proszę się trochę przejść, ja tu odpocznę. Na dole jest jeszcze piwnica. Zagracona, bo sprzątaczka boi się tam schodzić. Może znajdzie Pan jakieś skarby po byłych lokatorach.

 

Eryk zwiedził wszystkie pomieszczenia na poddaszu. Pokoje były posprzątane, jednak brak remontu i mijający czas odcisnęły na nich swoje piętno. Pożółkłe ściany i stare okna zapowiadały spore wydatki. Kolejne kroki skierował do piwnicy. W rogu holu znalazł stalową klapę. Podniósł ją. Ujrzał strome schody prowadzące w dół. Drewniana podłoga w piwnicy skrzypiała przy każdym kroku. Niski strop sprawiał, że musiał iść pochylony. Małe promyki światła wpadające przez brudne piwniczne szyby delikatnie rozświetlały pomieszczenie. Ciemne nieoświetlone kąty zdawały się kryć jakąś mroczną tajemnicę. Lekka poświata padała na drewniane drzwi.

- Na pewno są tu szczury i bóg wie co jeszcze – przeszło mu przez myśl.

Za drzwiami w mrocznym pokoju walały się przeróżne graty; jakieś żelastwa, butelki, ubrania. Wzrok Fiałkowskiego przykuła podniszczona, drewniana, zdobiona szachownica. Wewnątrz znajdowały się ręcznie wykonane i malowane figurki. Zabrał przedmiot ze sobą i wrócił na górę. Usiadł na kanapie i zaczął oczyszczać szachownicę czekając na urzędnika dogorywającego na poddaszu.

 

Po chwili pojawił się gruby.

- To co? Jedziemy do urzędu miasta załatwić wszystkie formalności - zapytał.

- Pewnie tak... Jak się nazywa ta miejscowość - Gęby?

- Czołomyje, gmina Mordy – wykaszlał.

- No tak, to brzmi świetnie. Powiem kolegom w pracy witam - Eryk Fiałkowski z Czołomyjów w gminie Mordy – główny programista „Corpo Association” . Brzmi jak: cześć - jestem z Marsa.

 

***

 

Droga z Warszawy do Czołomyjów upływała Fiałkowskiemu na rozmyślaniu. Odległość stu kilometrów dawało się pokonać w dwie godziny, wliczając nawet postój w korkach na wyjeździe z miasta. Firma przewozowa „Żęch” już zajęła się transportem całego dobytku do nowego miejsca. Mieszkanie w Warszawie udało się sprzedać za fantastyczną kwotę. Wydawało się, że powinno wystarczyć na remont, a nawet znacznie więcej. Układ jaki Eryk zawarł z „Corpo Associations” pozwalał mu pracować w domu. Liczyły się tylko efekty. Jako filar jednego ze sztandarowych produktów firmy mógł sobie pozwolić na dyktowanie warunków.

 

Eryk zawsze był chudy i wysoki. Długie kościste ręce i nogi upodabniały go do pająka. Proste włosy blond opadały na ramiona. Lekki zarost i brud za paznokciami wskazywały brak specjalnej troski o higienę osobistą. Mimo swoich 28 lat był kawalerem, tłumaczył sobie, że tak jest wygodniej, że to jego własny wybór. Miłosnych podbojów nawet nie warto wspominać – jedno wielkie pasmo porażek. Zawsze był odludkiem, ciężko dogadywał się z ludźmi. Znacznie lepiej rozumiał maszyny. Czytelne, nigdy nie zaskakiwały. Wiadomo czego się po nich spodziewać. Ludzie byli inni, nie dawali się zmierzyć, wyliczyć. A szczególnie najbardziej skomplikowana odmiana maszyny zwanej człowiek - kobieta.

 

Mignęła niewielka tabliczka - Gmina Mordy. Fiałkowski obudził się z letargu koszmarnych wspomnień, które jak czarne pająki rozłaziły się po głowie.

- Zaczynam nowe życie. Z dala od tłoku miasta i wyścigu szczurów. Może kiedyś wrócę do Warszawy. Musze trochę odpocząć – pomyślał – wtedy zobaczymy.

Następne dni zleciały na urządzaniu nowego domu. Remont odłożył na przyszły rok, nie miał ochoty na cały ten zgiełk i użeranie się z ekipą budowlaną. Dawało się tu mieszkać; dach nie przeciekał, okna były szczelne. Urządził dla siebie jeden z pokoi na poddaszu. W holu na dole postawił kilka mebli przywiezionych z warszawskiego mieszkania. Minimalista, ktoś mógłby powiedzieć, jednak dla niego było aż nadto luksusów. Kominek, wiejskie życie, dzikie zwierzęta wokół, pełna asymilacja z naturą. Wolność, to słowo, które najlepiej oddawało jego stan emocjonalny.

 

***

 

Zapisał ostatni fragment programu na twardym dysku laptopa. Wybrał połączenie modemowe przez GPRS, komórka zaświeciła się niebieskim światłem. Zautoryzował się na firmowym serwerze i zaczął przesyłać pliki nowego systemu Firewall. Puszka piwa zakupionego w oddalonym o trzy kilometry wiejskim sklepiku zachęcała, aby ją otworzyć. Pierwsze łyki złotego płynu były jak zbawienie dla zmęczonej wymyślaniem nowych algorytmów głowy. Pasek postępu kopiowanych plików dobiegł do końca. Jeszcze jedno kliknięcie myszki i można będzie zamknąć to piekielne pudełko, nad którym człowiek spędza większą część dnia.

 

Letni wieczór. Odgłosy świerszczy dobiegające zza okna i ta hałaśliwa cisza, świdrująca w głowie. Brak świateł, gwaru miasta i odgłosów cywilizacji. Trudno się do tego przyzwyczaić. Eryk podrzucił drwa do kominka i pociągnął kolejny łyk piwa.

- Ciekawe czy w tych lasach są wilki? – pomyślał.

Gałęzie drzew niczym długie chude ręce poruszały się na lekkim wietrze szumiąc cichutko. Księżyc w pełni i przepływające chmury tworzyły niesamowicie mroczny klimat. Delikatne światło kominka wypełniało pomieszczenie. Eryk zanurzony w wygodnym skórzanym fotelu patrzył w tańczące po drewnie ogniki. Właśnie miał sięgać po kolejną puszkę piwa, gdy na drewnianym stole zauważył stare szachy przyniesione z piwnicy. Wziął do ręki zabrudzone, zamykane na skobelek pudełko; oczyścił je rękawem. Spod warstwy kurzu wyłoniła się biało - czarna szachownica: na polach wyryte litery alfabetu, wewnątrz ręcznie wykonane figurki. Na tylniej ściance widniał napis.

 

„Tajemnica tkwi w oczku konika”

 

- Jaka tajemnica? Jakie oczko konika? – pomyślał – i te dziwne litery na szachownicy.

Fiałkowski miał analityczny umysł, lubił zagadki. Bardzo łatwo przychodziło mu zapamiętywanie liczb. Jednak słowa zarówno te pisane, jak i mówione nie były jego domeną. Mimo tego, tak zapisane zdanie pobudziło jego ciekawość. Zaczął się zastanawiać… Konik zapewne szachowy, tylko dlaczego oczko. Spojrzał raz jeszcze na szachownicę. Litery wyryte na polach wydawały się nie mieć żadnego sensu. Próbował złożyć z nich wyrazy, znaleźć jakieś znaczenie. W dodatku niektóre pola zostawały niezapisane.

 

Włączył laptopa, połączył się z Internetem. Najpierw w przeglądarkę wpisał słowo „oczko”. Pojawiło się kilkanaście pozycji, wśród których dostrzegł zdanie „gra karciana polegająca na zebraniu 21 punktów czyli oczka”. Następnie wpisał „konik szachowy” i „tajemnica”. Po chwili wyskoczyło kilka linków do stron z zagadkami szachowymi. Otworzył stronę szachista.pl i zaczął czytać. Wśród wielu tekstów znalazł:

 

„Łamigłówka konika szachowego - jedna z bardziej popularnych zagadek szachowych szczególnie w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku.

