Ostatni raz chuchnął. Przetarł delikatnie irchową ściereczką szarobiały marmur. Smukłymi palcami poprawił herbacianą różę, która smętnie zwiesiła zarumienioną główkę. Strzepnął z brązowego weluru zeschłe łzy płatków z minionych bukietów. Westchnął i z zadowoleniem ogarnął raz jeszcze wzrokiem całość kompozycji.
Z tym przekonaniem budzę się i zasypiam. Tak jest lepiej. Dla ciebie. Bo w końcu dopiąłeś swego.
Świece płonęły w ośmioramiennych lichtarzach, z których obłaziła pozłotka. Nikt na to nie zwróci uwagi. Ośmiokątna kaplica tonęła w listopadowej pomroce chmurnego przedpołudnia. Witrażowe szkiełka czterech rozet umieszczonych w kopule ledwo przepuszczały senne światło dnia.
Wiesz, to przypomina trochę nasz pierwszy wspólny weekend. Uparłeś się, że ma być klimat, jak w pracowni Veermera. Twój pokój w dziewiętnastowiecznej kamienicy świetnie pasował na pracownię starego flamandzkiego mistrza. Wystarczyło tylko zdjąć z okien stare kotary, wykleić szyby w niebotycznie wysokich oknach imitującą wzór witrażowego szkła okleiną. Bawiliśmy się tamtego popołudnia jak para szalonych scenografów przygotowujących wielką teatralną premierę.
Znienawidziłem wtedy Delilah Toma Jonesa. Po cholerę kupiłem na Allegro ten stereofoniczny sprzęt z gramofonem? - Wyłącz tego starego pryka! - warczałem, czekając w napięciu żeby wreszcie nadeszła chwila, o której marzyłem od tak dawna. Tylko ty, ja, farby i ... i Palestrina .
W końcu zdyszani od wspinania się po drabinie i z obolałymi od wyklejania wielkich powierzchni szyb ramionami, dzikimi okrzykami ogłosiliśmy finał przygotowań. Nieludzko głodni pognaliśmy do kuchni.
Już w długim, ciemnym korytarzu prowadzącym w głąb mieszkania dawał się wyczuć drażniący nozdrza zapach spalenizny. Czajnik pozostawiony na gazie przypominał rozżarzoną kulę. Jeszcze chwila i na naszych oczach eksplodowałaby świetlistopomarańczowa bomba.
- Niech to szlag! Ja pierdolę! - wrzasnąłem rozpaczliwie w chwili, gdy wpadliśmy do kuchni. Pierwsza eksplozja nastąpiła znacznie wcześniej. Jej skutki w postaci abstrakcyjnie rozsianych po groszkowych ścianach brunatnych grud opowiadały mit o jajkach faszerowanych pastą z łososia.
- Warhol byłby z ciebie dumny - powiedziałeś po chwili grobowej ciszy i nagle obaj parsknęliśmy śmiechem. Zachłystywaliśmy się nim do łez rechocząc coraz głośniej. Bezsilność czasem można zabić śmiechem.
Bezwiednie uśmiechnął się do swoich myśli. Przecież to już koniec. Za kilkadziesiąt minut długimi palcami dotknie klawiatury, żeby zagrać „Delilah" ostatni raz. Nareszcie? Najpierw jednak będzie koncert dla zgromadzonych w kaplicy żałobników.
Nie czuł żadnego przymusu ani przygnębienia. To ma być koncert kameralny. Tym razem tylko on i muzyka. Reszta... to tylko tło, widzowie z tamtego świata.
- Jak chcesz. Ale tu światło jest bardziej miękkie - wskazałem ręką na wysłaną zielonym aksamitem kanapę. Odwróciłem się w twoją stronę.
Głos zamarł mi na ustach. Stałem oniemiały, nie chcąc spłoszyć żywego obrazu. Czułem. Jak krew nagłym skokiem, niczym przyczajony tygrys dopada mego serca. Szarpie je wściekle i chlusta strumieniem w podbrzusze i lędźwie.
