***
Czerwiec 1920
Rozwijając sztandary, przy grzmiących dźwiękach marsza, 6 Dywizja wkroczyła do Beresteczka. Mieszkańcy wcześniej pozakładali okiennice żelaznymi sztabami, w obawie, przed niesubordynowanymi zachowaniami bolszewickich żołnierzy, którzy rzeczywiście do demolowania i obrabowywania "wyzwalanej" ludności mieli dość częste skłonności.
Wadimowicz, oficer polityczny 3 Armii, walczącej na froncie południowo-zachodnim, mogł zająć swobodnie jedno z mieszkań w eleganckiej, zadbanej kamienicy, znajdującej się przy głównej ulicy miasta, a z której to okien roztaczał się piękny widok na łąki i plantację chmielu, należącą do hrabiów Raciborskich. Młody, zdolny, sprawny w działaniu aktywista, wzbudzający zaufanie najwyższych władz, szczerze oddany moskiewskim przełożonym i płomiennie zaangażowany w sprawę „wyzwalania miejscowego proletariatu spod jarzma burżuazyjnych Polskich panów”, był odpowiedzialny za „uświadamianie chłopów i robotników w kwestii ich przewodniej roli społecznej i szczególnej roli w budowaniu nowego, sprawiedliwego ładu społecznego.”
Ze szczerymi uśmiechami na ustach, we wspaniałych nastrojach i z butelkami w rękach wyzwoliciele rozlokowali się sprawnie po tutejszych domach i mieszkaniach.
Wadimowicz umył się po podróży, przebrał, zapalił papierosa i wyszedł na ulicę. Tuż przed oknami kamienicy w której się ulokował ujrzał kilku kozaków, zajętych rozstrzeliwaniem starego żyda ze srebrną brodą. Rozstrzeliwany był za, jak to zazwyczaj bywało, „szpiegostwo”. Starzec wyrywał się i krzyczał w niebo głosy.
Kozacy zastrzelili starca.
Wadimowicz poszedł dalej.
W dole ulicy, na dziedzińcu zamkowym, zgromadzili się chłopi, Żydzi i garbarze z przedmieść. Przyszli na wiec.
Siedzący na koniu komisarz Dergunow, brzęcząc ostrogami, z uniesieniem w głosie mówił zgromadzonym o drugim kongresie Międzynarodówki.
Z pasją przekonywał zaskoczonych mieszczan i obrabowanych Żydów: - Władza to Wy! Wszystko dokoła jest wasze! Nie ma już panów! Przystępuję do wyborów komitetu rewolucyjnego!
Zebrani na placu zerkali na siebie w ogłupieniu...
Wadimowicz przechadzając się po nowo zajętym, polskim mieście, snuł już, wcale nie tak daleko idące plany stworzenia rad robotniczych w miejscowej fabryce obuwniczej, myślał o parcelacji dość sporych gospodarstw rolnych, znajdujących się nieopodal miasta a należących do tutejszych bogatych panów - „wyzyskiwaczy”.
Mógł odetchnąć.
Dyrektywy o charakterze militarnym nadchodzące z Moskwy należycie wypełniał, wszystko przebiegało zgodnie z zaplanowaną koncepcją zmasowanej ofensywy, a kwestie polityczne, choć chyba najtrudniejsze do osiągnięcia i wprowadzenia w życie, bo przecież możliwe do zrealizowania tylko z wykorzystaniem miejscowej ludności, w ambitnej wizji Wadimowicza były mimo wszystko (z włączeniem jednak najbardziej drastycznych środków) kwestią do wykonania. Nie było jednak tak, żeby nie zdawał sobie Wadimowicz sprawy ze skomplikowanej specyfiki miejscowej ludności i z tego też powodu, z dużym prawdopodobieństwem piętrzących się w przyszłości trudności natury praktycznej, przy wprowadzaniu planu parcelacji, kolektywizacji, zakładania komitetów i rad fabrycznych i jeszcze innych, komunistycznych wynalazków, mających na celu robotnikom i chłopom poprawić rzecz jasna byt i egzystencje. O ile spodziewał się, że pomysł parcelacji spotka się z aprobatą rozentuzjazmowanych tą ideą ubogich chłopów, o tyle z przeprowadzeniem reszty będą istotne problemy.
I to nie małe. Wadimoicz wiedział doskonale, że przywiązani do religii katolickiej, patriotycznie nastawieni, z silnym poczuciem narodowej tożsamości i tradycji Polacy
- delikatnie mówiąc - nie przywitają bolszewików z otwartymi ramionami. Ideologia komunistyczna w swoim założeniu była im równie obca, jak chaos, wszechobecny zamęt i społeczne poruszenie, przez bolszewików w ostatnich dniach wzburzone, a którego nigdy jeszcze (a już na pewno w takim stopniu) w swoim nader spokojnym Beresteczku nie doświadczyli.