Należy skakać konikiem zgodnie z jego ruchami, tak aby odwiedzić jak największą liczbę pól na szachownicy nie stając na żadnym dwukrotnie”.

 

Jak mógł na to nie wpaść? Na pierwszym roku studiów przerabiało się takie algorytmy. To wystarczyło. Umysł Eryka pochłonęła zagadka. Kto mógł zostawić zakodowaną informację? Co chciał przekazać, i dlaczego ukrył ją w ten sposób? Czyżby nauczyciel matematyki?

Wziął konika i postawił na szachownicy. Skokami przesuwał go po polach odczytując jednocześnie litery, na których stawiał figurkę. Po kilku minutach zrezygnowany wstał i zaczął przechadzać się po pomieszczeniu. Ktoś ukrył w szachownicy tajemny przekaz, a on geniusz informatyki nie potrafił go odczytać. Informacja musi być zakodowana w ruchach konika szachowego. Gdzie mam jednak zacząć? W którym miejscu szachownicy i ile ruchów mam wykonać? Krótka analiza faktów nie pozwalała wątpić, nad czym Eryk spędzi najbliższy czas. Wziął laptopa na kolana, uruchomił środowisko ulubionego języka programowania i zaczął układać założenia algorytmu. Odzwierciedlił w programie szachownicę z literami. Ustalił, że cztery puste pola na szachownicy powinny być najbardziej prawdopodobnymi miejscami, w których należy zacząć. Ruchów ma być dokładnie dwadzieścia jeden - oczko.

 

Pisanie programu zajęło go tak bardzo, że nie zauważył, iż kominek przygasł, a zegar wybił północ. Wiatr za oknami uginał gałęzie, jakby zbierało się na burzę, niebo jednak było czyste. Księżyc odbijający się w tafli jeziora spoglądał w okno starego domu, z którego dobiegała dziwna łuna niebieskiego światła.

 

- Skończyłem – z zadowoleniem stwierdził Eryk. Uruchomił swój nowy program. Analiza wszystkich możliwych dwudziestu jeden ruchów nie powinna trwać długo. Ciągi znaków były automatycznie zapisywane do pliku. Eryk wiedział, że ich liczba będzie duża. Zostawił włączonego laptopa na stole i poszedł na górę do sypialni. Zastanawiał się jaki efekt przyniesie jego program. Nie mógł zasnąć. Postanowił, że jutro zrobi sobie wolne w pracy, i tak napisał znacznie więcej, niż przewidywał harmonogram. Powie, że źle się czuje gdyby pytali. Pogrążony w rozmyślaniach, nie zauważył gdy nadszedł sen.

 

Rano obudził go telefon. Spojrzał na wyświetlacz.

- Cześć Adam – rzucił zaspany Eryk.

- Cześć. Śpisz? – zapytał głos w słuchawce.

- Nie, nie śpię – odpowiedział, zastanawiając się nad głupotą pytania. Jasne, że nie śpi przecież gada przez telefon. A z drugiej strony, gdyby kogokolwiek w środku nocy spytać czy śpi, wszyscy zawsze odpowiadają skądże, w życiu, nigdy.

- Wiesz, mam pytanie o ten moduł, który ostatnio przesłałeś do firmy.

Omówienie szczegółów rozwiązania jednego z elementów nowego oprogramowania zajęło kolegom trochę czasu.

Fijałkowski odłożył słuchawkę. Dzień nie był tak słoneczny jak wczoraj. Chmury zasnuwały niebo i padał letni deszczyk. Zerknął na zegarek – południe. Schodził na parter, gdy nagle przypomniał sobie o komputerze. Program skończył analizować wszystkie układy. W pliku wynikowym znajdowała się spora liczba możliwych ciągów znaków, większość z nich nic nie znaczyła. Po krótkiej weryfikacji dało się jednak zauważyć jedno zdanie, które miało sens.

 

„Znak czerwonej kostki”

 

Znowu jakiś rebus – pomyślał – głodny jestem.

W trakcie robienia śniadania analizował otrzymaną odpowiedź. Cóż to mogło znaczyć? Jedyne skojarzenie, jakie był w stanie wymyślić to cegła – czerwona kostka. Jednak czym był znak cegły? Może znak na cegle. To bez sensu, cały dom jest z tego zbudowany. Mam szukać wszędzie? Zastanawiał się, w którym miejscu domu mogły znajdować się cegły. Oprócz zewnętrznych części elewacji przypomniał sobie ścianę w piwnicy. Rzucił wszystko i pobiegł na dół zabierając po drodze wiekową latarkę.

 

Oświetlił dużą ścianę z czerwonej, przedwojennej cegły. Szukając jakiegokolwiek znaku badał każdą z osobna. Wszystkie jednak były identyczne. Zrezygnowany miał już wracać z powrotem, gdy nagle snop światła latarki spoczął na przeciwległej ścianie. Coś błysnęło, jakby jakiś metal. W jedną z cegiełek wkomponowany był mały znaczek przypominający wojskowe odznaczenie a może herb jakiegoś rodu.

W pomieszczeniu ze starymi gratami, znalazł metalowy pręt, którym podważył czerwoną kostkę. O dziwo, z łatwością wypadła na ziemię rozbijając się na małe kawałki, i uwalniając wmurowany znaczek. Fijałkowski zabrał go do kieszeni i ostrożnie włożył rękę do otworu po cegle. Wyczuł blaszane pudełko, małe, zardzewiałe, z pokrywką. Na górze niewyraźny napis „herbatniki z cukrem”.

No to faktycznie odkrycie… – pomyślał. - Spleśniałe wypieki z ery głębokiego komunizmu.

Zabrał znalezisko i udał się na ulubioną kanapę przed kominkiem. Zasiadł wygodnie, otworzył pudełko. Wewnątrz znajdowała się pożółkła kartka papieru zapisana pochyłym tekstem.

 

Matematyka to królowa nauk, zawsze była moją miłością. Mam nadzieję, że czyta ten list ktoś, kto podziela moją pasję. Ja zapewne już dawno nie żyję. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie zostawił jakiegoś śladu. U progu śmierci potrzebuję mieć chociaż nikłą nadzieję, że ktoś odkryje tajemnicę mojego życia. Będzie mi łatwiej umierać z tym przeświadczeniem, że podzielę się swoim brzemieniem z kimś jeszcze.

Mam nadzieję, że podejmiesz wyzwanie i pomożesz mi wyspowiadać się z grzechów. Jeśli jednak czytasz to przez przypadek i nie masz ambicji podążać za moimi wskazówkami po prostu spal list i wyjedź. Pozwól mojej tajemnicy umrzeć razem ze mną.

                                                       

Krystian Wir 15.09.1985

 

Fiałkowski odwrócił kartkę papieru w poszukiwaniu dodatkowych wytycznych. Na dole odnalazł tekst napisany drobną czcionką: „Znajdź grób mojej córki, tam ukryta jest kolejna wskazówka”.

Oczy Eryka zajaśniały. Jego wrodzona ciekawość rozwiązywania trudnych zagadek została mile połechtana. Teraz już nie mógł odpocząć, odpuścić sobie. To nie w jego stylu. Ścisły umysł pracował na najwyższych obrotach. Kto mógłby powiedzieć coś o tajemniczym Krystianie Wirze?

 

***

 

Kościół św. Piotra w wiosce Olędy położony był na krańcu lasu. Ksiądz Janusz, trzydziestokilkuletni proboszcz parafii po zakończonej mszy czyścił kielichy. Świątynię opuszczali ostatni wierni. Niektórzy zostawali dłużej po ceremonii, aby porozmawiać z kapłanem. Eryk usiadł w pierwszej ławce i czekał na okazję, by zagadnąć proboszcza. Z zainteresowaniem oglądał kościół. Ponad stuletnia drewniana świątynia, miała półokrągłe okna z kolorowymi witrażami przedstawiającymi sceny ze Starego Testamentu, które wspaniale komponowały się z ręcznie wykonanym ołtarzem pokrytym malunkami i rzeźbami świętych. Majestatyczne wnętrze mogące pomieścić kilkuset wiernych sprawiało piorunujące wrażenie. Bez wątpienia był to największy i najokazalszy budynek w całej okolicy.