Stałeś w kręgu rozedrganego blasku nagi i tak porażająco piękny, jak Fidiaszowy posąg.
- Puść jeszcze Delilah i zaczynajmy, bo czeka nas sporo pracy, a kolację chyba będziemy zdrapywać ze ścian - uśmiechnąłeś się chłopięco, niemal łobuzersko.
Skręcało mnie boleśnie z trudem hamowane pragnienie, żeby poczuć pod palcami żywą glinę twojego ciała. Zetrzeć językiem słoną wilgoć łez zebranych w kącikach oczu po tamtym wariackim śmiechu.
Mieszałem farby pragnąc przelać w ich konsystencję i odcień zaczadzone zmysły.
Z lekka ochrypły, mocny głos Toma Jonesa drażnił napięte nerwy ledwie trzymane na postronku. Melodia pulsowała pod czaszką, ale to chyba właśnie dzięki niej zacząłem dozować sobie przyjemność, wydłużać czas. Miałem cię wtedy na wyciągnięcie ręki. Potrzebowałem jednak sycić się tobą, smakować jak koneser, którym przecież byłem.
Od tamtego wieczoru stałem się niewolnikiem Delilah. I twoim.
Na jedną z kolejnych sesji wpadłeś w towarzystwie. Już od progu wołałeś, że jesteście kurewsko głodni i ledwie pomogłeś zdjąć jej płaszcz, zaraz pobiegliśmy we trójkę do kuchni. Zoja zażyczyła sobie naleśniki z dżemem wiśniowym i naleśniki „się" usmażyły. To znaczy we dwóch je smażyliśmy. Albo może ja smażyłem, a ty smarowałeś dżemem placki i robiłeś co chwila słodkie oczy do Zojki.
Nie wiem, może się nie znam, ale zdaje się, że była bliska ideału 98-65-98. No i miała patent. Latała na szybowcach samodzielnie od roku. Rudzielec ze staromodnym warkoczem. Zielona Irlandia w oczach.
Bez żadnego zażenowania wparowała do pracowni, której strzegłem jak sanctissimum od momentu gdyśmy ją razem urządzali. Zaszyła się w kącie na jakiejś poduszce, paliła przeglądając teczkę z moimi szkicami i nawet przez chwilę nie krępowało jej, że pozujesz mi w stroju Adama. Jakbyś był w tamtych chwilach naprawdę jakimś cholernym Dawidem. Za to mnie tego dnia paleta dwa razy wypadła z rąk. Bo widziałem kątem oka, jak rzucasz w jej stronę ukradkowe spojrzenia. I czułem boleśnie, jak twoje ciało i dusza ulatują ode mnie do innego raju, w którym pierwszy grzech popełnili niewinny mężczyzna i jeszcze bardziej nie-winna kobieta.
Tego dnia Delilah doprowadziła mnie niemal na dno piekła.
część druga - ostatnia, wkrótce
P.S. Rozrasta się. Kolejnych odsłon będzie zdecydowanie więcej.
Ale jak ma obłazić z lichtarzy, to może i lepiej, że jest rodzaju żeńskiego... :)
Teraz to tylko wspomnienia, które od czasu do czasu przetrę suchą szmatką...
Dziękuję aerjotl za refleksje i ocenę :)
Wywrota to forum, na którym publikujemy teksty poważniejsze, .niż to co napisałaś
Na pewno bardzo dobrze, że próbujesz pisać, bo to w przyszłości zaprocentuje może jakimś dojrzałym i ciekawym tekstem. Ten jednak jest jeszcze za dojrzały tekst i na dodatek pełen literówek i błędów.
Tym razem na pierwszą stronę jeszcze daleko :)
Pozdrawiam i życzę coraz lepszych i dojrzalszych tekstów. NIUNIA :) HA HA HA