ulotni

Carbo

Oboje mieli wielkie nadzieje. Plany rozległe jak Bałtyk, szczyty wysokie do zdobycia. Wiedzieli, że im się uda, bo przecież są najlepsi. Kochają się. Kochają się patrzeć w swoje oczy i patrzą w nie robiąc to.


Powiedzmy, że był wtedy ponury dzień. Zbliżała się zima, więc niebo przesiąkało melancholią coraz bardziej i bardziej. Z dnia na dzień słońce schowało się za burym przepierzeniem chmur i z dnia na dzień ludzie zapominali, że słońce kiedyś nad nimi świeciło.

Powiedzmy, że on miał na imię Marcin. Powiedzmy, że był świetnym facetem, rodzajem gościa, który potrafi w trzech słowach pocieszyć cię kiedy tego potrzebujesz. Tylko on nie miał zamiaru zbawiać świata. W zasadzie miał taki zamiar, ale odłożył go na później. Na bliżej nieokreślony termin kiedy już uda mu się dopiąć kilka spraw, kiedy sam poczuje się w pełni szczęśliwy. Przecież tylko wtedy będzie potrafił być w pełni bezinteresowny dla innych. Doceni to co ma i da coś od siebie. Taki był jego tajemny plan, o którym wiedział tylko on sam i jego matka. Wiedział, że jego tajemny plan jest bezpieczny, bo sam przecież go nie zdradzi, a matka przychodziła tylko do niego. Najczęściej wieczorem, kiedy tulił się do swojej ukochanej. Leżeli w rozżarzonym łóżku – ona na boku, odwrócona do niego plecami, a on przylegał do niej każdym skrawkiem swojej skóry i każdy mięsień napisał aby być jak najbliżej niej. Czuł się wtedy szczęśliwy, że ona leży obok niego. Zarazem bał się, że to tylko takie ulotne wrażenia. W jego podświadomości tliło się irracjonalne uczucie, że w każdej chwili może stracić to co ma.
Kiedyś miłość była dla niego wieczna. Czuł się kochany i kochał tak beztrosko jakby czas stał w miejscu. Nagle wszystko się popsuło. Kochał, lecz nie czuł już miłości. Zamiast tego czuł taką dziwną pustkę, której nie potrafił wypełnić w żaden znany sobie sposób. Płakał przez dwa tygodnie na samo wspomnienie jej dobrych oczu. Nie potrafił wymówić jej imienia, bo gardło ściskał mu jakiś potworny ból. Ona odeszła, a on został. To co ich łączyło przepadło na zawsze. Czuł się źle z samym sobą, czuł się źle z każdym i wszędzie. Zaczął wtedy pić, ale przestał dość szybko, bo po alkoholu czuł się jeszcze gorzej. Zwalniały się wszystkie hamulce i z oczu leciał wartki strumyk ukojenia. Jeśli nie mógł być bogiem, jeśli nie mógł mieć kontroli nad ludzmi, to chciał chociaż mieć kontrolę nad swoim ciałem. Przestał pić. I chociaż z tego mógł być dumny. Zresztą i tak nie miał zadatków na alkoholika. Poza tym wolał szukać ukojenia w oczach innej. W jej ustach i udach. Tak poznał wszystkie dziewczyny ze swojego osiedla (przynajmniej te, które warto było poznać), a kiedy ukojenia nie znalazł – choć one starały się ze wszystkich sił – zaczął szukać dalej. Piętnaście prób, może dwadzieścia minęło zanim trafił na kogoś kto potrafił go zrozumieć. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że ona jest tą, której szukał, dopóki nie zasnęli kiedyś wtuleni w siebie. Ona na boku, odwrócona do niego plecami, a on przylegał do niej każdym skrawkiem swojej skóry i każdy mięsień napisał aby być jak najbliżej niej.

Był ponury dzień. Szarówka znienacka zamieniała się w noc. Gołe drzewa stawały się swoimi cieniami, a ludzie zamykali się w sobie jeszcze bardziej. Każdy gnał przed siebie, aby jak najszybciej usiąść przy swoim stole, uśmiechnąć się do tej smutnej twarzy po drugiej stronie i poczuć choć złudzenie więzi, która ich łączy.
Tylko, że trudno się biegnie stojąc.
Cała ulica stała. Od pięciu minut żaden samochód nie drgnął i niektórym zaczynały puszczać nerwy. Niektórzy gdyby mogli to pomknęli by chodnikiem, rozjeżdżając pieszych. Na szczęście (dla pieszych) chodnik był oddzielony od jezdni betonowymi słupkami. Zaczął padać deszcz ze śniegiem. Na szybie lądowały coraz to większe płaty śniegu i migotały w świetle reflektorów samochodów jadących z przeciwka.