- Witaj, synu. Nie widziałem cię tu nigdy wcześniej – stwierdził ksiądz.

- Jestem nowym właścicielem domu w Czołomyjach. Chciałem zapytać o poprzedniego mieszkańca Krystiana Wira.

- A, nowa owieczka w parafii. Jestem proboszczem od dziesięciu lat. Nieczęsto zdarza się, że pojawia się ktoś nowy. Częściej odchodzą starzy.

- Czy nie zna ksiądz kogoś, kto pamięta Krystiana Wira? – poirytowany powtórzył Eryk.

- Słyszałem o nim różne historie, głównie stare opowieści ludzi z wioski. Najczęściej nic dobrego. Po śmierci córki i żony przestał spotykać się z kimkolwiek. Stał się odludkiem.

- To one zmarły? Podobno zaginęły.

- Tak naprawdę nie wiadomo. Słyszałem nawet opowieści, że utopiły się w jeziorze a ich duchy nawiedzają okoliczne tereny. Odebrały sobie życie, bo nie mogły żyć z Krystianem pod jednym dachem. Ale to tylko legendy. Wiem za to, kto znał Wira osobiście.

- Czy będę mógł się z tym kimś spotkać? – z nadzieją w głosie zapytał Eryk.

- Czy ja wiem? Zapytam. Stary proboszcz już dawno przeszedł na emeryturę. Nie lubi gości. Modli się. Chciałby dożyć trzystu lat - jak święci. Brakuje mu jeszcze dwustu dwóch.

 

Ksiądz odszedł, zostawiając Eryka samego. Informatykowi przyszły do głowy myśli: Co to za dziura? Gdzie ja trafiłem? Tylko czekać, aż pewnej nocy mieszkańcy okolicznych wiosek przyjdą z pochodniami w ręku w białych kapturach jak członkowie sekty ku-klux-klan. Staną przed drzwiami mojego domu i wywloką na zewnątrz, aby spalić na stosie za to, że nie przybyłem na mszę. Oczami wyobraźni widział siebie nabitego na pal, przypiekanego żywcem, gotowanego w smole.

Chyba bredzę. To od upału - pomyślał. Mamy dwutysięczny rok a nie średniowiecze.

Ksiądz Janusz pojawił się w drzwiach zakrystii i machnął ręką – Proszę wejść, proboszcz zgodził się z Panem porozmawiać.

 

Znalazł się w nieoświetlonej komnacie o ascetycznym wystroju. Drewniane łóżko w rogu, stół, dwa krzesła i modlitewnik były jedynymi elementami skromnego wyposażenia wnętrza. Obok łóżka dostrzegł małą przygarbioną postać w pocerowanej sutannie. Ręce wyciągnięte przed siebie wykonywały osobliwe ruchy, z gardła wydobywał się dziwny odgłos, jak gdyby indiański szaman odprawiał modły nad zmarłym.

Ksiądz Janusz po wprowadzeniu Eryka do pomieszczenia szybko się wycofał zamykając za sobą drzwi, jakby przeczuwając jakieś nadchodzące niebezpieczeństwo. Sytuacja wyglądała groteskowo. Stary kapłan odprawiający osobliwe rytuały i Fiałkowski stojący przy wejściu czekający na rozwój sytuacji. Po kilku minutach, które wydawały się godzinami, informatyk zakaszlał i wystękał cichutkie przepraszam.

Nagle starzec odwrócił się. Zapadł cisza. Mężczyźni wymienili spojrzenia.

- Nie chciałbym przeszkadzać, ale miałbym kilka pytań.

W jednej chwili ksiądz ruszył przed siebie z rękami wyciągniętymi w stronę szyi Eryka. Dwie kościste dłonie z siłą niedźwiedzia zaczęły dusić przybysza.

- Nie dam się zabrać. Powiedz milicji, że nigdzie nie pójdę – krzyczał zaciskając coraz mocniej uchwyt na krtani ofiary.

- Puść, nie jestem z milicji – w obronnej reakcji złapał ręce kapłana i zaczął je odciągać.

Jestem Eryk Fiałkowski, z Czołomyjów… - wycharczał.

Uchwyt starca nagle zelżał.

- To nie jesteś z milicji.

- Nie, nie jestem. Puść mnie – łapiąc powietrze wykaszlał. - Chciałeś mnie zabić. Z taką siłą w rękach to faktycznie dożyjesz trzystu lat. Kto by pomyślał, że takie chuchro...

- Przepraszam, stary już jestem, słabo widzę i słyszę. Usiądź, rozgość się. Słucham cię synu, z czym przybywasz? –powiedziawszy to podreptał w kierunku łóżka.

Fiałkowski z nieufnością w oczach, przesunął krzesło i usiadł w bezpiecznej odległości, by na wypadek ponownego ataku, mieć czas na reakcję.

- Słyszałem, że znał proboszcz Krystiana Wira.

- Hmmm… Wir. Był taki, mieszkał dawno temu przy lesie w Czołomyjach, z żoną i córką.

- Czy mógłby ksiądz coś mi o nim opowiedzieć? – z zainteresowaniem w głosie zagadnął.

- Osiedlił się kilka lat po wojnie w starym domu. Poznał tutaj żonę. Pobrali się. Wiekowy człowiek już wtedy był. Mimo to mieli dziecko. On uczył matematyki w tutejszej szkole. Prowadził również kółko szachowe, nawet z sukcesami. Jego wychowankowie zdobywali medale na zlotach młodzieży socjalistycznej.

- Co stało się z jego rodziną? Ksiądz Janusz wspominał, że zaginęli.

- Że, co? A, rodzina. Słabo słyszę. Głośniej trzeba i do lewego ucha synu. Jednego dnia żona i córka przepadły bez echa, wszyscy szukali. Nie udało się ich znaleźć, nawet jezioro przeszukiwali. Wir po tym wydarzeniu odszedł na emeryturę, zwariował. Raz nawet psem mnie poszczuł, jak po kolędzie chodziłem. Niedługo potem zmarł. Znaleziono go w fotelu. Rozgrywał sam ze sobą partię szachów.

- Czy córkę i żonę pochowano? A może miał jeszcze jakieś dzieci, rodzinę? – z coraz większym zaciekawieniem pytał programista.

- Do końca swoich dni liczył na to, że one wrócą. Innej rodziny nie miał. Przybył po wojnie jak wielu z nas znikąd. Nikt wtedy nie pytał o pochodzenie. Ruskie zawsze mogły przesiedlić człowieka – strach było o cokolwiek pytać. Chociaż…

- Czyli było coś jednak?

- Tak, teraz sobie przypominam. Miał córkę Gabrysię, chyba... Zmarła mając kilkanaście dni. Sam odprawiałem pogrzeb na cmentarzu w lesie, za domem. Teraz nekropolia jest już zamknięta, porosła chaszczami. Ech stare czasy, młody wtedy byłem – ledwie siedemdziesiątka na karku. Świat mogłem zawojować – z rozrzewnieniem w głosie zaczął wspominać stary proboszcz.

- Czy było jeszcze coś dziwnego w tym człowieku? Czy ksiądz coś zapamiętał?

- Skromny był, małomówny. Zawsze bardziej wolał liczby niż ludzi. Tak dziwnie wymawiał głoskę „r”. Chyba nic więcej nie zapadło mi w pamięci. A czemuż ty synek tak o niego wypytujesz? Czy ty aby na pewno z milicji nie jesteś?

- Proszę księdza milicji nie ma już od dawna, teraz jest policja. Tak poza tym mieszkam w jego domu, chciałem coś wiedzieć o poprzednim lokatorze. Zwykła ludzka ciekawość.

