Protest
Nad łąką, w chłodnym powietrzu, unosiła się poranna mgła zakrywająca zielone trawy i niskie krzewy. Gdzieś, na granicy widoczności, rozpościerała się szerokim łukiem ciemna linia – granica lasu bukowego, do którego dzieliła Steve’a odległość nie większa niż czterysta metrów. Mniej więcej w połowie tej odległości stał pojedynczy kasztanowiec. Drzewo musiało rosnąć tu już kilkadziesiąt lat, bo osiągnęło wysokość ponad trzydziestu metrów, a jego szeroko rozłożone konary rozciągały się na kilkanaście. Patrząc na to samotne drzewo miało się wrażenie, że jest nim doświadczony, stary mędrzec, w którym drzemie wielka siła.
Choć powietrze nie było mroźne to dłonie Steve’a szybko zmarzły, więc schował je do kieszeni swojej lekkiej wojskowej kurtki. Żołnierz przyglądał się jak szybko znika mlecznobiała zasłona i chłonął każdy szczegół otaczającej go przestrzeni. Nie wiedział czy to sytuacja, w jakiej się znalazł czy może rześkie, poranne powietrze wyostrzyło jego zmysły, dzięki czemu widział, czuł, słyszał ze zdwojoną siłą, rozumował niezwykle jasno, doskonale znał swój przyszły, krótki los...
Usłyszał za sobą kroki stawiane na trawie, ale nie odwrócił się w kierunku źródła dźwięku – od razu rozpoznał chód swojego przyjaciela. Robert zawsze szybciej stawiał lewą nogę niż prawą, przez co śmiesznie kołysał się przy chodzeniu. Wysoki blondyn o dość szerokich barkach stanął obok Steve’a, wyjął z kieszeni spodni paczkę papierosów i wyciągnął ją w stronę kolegi.
-Zapalisz? – zapytał, dość retorycznie zresztą, bo wiedział, że nie usłyszy odmowy
-Jasne, a co mi innego zostało? – z goryczą w głosie odpowiedział ten średniego wzrostu mężczyzna o brązowych, smutnych oczach. On też nie oczekiwał odpowiedzi.
-Dziwne, że zawsze prosi się o papierosa, prawda?
-Chcesz mi wmówić, że ulegamy stereotypom? – przez twarz Steve’a przemknął jakby cień uśmiechu, a jego „wesołe zmarszczki” (jak nazywali je koledzy) na ułamek sekundy znów pojawiły się wokół oczu, które na moment wypogodniały – Cholera, całe życie tego unikaliśmy tego i na sam koniec szlag trafił filozofię „grunt to bunt”...
-Tiaa... – Robert zaciągnął się głęboko mocnym papierosem – Mieliśmy cholernego pecha, byliśmy już tak blisko... że też musieli nas wytropić... – zamilkł, a nie słysząc żadnej reakcji ze strony rozmówcy kontynuował – Boisz się?
-O Kathy i naszą małą Suzie... – wychrypiał przez ściśnięte gardło – Mam nadzieję, że dadzą sobie radę, że nie będą za często płakały po nocach... A ty?
-Liczyłem się z tym, że to się tak skończy – w końcu za ryzyko nam płacą, ale chyba jeszcze nie dopuszczam myśli co się za chwilę stanie...
W milczeniu dwóch przyjaciół, znających się od kołyski, patrzyło na rzedniejącą mgłę nie widząc jej. Obaj z pustym wzrokiem wbitym przed siebie czynili rachunek sumienia, przywoływali w oczach wyobraźni twarze najbliższych.
-Jeszcze dwa machy i zacznę palić filtr... – przerwał ciszę Robert
-Tak, u mnie to samo... To był najkrótszy papieros w moim życiu – Steve zaciągnął się po raz ostatni pozwalając by dym wypełnił jego płuca zanim go wydmuchał. Rzucił niedopałek na ziemię i zgniótł butem, Robert uczynił to samo.
Podeszło do nich dwóch żołnierzy, Robert i Steve uścisnęli sobie dłonie, każdy chciał jeszcze powiedzieć coś swojemu przyjacielowi, lecz żaden nie wiedział co. Ten uścisk, ich spojrzenia mówiły same za siebie – były ostatecznym przypieczętowaniem ich dozgonnej przyjaźni, prawdziwie braterskiej miłości, bez słów przekazali sobie wszystko, co chcieli powiedzieć... a nawet więcej...
Materiałowa opaska zasłoniła oczy Steve’a, a sam poczuł jak obcy żołnierz ciasno ją zawiązuje na jego potylicy. Łamanym angielskim uprzejmie zapytał czy nie za mocno... jakby miało to jakieś znaczenie...
Wyprostował się i podniósł głowę jak na musztrze, słyszał jak Robert cicho szepcze słowa modlitwy... On sam nigdy się nie modlił, teraz też nie miał zamiaru, jednak gdzieś w głębi serca poprosił Boga, jeśli taki istnieje, by zaopiekował się Kathy i ich małą Suzie. Żałował, że nigdy ich już nie zobaczy, ale jednocześnie był dziwnie spokojny...
Zdążył jeszcze usłyszeć komendę przygotowania do strzału i zacisnął szczęki.
Padł rozkaz.
Upadli żołnierze...
Zabierz z samej końcówki "żołnierze". Wystarczy słowo -strzał - "upadli".
Gdzieś od połowy opowiadania przewidywałam, co się stanie, ale ponieważ tekst napisany jest sprawnie i daje się gładko przejść, więc nie widzę potrzeby, żeby tkwił w poczekalni.
Czekam tylko na Twoje zdanie odnośnie poprawek.
Co do "żołnierzy" to wolałbym, żeby tak zostało. Co prawda na te kilka osób, które to czytały do tej pory, tylko jedna zauważyła, że "upadli" można czytać jako czasownik (to "główne" znaczenie), ale też jako przymiotnik. Przynajmniej mi o to chodziło, a jak wyszło to już inna rzecz...
Dzięki za Twoje uwagi ;)
Poprawne jak szkolne wypracowanie.
Popuś, teraz już się tak nie pisze.
Poczytaj coś innego oprócz szkolnych lektur, a będziesz wiedział jak młodzież (i nie tylko) eksperymentuje językiem polskim...
Na tych stronach też znajdziesz kilkoro interesujących autorów.
Faktem jest, że coś wspaniałego to to nie jest i może się nie podobać, niemniej osobiście dziecinnym bym tego nie nazwał,...
"Popuś, teraz już się tak nie pisze."
Nigdy nie szedłem za modą... ;)
Myślałem, po prostu, że jeszcze nie wyzwoliłeś się ze szkolnej pisaniny.
Masz rację, że każdy sobie może pisać jak chce i drugiemu nic do tego.
Dla mnie najważniejsze, że piszecie... :)
Styl pisania gombrowiczowsko-nie_wiem_jak_go_nazwać nigdy mnie nie pociągał (gdy chodziło o czytanie) i raczej nie będzie dla mnie osiągalny (gdy chodzi o pisanie). Wolę "standardową" prozę ;)