Rozmyślał tak Wadimowicz, przechadzając się między beresteckimi kamienicami, mijając skołowanych i niespokojnych mieszkańców kresowego miasteczka, którzy spoglądali na niego podejrzliwie i często też z niekrytym przestrachem.
Mimowolnie oceniając aktualną sytuację i warunki w jakich znajdował się on i Armia Czerwona, myślał o permanentnej rewolucji, która była przecież prawdziwym celem i nadrzędną ideą, w imię której ta kampania była prowadzona.
- Warszawa już blisko – uśmiechając się, mówił sam do siebie. - Zdobędziemy Warszawę... już niedługo... A później już tylko uruchomienie machiny rewolucyjnej w niemczech i jedynie słuszna ideologia zalewa całą Europę...
Był gotowy do wypełnienia swej misji...
Zaciągnął się silnie kończącym się papierosem, rzucił go na ziemię, długo i starannie przydeptując. Ruszył na wieczorną przechadzkę, po ulicach kresowego miasta.
***
Październik 1920
Przyjechali do Sitańca wczesnym rankiem. Blady na twarzy, wściekły, zszokowany Wadimowicz nie odzywał się ani słowem.
Mojłowiejec, kwatermistrz sztabu znalazł dla nich wolną chatę na skraju wsi.
Ich 6 dywizja miała skorzystać z możliwości tymczasowego odpoczynku. Mieli zregenerować siły, napoić konie i uzupełnić braki w ekwipunku. Mogli na moment odetchnąć po całonocnej, desperackiej ucieczce przed polskimi oddziałami kawaleryjskimi.
Jeszcze wczoraj w zasięgu ich wzroku znajdowały się mury Zamościa. Podziwiali z daleka wspaniały renesansowy pałac hrabiów Zamoyskich... Dzisiaj byli już w zupełnym odwrocie.
Mojłowiejec i Wadimowicz rozgościli się w skromnej kuchni zajętej przez siebie chatki.
-Wódki – powiedział do tęgiej gospodyni Wadimowicz - wódki, mięsa i chleba!
-Nic nie ma – odparła obojętnie po polsku. -Nawet nie pamiętam kiedy coś było.
Wadimowicz wyjął z kieszeni zapałkę, zapalił ją i rzucił na leżącą na podłodze kupę słomy.
Buchnął ogień, lecz nie zdążył się rozprzestrzenić. Kobieta rzuciła się nań i niemal dosłownie własną piersią zdołała go przygasić.
-Co robisz panie! - krzyczała w przerażeniu.
-Spalę Cię stara - zamamrotał - spalę Ciebie i Twoją kradzioną jałówkę.
-Czekaj!- wrzasnęła gospodyni wysokim głosem. Pobiegła do sieni i wróciła z dzbankiem mleka i nadgryzionym nieco chlebem.
Mężczyźni spojrzeli na siebie sennie i przysunęli się do brudnego stołu.
Byli potwornie zmęczeni i głodni.
Nie zdążyli zjeść nawet połowy, gdy na dworze rozległy się silne odgłosy wystrzałów.
Było ich mnóstwo.
Mojłowiejec nie zdążył dokończyć mleka. Wybiegł na dwór, aby zobaczyć co się dzieje.
Po chwili pojawił się w oknie.
-Osiodłałem Twojego konia! – krzyknął. -Mojego podziurawili, że trudno lepiej! Polacy ustawiają kulomioty o sto kroków od nas!
W ten sposób został im tylko jeden koń, który musiał wynieść ich z Sitańca jak najszybciej. Wadimowicz siadł na siodło, Mojłowiejec usadowił się z tyłu.
Po kilkunastu kilometrach galopu wyjechali na stosunkowo swobodną przestrzeń.
Cała Dywizja, uciekająca w popłochu i wręcz dzikim przerażeniu zupełnie się rozproszyła, pozostawiając za sobą jedynie tumany kurzu. Można było w nim dostrzec sylwetkę karego konia, dźwigającego z wysiłkiem dwóch mężczyzn.
-Przegraliśmy kampanie - mruknął wykończony Mojłowiejec.
-Tak - odpowiedział Wadimowicz.
Wracali na wschód... W stronę domu...
Tekst napisany z kronikarską prostotą, a tam gdzie od tej prostoty się ucieka zaczyna kuleć. Tam gdzie następuje próba jakiegoś salta stylistycznego robi się zgrzytliwie. W tej prostocie jest siła, tego by się chyba należało trzymać, i za tą prostotę dopuszczam, choć ani fabuła, ani zakończenie nie powala. Ale jako kronika pewnych wydarzeń się broni.