- Synek, ciekawość to pierwszy krok do piekła. A na spowiedzi kiedy byłeś?

- To może ja już pójdę proszę księdza. Do widzenia – to powiedziawszy Eryk szybko wymknął się z pokoju unikając kolejnych niewygodnych pytań. Pożegnał się z księdzem Januszem i wsiadł do samochodu.

Odetchnął z ulgą – może jednak wyobrażenia o nabijaniu na pal, nie były aż tak bardzo przesadzone – pomyślał zapalając silnik. 

 

 

Zbierało się na burzę. Czarne chmury spowiły całe niebo. Wiatr uginał gałęzie drzew, które z trudem przeciwstawiały się napierającym masom powietrza. Wieczorną godziną pomiędzy drzewami, wśród ciemności jaśniał mały promień latarki. Wysoka i chuda postać przypominająca Nosferatu przedzierała się pomiędzy zaroślami.

- Kurwa … Ja chyba postradałem wszystkie zmysły – zaklął na głos Fiałkowski. - Lezę przez las i szukam starego cmentarza. Zaraz coś mnie napadnie, jak to się zawsze w horrorach kończy. Na dodatek zbiera się na deszcz. Kurwa mać… – skwitował.

Trzask! Jeden z piorunów uderzył w pobliżu. Zaczął padać rzęsisty deszcz. Ciemność wypełniła cały las. Delikatna łuna księżycowego światła przebijająca pomiędzy chmurami teraz gdzieś znikła. Tylko stara zardzewiała latarka oświetlała fragment dróżki prowadzącej przez gęstwinę. W oddali majaczyła niewielka polanka z niewyraźnymi kształtami krzyży i grobów. Całość tworzyła przerażające wrażenie.

- Po co ja tu przyszedłem? Chyba wezmę nogi za pas. Spokojnie, odnajdę właściwy grób, rzucę okiem i zwiewam stąd. – Fiałkowski próbował się uspokoić.

Zerwał się ulewny deszcz. Błyski piorunów rozświetlały czarne niebo a huk wdzierał się w czaszkę potęgując poczucie zagrożenia. Eryk przeskoczył przez niewielkie ogrodzenie i wszedł na wysoki grobowiec, próbując odnaleźć dziecięce mogiły. Światło latarki padło na małe kurchany, na skraju polanki.

To musi być tam – pomyślał.

Przechodził przez zarośniętą alejkę pomiędzy mogiłami, gdy nagle coś złapało go za nogę. Runął jak długi na ziemię. Zdawało mu się, że kątem oka widzi cień długiej kościstej ręki, z powykrzywianymi palcami. Przylgnął do mokrej trawy i skulił się chcąc obronić się przed nagłym atakiem. Twarz schronił w dłoniach i w pozycji embrionalnej czekał na rozwój wydarzeń. Serce waliło jak młot, tętno wzrosło. Nie wiedział co może się wydarzyć, ale oczekiwał najgorszego. Minęło kilka sekund, nic jednak się nie działo. Żadna bestia nie rozszarpywała jego wnętrzności. Podniósł głowę spomiędzy dłoni odwrócił się i roześmiał. Nad nim niczym strażnik grobów rozpościerało się małe wyschnięte drzewko. Bezlistne gałęzie rozpostarte niczym ręce starca z rozcapierzonymi palcami uginały się na wietrze. Zapuszczone korzenie wiły się po ziemi jak węże. Deszcz nieco zelżał. Niebo również zaczynało się przejaśniać.

- No i po burzy, ot mała letnia ulewa – pomyślał – a ja leżę na mokrej ziemi i trzęsę się ze strachu przed konarami drzewa.

Wstał otrzepał się z błota i ruszył dalej w poszukiwaniu małego grobu. Podchodził do tablic nagrobnych i w świetle latarki próbował rozszyfrować napisy. Niektóre z nich słabo już widoczne, ledwo dawały się odczytać. Był cały mokry i bał się, jednak nie dawał za wygraną. Poczucie uczestniczenia w grze, którą Wir przygotował i chęć rozwiązania łamigłówki były silniejsze. Nagle na jednej z tablic dostrzegł:

 

            „Gabrysia Wir”

         „Kochana córeczka.

          Odeszła zbyt wcześnie.

Panie przyjmij ją do swego królestwa”

Ur. 1968.03.15 13:31:21.000001 ns

Zm.1968.03.31 23:44:21.781287 ns

 

Eryk stał jakiś czas nad grobem Gabrysi, próbując wszystko zapamiętać. Każdy drobny szczegół mógł mieć istotne znaczenie. Fotograficzna pamięć rejestrowała wszystkie fakty mogące pomóc w rozwiązaniu układanki.

- Zmywam się stąd, muszę to wszystko przemyśleć. Zaraz trupy zaczną wstawać z grobu, jak jeszcze chwilę tu zostanę.

Odwrócił się i zaczął biec. W wyobraźni widział za sobą, rozpadające się ciała wstające z trumien. Długie dłonie próbujące złapać go za kark i odgryźć kawał mięsa. Wszystkie sceny z horrorów, które zawsze tak lubił nagle zaczęły pojawiać się przed jego oczami. Przyspieszył. Biegł najszybciej jak potrafił. Potknął się jeszcze dwa razy. Cały mokry i ubłocony próbował nie myśleć, nie analizować, wyłączyć wyobraźnię. Po kilku chwilach sprintu mocno zmęczony zwolnił. Odprężył się. Spomiędzy drzew widać już było jego dom.

I o co tyle strachu? Przecież to tylko cmentarz, wszyscy kiedyś tam trafimy – pomyślał.

 

 

Gorące piwo z miodem i suche ubranie od razu przywróciły Fiałkowskiemu dobrą formę. Siedział na kanapie i trzymając laptopa na kolanach odtwarzał z pamięci tekst przeczytany na grobie Gabrysi. W zasadzie nie byłoby w nim nic nadzwyczajnego, gdyby nie jeden fakt. Kto u licha zapisuje na grobie dokładny czas narodzin i śmierci i to jeszcze w nanosekundach (jedna milionowa część sekundy). Wydawało mu się, że dokładny czas został dopisany później. Napis był bardziej wyraźny, a może to tylko złudzenie. Może czas obszedł się z tym fragmentem tekstu mniej okrutnie. Wszystko to było zagmatwane, a informacja, która miała się rzekomo znaleźć przy grobie niekoniecznie musiała dotyczyć napisu. Może powinien tam wrócić i dokładniej zbadać to miejsce. W żadnym wypadku – pomyślał – a na pewno nie dzisiaj. Może w jakiś słoneczny dzień odważy się pójść tam ponownie.

Miał garść informacji, które nijak nie chciały się ułożyć w jedną całość. Jedynymi punktami zaczepienia wydawały się podejrzane daty. Otworzył arkusz kalkulacyjny. Wpisał datę urodzenia i śmierci małej Wirowej. Chwilę spoglądał na obie daty.

- Biedna – pomyślał – żyła dwa tygodnie. Ciekawe na co zmarła?

Intuicyjnie odjął jedną datę od drugiej. Arkusz wskazał dokładny czas życia Gabrysi. Zmienił formatowanie, tak aby czas wskazywał liczbę nanosekund jej życia.

Otrzymał wartość: 1419171218714.

- Co może oznaczać ta liczba? Może jest w niej ukryta jakaś informacja? Tylko jak ją odczytać? – pojawiało się w myślach. - A może to błędny trop?

Z pomocą przyszedł Internet. Kilkanaście minut studiował strony kryptograficzne. Przeszukiwał najbardziej popularne szyfry i łamigłówki. Piwo z miodem zaczęło lekko szumieć w głowie. Instynktownie bez zastanowienia wstał i poszedł do kuchni przygotować sobie kolejną porcję trunku.

Godzinę i kilka piw dalej głowa stawała się coraz cięższa. Eryk zapisywał kolejne hasła, wynikające z przyjętej metody szyfrowania tekstu. Doszedł już do kilkunastu. Dosyć – to jakaś Enigma - stwierdził. Odłożył laptopa i mocno już zmęczony położył się spać. Przez myśl przeszło mu jeszcze – muszę sobie kupić jakieś zwierzątko, choćby kotka. Strasznie tu pusto a kotek to zawsze coś… Rozmyślając nad nowym lokatorem zasnął.

 

***

 

Wracając z Warszawy zastanawiał się nad swoim nowym życiem. Czy słusznie postąpił wyprowadzając się na wieś? A może trzeba było zostać w mieście? Co jakiś czas musiał meldować się w firmie, aby porozmawiać o kolejnych krokach, planach związanych z rozwojem systemu. Od czasu gdy zamieszkał na wsi w „Corpo Association” nastąpiły duże zmiany. Nowa krew zatrudniona w ramach planów rozwojowych firmy potrzebowała wskazówek i mentorskiej opieki. W tym Eryk czuł się wspaniale. Był niedoścignionym wzorem logicznego myślenia. Każdy problem dało się sprowadzić do postaci algorytmu i zapisać go w dowolnym języku programowania.

Jest jeszcze tajemnica starego domu. Przebiegłość poprzedniego lokatora, który wciągnął Fiałkowskiego w dziwną grę. Co można wygrać? A może na końcu jest tylko porażka? Sprawa trafiła na podatny grunt. Gdyby odkrył ją ktoś inny, zapewne już dawno dałby sobie spokój. Nie drążyłby tematu, odpuścił. Ale nie najpotężniejsza głowa „Corpo Association”. Ciekawość jaką wzmagało odkrycie zagadki z przeszłości nie pozwalała mu się skupić, przeszywała na wskroś, drążyła umysł niczym kropla wody skałę.

Nie po to eksplorował stare cmentarze, narażał życie, chodząc w nocy po starym lesie, aby teraz dać za wygraną. Podczas ostatniej nocy stał się ekspertem kryptologii. Można powiedzieć doktoryzował się w różnych metodach szyfrowania informacji. Jednak żadna z poznanych metod nie pozwalała rozszyfrować tego piekielnego ciągu liczb: 1419171218714.

Nagle do głowy przyszła mu prosta zabawa z dziecięcych lat. Eryk ponumerował w głowie litery alfabetu, licząc A jako 1, B – jako 2 itd. Następnie dopasował kolejne pary liczby do takiego kodu. Chwilę analizował wyraz, który powstał mu w głowie. Głośno się roześmiał. Nie wysilił się zbytnio nasz matematyk, że też wcześniej na to nie wpadłem - takie proste słowo KOMINEK. Szukałem zaawansowanego szyfru i to mnie zmyliło – pomyślał – pewnie za dużo wczoraj wypiłem. Do domu zostało jeszcze kilka kilometrów piaszczystej, wiejskiej drogi. Eryk zastanawiał się czy to, może być to aż takie proste? Zatrzymał samochód przed domem, wpadł do holu i zaczął wygrzebywać z kominka stare, niedopalone polana. Następnie zdjął osłonę, która oddzielała palenisko od wylotu powietrza. Wreszcie zniecierpliwiony wsunął swoje długie ciało w głąb komina. Ciasno i brudno. Zaledwie mógł się okręcić wokół własnej osi.

- Niech to szlag. Kominiarze to mają przesrane – pomyślał gdy wymacał niewielkie zagłębienie. Ostrożnie wsunął rękę, walcząc z resztkami węgla i drewna, którymi palono w kominku przez lata. Pod ręką wyczuł jakieś dziwne organiczne przedmioty, może to zgniłe szczury, albo karaluchy. Miał już zrezygnować, wyobrażając sobie, że jego wsunięta w otwór ręka zaraz zostanie pożarta przez jakiegoś szczura wielkości psa, gdy nagle wyczuł mały przedmiot. Koniuszkami palców złapał go i zaczął wyciągać. Poczuł lekki opór. Stękał i klął wygrzebując się z otworu po kominie. W rękach niewielkie blaszane pudełko po ciastkach zapowiadało kolejną część łamigłówki. Wewnątrz znalazł mocno zużytą kartkę papieru z tekstem:

 

Zabiłem sukinsyna. Zastrzeliłem go z zimną krwią. Sprawiło mi to nawet przyjemność. Dawno się tak nie czułem. Mieliśmy się spotkać, porozmawiać. On musiał jednak przyjść pod moją nieobecność do mojego domu i zacząć węszyć. Gdyby się nie pojawił, one jeszcze by żyły. Boże jak ja go nienawidzę. Odnalazłem spokój w Czołomyjach. Założyłem rodzinę, a on wszystko popsuł. Niech gnije w ziemi...

Wybacz za ten wstęp, ale kiedykolwiek przypomnę sobie o nim nie jestem w stanie się opanować. Jeśli chciałbyś go odnaleźć, zakopałem ciało w starym poniemieckim bunkrze we wsi Klimy kilka kilometrów stąd. I jeszcze ostatnia rada – wyjedź z tego miejsca jak najszybciej.

 

Krystian Wir 16.09.1985

 

I to wszystko. Trup? – zafrasował się Fiałkowski. Cały sekret to pieprzony umarlak w jakiejś ciemnej norze. Sfrustrowany otrzepał z resztek czarnego węgla ubranie, nadające się tylko do prania.

 

 

Kolejne dni upływały na konsultacjach z „Corpo Association”. Nowe oprogramowanie musiało być ukończone do jesieni. Dużo pracy wymagał jeszcze moduł administracyjny. Mimo ciągłego zajęcia i pracy kilkanaście godzin dziennie Eryk gdzieś w zakamarkach mózgu nieprzerwanie analizował problem ciała zakopanego w poniemieckim bunkrze przez Krystiana. Kim był człowiek, który wyrządził tyle krzywdy rodzinie Wirów? Czy był mordercą? Dlaczego został zabity? Te pytania pozostawały bez odpowiedzi. Czy cała tajemnica ukryta w starym domu dotyczyła zabójstwa? A może było coś jeszcze?

 

Zalogował się na publiczny serwer. Zgłosił się znak zachęty powłoki systemu UNIX. Eryk uruchomił specjalny skrypt wysyłający do policji e-maila. Adresatem były również trzy największe lokalne dzienniki. Znał te wszystkie informatyczne sztuczki, pozwalające uniknąć rozpoznania komputera, z którego wysłano pocztę. Treść wiadomości brzmiała:

 

Najuprzejmiej donoszę co następuje: We wsi Klimy, gmina Mordy, województwo mazowieckie zakopane są w starym poniemieckim bunkrze zwłoki. Leżą tam od dobrych kilkunastu lat, dlatego ich stan może być niezadowalający. To nie jest żart. Proszę o potraktowania sprawy poważnie i sprawdzenie niniejszego donosu.

 

Wylogował się z serwera i zamknął laptopa. Poszedł do kuchni zastanawiając się czy wysłana właśnie informacja odniesie efekt. Oczami wyobraźni widział siebie idącego do starego lochu z łopatą i wiaderkiem. Kopiącego w ziemi, wyciągającego zgniłe zwłoki na zewnątrz. Poszukującego wskazówek mogących odkryć kolejną część układanki. A może żadnego trupa już tam nie ma? Może to tylko wymysł starca, który u schyłku życia stworzył niewiarygodną historię? Może niepotrzebnie wysyłałem e-maila? Jednak życiowa ciekawość i pasja rozwiązywania tajemnic kazała Erykowi węszyć dalej, dociekać, sprawdzać i analizować.

 

 

Podczas kolejnej wizyty w Warszawie informatyk odwiedził sklep zoologiczny. Jego uwagę przykuły małe, kudłate stworzonka na czterech łapkach. Obok napis PERS. Zakupił jednego włochacza, płacąc za niego coś koło czterystu złotych.

Jadąc samochodem do Czołomyjów, spoglądał co chwila na siedzenie pasażera. Drobny zwinięty w kulkę kotek spał jak zabity. Wyglądał tak słodko.

- Mam nadzieję, że mi nie zdechnie - zatroskał się Fiałkowski.

Po przybyciu do domu położył małego futerkowca na kanapie, a sam otworzył laptopa i połączył się z Internetem. W wyszukiwarkę wpisał hasła związane z donosem wysłanym kilka dni temu. Na stronie jednej z lokalnych gazet, w dziale kryminalnym zauważył krótki artykuł prasowy:

 

Szkielet w bunkrze

 

Stołeczna Policja w Warszawie odnalazła ciało mężczyzny zakopane w starych, poniemieckich bunkrach we wsi Klimy. Mężczyzna, ubrany w Izraelski mundur, miał przy sobie dokumenty na nazwisko Abraham Pfeffeberg. W miejscu odnalezienia zwłok kilkunastoletni sataniści organizowali Czarne msze. Śledczy nie wiążą, działalności satanistów z odnalezionym ciałem. Wstępne oględziny wskazują, że przeleżało ono w ziemi kilkanaście lat. Policja dostała anonimową informację e-mail o miejscu położenia zwłok. Po krótkim śledztwie udało się odnaleźć nadawcę elektronicznej wiadomości. Okazało się, że pochodziła z komputera osiemnastoletniego mieszkańca Warszawy. W trakcie przeszukania mieszkania, odnaleziono również pirackie oprogramowanie i pornografię przechowywaną w kanapie.

Siedemdziesięcioletnia opiekunka została odwieziona przez pogotowie, gdy okazało się, że nastoletniemu przestępcy grozi do pięciu lat więzienia. Badany jest trop wiążący nastolatka z satanistami i odnalezionym ciałem.

 

 

- Cholera, chyba kogoś wkopałem. Zresztą nie był bez winy.

Przez chwilę Fiałkowski szukał jeszcze dodatkowych informacji, ale nic więcej nie udało mu się odnaleźć.

- Czyli stary pisał prawdę. Kim w takim razie był ten żydowski wojskowy? – zastanawiał się.

Otworzył kolejne okno przeglądarki i wpisał hasło „Abraham Pfeffeberg”. Na jednej z anglojęzycznych stron odnalazł lakoniczną wzmiankę:

 

Założona przez Szymona Wiesenthala organizacja poszukiwania zbrodniarzy hitlerowskich od kilkunastu lat tropi byłych żołnierzy niemieckich ukrywających się przed wymiarem sprawiedliwości. Do najskuteczniejszych funkcjonariuszy w dziejach „Jewish Documentation Center” należeli nieżyjący już: Dawid Goldsmith, Abraham Pfeffeberg, Alfred Shostak.

 

- Coś tu nie gra – pomyślał. Czego izraelski żołnierz ścigający hitlerowskich zbrodniarzy szukał w domu Wirów? Kim był Krystian? – nasuwało się na myśl. Eryk czuł, że to nie koniec zagadki. Tajemnica ma ciąg dalszy.

Siedział przed komputerem z głową w dłoniach i rozmyślał nad faktami. W końcu sięgnął do kieszeni po telefon i wybrał numer.

- Cześć – odpowiedział głos – kopę lat. Nic się nie odzywałeś.

- Dużo pracy – odpowiedział Fiałkowski – poza tym, wyprowadziłem się z Warszawy.

- Nie gadaj, rzuciłeś pracę?

- Piszę teraz w domu, czasami dojeżdżam do firmy. Lepiej powiedz co u ciebie?

- Będziemy mieć z Sylwią dziecko, poza tym zostałem redaktorem naczelnym „Faktów i Kłamstw”.

- Gratuluję. W zasadzie to dzwonię do ciebie w interesie – z niepewnością w głosie oznajmił.

- Tak myślałem. Normalnie byś nie zadzwonił. O co chodzi?

- Jak by ci to powiedzieć. Czy znasz może kogoś z gazety „Dziennik Mazowiecki”?

- Jasne. Prasa to wbrew pozorom hermetyczny światek. Każdy z nas ma rozległą siatkę informatorów i wiele znajomości. Nigdy nie wiadomo, kto się przyda. Dlaczego pytasz?

- Wczoraj ukazał się mały artykuł o zwłokach wykopanych niedaleko miejsca, gdzie mieszkam. Wiem, że może to zabrzmieć dziwnie, ale czy mógłbyś wypytać niejakiego A. Sadzę, autora wzmianki o kilka szczegółów dotyczących ciała. Czy odnaleziono przy nim jakieś przedmioty? Czy nie zauważono czegoś ciekawego?

- Wiesz, nie zapytam, do czego potrzebne ci są te informacje. Zapewne byś mi nie odpowiedział. Mam nadzieję, że nie wplątałeś się w jakąś kabałę.

- Zapewniam cię, że wszystko jest w najlepszym porządku. Moje życie zaczyna być spokojne i harmonijne. Potrzebuję tylko tej informacji. Możesz to dla mnie zrobić. Postaram się odwdzięczyć.

- Zobaczę co da się zrobić, ale niczego nie obiecuję. Z którego numeru jest ten artykuł?

- Z wtorkowego, strona 7, wiadomości kryminalne, tytuł „Szkielet w bunkrze”. Musimy się umówić na piwo jak będę w Warszawie.

- Zawsze tak gadasz, a potem nie widzimy się pięć lat. Dobra muszę lecieć, trzymaj się.

- Na razie, dzięki – zakończył rozmowę Eryk.

 

Stał jeszcze przez chwilę gryząc końcówkę telefonu komórkowego. Jego przymrużone oczy świadczyły, że w głowie toczy się istna wojna neuronów. Impulsy elektryczne z prędkością światła przemierzały zakamarki jego pamięci, analizując każdy istotny fakt.

Nagle przypomniał sobie o świecącym znaczku znalezionym w piwnicy. Tam za ceglaną kostką w pudełku po ciastkach był pierwszy liścik Wira. Pobiegł szukać spodni, które wtedy miał na sobie. Poszukiwania zakrojone na szeroką skalę. Niełatwe zadanie. Porządek, to nie była jego domena. Porozrzucane ubrania, puszki po piwie, łóżko, które wyglądało jakby niedawno rozegrała się w nim najgorętsza scena z filmu porno.

- Muszę tu posprzątać – stwierdził widząc nieporządek w pokoju. Ciężko jednak było wcielić ten plan w życie. W końcu nikt nie powie mu złego słowa. Jeśli ma umrzeć z brudu, niech tak się stanie. Nikomu nic do tego.

W kieszeni spodni odnalazł znaczek przypominający wojskowe odznaczenie. Dawał się odczytać słabo widoczny napis: GAUSIEGER. Sprawdził w Internecie. Na jednej ze stron zobaczył zdjęcia niemieckich odznaczeń z lat 1914-1918, wśród nich widniało podobne do tego, które odnalazł w piwnicy.

- Coś mi tu śmierdzi- pomyślał. Za dużo Szwabów.

 

Nagle zadzwonił telefon.

- Cześć. Szybko oddzwaniasz – stwierdził Eryk – masz coś?

- Rozmawiałem z dziennikarzem, twórcą artykułu. Był tam, kiedy Policja wykopywała ciało. W zasadzie powtórzył mi tylko to, co zostało opisane w gazecie.

- Czy nie zauważył czegoś dziwnego?

- Mówił, że ciało przeleżało w ziemi wiele lat. Mało apetyczne, zawinięte w stary worek. W zasadzie był to tylko szkielet. Ubrany w mundur, chyba jakiegoś żydowskiego funkcjonariusza wojskowego, z napisami po hebrajsku.

- Miał przy sobie jakieś przedmioty?

- Dokumenty, mocno już zniszczone. Dało się wyczytać imię i nazwisko: Abraham Pfeffeberg. Zapalniczkę i małe blaszane pudełko jakby po cygarach lub tytoniu.

- Pudełko? – z błyskiem w oczach zapytał. - Czy w środku coś się znajdowało?

- Nie wiem czy ma to jakieś znaczenie, ale wewnątrz był czarny szachowy król, lekko nadjedzony przez czas i korniki.

- Czy coś jeszcze?

- Tyle. Niczego nie udało mi się więcej dowiedzieć. Podobno dostali anonimowego e-maila od jakiegoś małolata. Dostał sporą grzywnę. Czy ty aby nie masz z tym nic wspólnego?

- Skądże znowu. Dziękuję ci mam nadzieję, że mi pomogłeś – odpowiedział informatyk.

- Masz nadzieję? – ze zdziwieniem zapytał dziennikarz.

- Mam nadzieję – to mówiąc Fiałkowski rozejrzał się po holu. Jego wzrok utkwił na dużych kaflach na podłodze. Błyszczały w świetle kominka. Pośrodku podłogi układały się w biało-czarną szachownicę. Ich kolor wyraźnie odróżniał się od pozostałych.

- Dziękuję ci bardzo – próbował zakończyć rozmowę - kiedyś się odwdzięczę.

- Nie wiem czy ci pomogłem. Trzymaj się.

- Pomogłeś mi. Na razie - skwitował.

 

Znajdując się pośrodku holu starał się odnaleźć w kwadratowej czarno-białej mozaice miejsce, na którym stałaby figura czarnego króla szachowego. Podszedł do płytki na szachownicy przykucnął i zaczął oglądać. Ponad półmetrowy porysowany kafel wydawał się zwyczajny, niczym nie odróżniał od pozostałych. Postukał butem w kilka płytek. Kafel króla szachowego wydawał nieco inny dźwięk. Tak jakby pod spodem zamiast metrów betonu i ziemi wiała pusta przestrzeń.

 

Pobiegł do piwnicy. Gdzieś w rupieciach widział kilof. W amoku przeszukiwał zardzewiałe żelastwa. Wpadł w rodzaj ekstazy. Tak blisko znalezienia rozwiązania. Jeszcze nigdy nie czuł takiego podniecenia.

Złapał coś co przypominało kilof i wybiegł na górę. Z wielką siłą zaczął uderzać w kafel. Ten opierał się pod pierwszymi ciosami. Wreszcie puścił. Pod nim kilkucentymetrowa warstwa betonu. Pod kolejnymi uderzeniami rozkruszone kawałki wpadły do środka pomieszczenia robiąc przy tym potężny huk. Ukazał się ciasny przesmyk prowadzący w dół. Eryk przypomniał sobie o starej latarce. Słabe światło skierowane do środka tunelu zatrzymało się na głębokości około trzech metrów.

- Cholera ciemna i głęboka ta nora – stwierdził. Muszę wymyślić sposób, aby się tam dostać. Z kuchennej szafki wyciągnął sznur. Przywiązał go do schodów, drugi koniec zrzucił do otworu. Bardzo powoli przytrzymując się ścianek ciasnego przejścia zaczął zsuwać się po linie. Wąska dziura ledwo mieściła chude ciało.

- Cholera… Co ja wyprawiam, jeszcze utknę w tej dziurze.

Nigdy nie cierpiał na klaustrofobię. Jednak myśl o uwięzieniu dwa metry pod ziemią, w wąskim kanale mroziła krew w żyłach. Umrę z głodu, nikt mnie nie usłyszy. Nawet po telefon nie dam rady sięgnąć – rozmyślając nad najgorszymi scenariuszami niespodziewanie poczuł grunt pod nogami.

- Uff, ziemia – z ulgą wysapał.

Wyciągnął latarkę schowaną w kieszeni i wcisnął włącznik. Znajdował się w niewielkim pomieszczeniu z betonowymi ścianami, w głębi dostrzegł drewniane drzwi. Na ścianach wisiały czarno-białe zdjęcia niemieckich żołnierzy. Fiałkowski rozpoznał tylko Adolfa Hitlera, nigdy specjalnie nie interesował się historią II wojny światowej. Postacie wydawały się być wysokiej rangi kadrą oficerską. W kącie mrocznego pokoju stało biurko z krzesłem, na którym zawieszony był niemiecki mundur. Na blacie kilka książek, notes w skórzanym etui i zwinięte w rulon gazety.

Eryk ostrożnie obszedł ciasne pomieszczenie, oglądając dokładnie wszystkie zdjęcia rozklejone na ścianach. Podpisy pod zdjęciami: Rudolf Hess, Haindrich Himmler -  dobrze znani niemieccy patrioci – stwierdził z drwiną.

Na kolejnej fotografii dwie obejmujące się kobiety. Może to rodzina Wira – pomyślał.

Podszedł do biurka. Sprawdził czy krzesło wytrzyma jego ciężar. Usiadł z latarką w ręku i zaczął po kolei oglądać znajdujące się na nim przedmioty.

„Main Kampf” Adolfa Hitlera, „Der Stern“  z 1943 roku, długopis i niewielki notes z zapiskami w języku niemieckim. Wewnątrz Fiałkowski znalazł klucz i dziwnie znajomą kartkę zapisaną z obu stron odręcznym, drobnym pismem.

 

Witaj znajomy. Mam nadzieję, że mogę tak do ciebie mówić, po tym co razem przeszliśmy.

Nazywam się Christian Wirth. Urodziłem się w 1905 r. w Oberbalzheim w Württembergii. Zapewne domyślasz się, że jestem oficerem SS. Chciałbym napisać o sobie kilka słów. Nie wiem jednak, co musiałbym wyznać, abyś mnie zrozumiał. Postaram się być obiektywny i zrelacjonować wszystko bez emocji.

Podczas pierwszej wojny światowej mój ojciec służył jako podoficer na froncie zachodnim, gdzie wyróżnił się w walce i został uhonorowany wysokimi odznaczeniami. Byłem z niego bardzo dumny. Chciałem być jak on. Po dojściu nazistów do władzy w Niemczech służyłem w Policji. Jednak moja prawdziwa kariera, a jednocześnie pasja zaczęła się wraz z objęciem funkcji szefa administracji w centrum eutanazji w Brandenburgu. W grudniu 1939 przeprowadziliśmy pierwsze eksperymenty gazowania ludzi z użyciem tlenku węgla. To były prawdziwie twórcze lata. Zaczynaliśmy jeszcze od gazu musztardowego zwanego iperytem, jednak był on nieskuteczny. Wprowadziłem wiele usprawnień w procesie uśmiercania niepotrzebnych i starych jednostek ludzkich. Jeden z największych wynalazków, z którego jestem szczególnie dumny to pomysł maskowania komór gazowych jako łaźni. Piekielnie sprytny pomysł – nieprawdaż? Za cały ten wkład i pomysłowość w 1940 r. zostałem mianowany inspektorem wszystkich ośrodków eutanazji w Niemczech i Austrii. Moje dalsze losy potoczyły się jeszcze ciekawiej. Pod koniec 1941 zostałem mianowany przez Haindricha Himmlera komendantem obozu zagłady w Bełżcu. Stworzyliśmy od podstaw cały system zagłady. Obozy w Treblince, Sobiborze i Auschwitz stosowały wymyślone przez nas rozwiązania. W 1942 roku zostałem inspektorem wszystkich obozów akcji Reinhard (zagłada żydów).W 1943 na przedmieściach Triestu w dawnym młynie ryżowym San Samba założyliśmy z Globocnikiem obóz. Przesłuchiwaliśmy tam partyzantów i żydów. Prowadziliśmy również testy nowego gazu bojowego. Byliśmy już bardzo bliscy celu. Losy wojny mogłyby rozstrzygnąć się na korzyść Niemiec. Wyprodukowaliśmy już kilkadziesiąt kontenerów. To była prawdziwie skuteczna i śmiercionośna broń. Pamiętam gdy na oddziale kobiet podaliśmy sałatę nasączoną Cyklonem – X (taką roboczą nazwą posługiwaliśmy się podczas tworzenia i testowania gazu). Wszystkie kobiety zaczęły wymiotować krwią i opętańczo krzyczeć trzymając się za brzuchy. W ciągu 10 minut były martwe. Cholerni Alianci musieli wkroczyć do Triestu. Tydzień przed planem rozrzucenia Cyklonu – X nad największymi miastami Europy. Musiałem uciekać. Przebrałem jakiegoś biedaka w mój mundur i dałem swoje dokumenty. Jugosłowiańscy partyzanci nawet nie pozwolili mu powiedzieć słowa. Dostał kulkę w łeb. Sam ukryłem się w Austrii. To były ciężkie czasy. Potworny strach, głód i brak snu - to jedyne co pamiętam. Całą zimę 1945 roku, aż do końca wojny przeżyłem tylko dzięki pomocy jednej z wiejskich rodzin. Los w końcu rzucił mnie na wschodnie tereny Polski. W 1947 roku powracali tu zesłani więźniowie. Nikt nie pytał skąd pochodzisz, jaką masz przeszłość. Całkiem dobrze mówiłem po polsku. Zamieszkałem więc w domu po wysiedlonej rodzinie. Podobno Rosjanie zesłali ich na Syberię. Wiodłem spokojny żywot. Znalazłem dom, rodzinę. Ożeniłem się z kobietą prostą, ale uczciwą. Pochodziła z Wilna. Byliśmy nawet szczęśliwi. W 1960 urodziła nam się córka. Nie byliśmy już młodzi gdy największe nasze marzenie - mieć dziecko - ziściło się. Pierwsza nasza córka zmarła po kilkunastu dniach, ale tę historię zapewne znasz, inaczej nie czytałbyś tego listu.

Pieprzeni mściciele Szymona Wiesenthala – jak ja ich nienawidzę. Tropili wszystkich byłych niemieckich oficerów, żołnierzy, zresztą także i urzędników. Nikomu nie przepuścili. Jeden z nich trafił do mojego domu. Musiałem walczyć. Zabiłem go. Niczego dzisiaj nie żałuję. Brakuje mi żony, dziecka. Bóg i ludzie nigdy nie wybaczą mi moich grzechów. Nawet ich o to nie proszę.

Dziś jestem starym człowiekiem. Czuję, że mój czas nadchodzi. Została mi tylko gra w szachy...

W notesie jest klucz do drzwi w głębi pomieszczenia. Tam znajdziesz ostatnią część mojej smutnej historii.


Christian Wirth 21.10.1985 r.

 

Teraz wszystko stało się jasne. Historia zaczynała tworzyć jedną całość. Co znajdzie za drewnianymi drzwiami? Może powinien stąd uciekać. Strach i ciekawość mieszały się między sobą.

Fiałkowski wziął do ręki klucz. Oglądał go przez chwilę. Wstał i podszedł do drzwi. Wyglądały na solidne. Wsunął klucz do zamka. Przekręcił i usłyszał głośny chrzęst. Drzwi stanęły otworem. Słabe światło latarki nie pozwalało ogarnąć wzrokiem całego pomieszczenia, jednak to co zauważył wstrząsnęło nim zupełnie.

W niewielkim betonowym pomieszczeniu pod ścianą stało kilka żółtych kontenerów z napisem „Ahtung! Toxisch!”. Obok na ziemi przytulone do siebie leżały dwa ciała w stanie głębokiego rozkładu. W rękach mniejszego szkieletu błyszczał jakiś przedmiot.

Eryk zamarł z przerażenia, nogi odmówiły mu posłuszeństwa, ręce zaczęły dygotać. Jeszcze nigdy tak się nie bał. Mimo paraliżującego strachu podszedł do leżących ciał. Zauważył znajome, małe, blaszane pudełeczko. Sięgnął po nie, otworzył. Wewnątrz była kartka. W świetle latarki odczytał:

 

Powinienem się nienawidzić jednak w głębi duszy cieszę się, że czytasz tę wiadomość. Zbyt wiele zła wyrządziłem, aby teraz coś odczuwać. Dlatego pozostaje mi tylko satysfakcja z tego, że dałeś się uwikłać w dokończenie dzieła mojego życia. Na moje usprawiedliwienie przemawia fakt, że cię ostrzegałem. Prosiłem abyś wyjechał...

Nie dbam o nikogo... W całym moim życiu wierzyłem tylko w Trzecią Rzeszę...i  kochałem swoją żonę, córkę.

Boże wybacz mi, że musiałem je zabić – tylko tego żałuję. Niestety nie dano mi innego wyjścia. Pewnego dnia przyszła do mojego domu ta żydowska gnida i wszystko im powiedziała. Abraham, chyba tak się nazywał pokazywał liczne dowody. One mu uwierzyły… Zresztą dzisiaj to już nieważne.

Jedyne co mam teraz w duszy, to chęć zemsty, zniszczenia całego tego cholernego świata. Być może zabiorę moją gorycz do grobu, ale dzięki tobie powiem swoje ostatnie słowo. Bardzo na ciebie liczyłem, a ty mnie nie zawiodłeś. Wybacz mi, ale posłużyłem się tobą jak narzędziem. Wchodząc do tego pomieszczenia uaktywniłeś zegar czasowy. Nie próbuj go szukać. Za kilka minut nastąpi eksplozja, która rozniesie zmagazynowany tu Cyklon-X na wiele kilometrów po okolicy. Uwierz mi, że nie było łatwo go tutaj przetransportować, ale jak widzisz udało się.

Zastanawiam się jeszcze co przekazać ci w moim i twoim ostatnim zdaniu.

 

„Życie jest jak gra w szachy, gdzie za przeciwnika ma się los,

 ale ważne jest by ostatni ruch należał do Ciebie.”

 

Wojciech Kulawski
Wojciech Kulawski
Opowiadanie · 10 listopada 2007
anonim
  • ataraksja
    Czytam... do końca zostało mi jeszcze sporo, ale zapowiada się nieźle...

    · Zgłoś · 17 lat
  • ataraksja
    No i skończyłam. Uczucia mam mieszane. Wołoszański pomieszany z Brownem, ale daleko Ci do lekkości ich piór.
    Sam pomysł z zagadką kryminalno-historyczną nawet mi się podoba, ale ... zmęczyły mnie niektóre partie tekstu. Za dużo dłużyzn - tak od czwartej strony zaczyna brakować wartkiej akcji, niektóre zdania w ogóle niczego nie wnoszą do treści, są sztuczne i słomiane. Zdecydowanie całe opowiadanie wymaga solidnego przygniecenia fałdów spodni i korekty. Od piątej strony zaczynają się błędy:
    1. Biblia i Stary Testament - pisane z wielkiej litery, poza tym - nie wiadomo czemu służą bezsensowne dopowiedzenia w nawiasach,
    2. "Nieobecność na mszy oznaczało najgorszego" (składnia - styl) - s.5,
    3. powtórzenie obok siebie "wszyscy mieszkańcy - wszyscy wyczekują końca" - s.5,
    4. zdanie rozpoczynające się od słów: "-Kim jesteś? Nie znam cię..." - zły szyk wyrazów,
    5. "jego świętobliwość" - błąd słowotwórczy, poza tym to tytuł i powinieneś zapisać go raczej z wielkiej litery "Jego Świątobliwość", s.6,
    6. "na tylnim siedzeniu samochodu" - jest tylko "tylne siedzenie" - słowotwórstwo,
    7. "z nikąd" - ortograf,
    8. "Nawet sprawiło mi to nawet przyjemność" - powtórzenie, s. 8,
    9. województwo Mazowieckie" - ortograf - z małej litery, s. 8,
    10. "z napisami po Hebrajsku" - ortograf, s.10,
    11. "Chimmler" - j.w..
    12. "mówiłem po Polsku" - j.w., s.11,
    13. "nie ważne" - j.w., s.12

    Thiller historyczny, ale zdecydowanie do dopracowania.
    Daj znać przez wiadomość prywatną, czy i kiedy dokonasz korekty. To jest warunek opublikowania tekstu na głównej stronie Wywroty.

    · Zgłoś · 17 lat