Przez kilka sekund zawiesił się myślami gdzieś daleko i patrzył na śnieg osiadający na przedniej szybie. Z zamyślenia wyrwał go klakson kierowcy. Srebrna honda ruszyła kawałek do przodu, więc Marcin powinien też się ruszyć. Powinien z wyczuciem kierowcy rajdowego ruszyć z piskiem opon i zatrzymać się po przejechaniu dwóch metrów, żeby i ci co stoją za nim mogli się ruszyć do przodu. Nacisnął spokojnie sprzęgło swojej leasingowej octavii i bezmyślnie wrzucił jedynkę. Podjechał do przodu dwa metry i wyczekiwał kolejnego ruchu srebrnej hondy. Honda podjechała metr do przodu, więc on nacisnął spokojnie sprzęgło, wrzucił jedynkę i ruszył do przodu, jak gdyby był do tej hondy uczepiony gumą. Zatrzymał się przy jej zderzaku i wyczekiwał kolejnego jej ruchu. Oczywiście nie był pasjonatem stania w korkach, ale ponieważ ona dzwoniła pół godziny temu, że musi zostać, że szef, że raport, że Niemcy, Włosi i inne kataklizmy, to przestało mu się nagle śpieszyć.

Niemal zasypiał patrząc na padający na przednią szybę śnieg. Niemal nieruchomiał wpatrując się w srebrną hondę, która tuż przed nim czaiła się do ucieczki z tego piekielnego parkingu. Niemal zapomniał o swoich sprawach, gdy światła z przeciwka świeciły mu w oczy. Zdobył już kilka szczytów, ale odkrywał ciągle nowe. Skończył te swoje wymarzone SGH i dostał się na staż do PricewaterhouseCoopers. Myślał że ma już wszystko, gdy nagle został szefem zespołu. Praca była ciężka, ale dobrze płacili. Zostawał często do świtu, ale przecież dobrze płacili. Spełniał się przerzucając tony dokumentów, był w swoim żywiole gdy planował i dyrygował. Czuł się czasami jak gwiazda rocka. Tylko było jeszcze fajniej, bo on robił coś prawdziwego. Jego analizy, jego projekty, jego rekomendacje, jego ludzie, jego firma...
Po dwóch latach przyszedł kryzys. Pewnego dnia się obudził i ledwo dał radę zwlec się z łóżka. Pomyślał, że czeka go kolejny ciężki dzień, że będzie pracował do późna, że znowu będzie musiał przekonywać jakichś idiotów do swoich pomysłów, że to nie ma sensu. Wypił dwa ekspresso i poszedł do pracy. Z pracy urwał się wcześnie. Do domu wrócił tuż przed dziewiętnastą. Zdziwiła się. Potem zaczęła się o niego bać. Wiedziała przecież, że praca jest dla niego ważna. Zrobiła mu kolację i usiedli naprzeciwko siebie. Ostatnim razem jedli tak wspólnie jakieś dwa miesiące wcześniej, ale wtedy była wigilia. Wtedy miał zwolnienie lekarskie.
Decyzja o rzuceniu tej pracy była ciężka. Jak tylko poruszał ten temat, jak tylko mówił, że chce coś w swoim życiu zmienić, ona roztaczała przed nim wspaniałą perspektywę, wizję dynamicznej kariery, rajd ze stanowiska na coraz wyższe, aż dojdzie do tego swojego prezesowania. Może uda mu się tego dokonać przed czterdziestką. Może w banku, a może w jakimś TFI. Wiedziała, że on jest ambitny i może osiągnąć wszystko. Wiedziała to od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła. Widziała swoją przyszłość u jego boku jeszcze zanim on na nią spojrzał. Była ambitna.

Marcin był ambitny, ale był też uparty. Gdy złamał nogę w Austrii (widać snowboard to nie jest jego żywioł), dostał miesiąc zwolnienia. Jak każdy pracoholik miał problem z dostosowaniem się do nowej sytuacji. Popadł w depresję, gdy nagle nie miał rozplanowanego dnia. Nie musiał wstawać o świcie, nie musiał śpieszyć się nigdzie. Bezproduktywność dołowała go bardziej niż noga w gipsie. Jak już obejrzał wszystkie zaległe filmy i przeczytał książki z jej bibloteczki, zaczął się nudzić. Robił sobie więc kawę, taką zwykłą - rozpuszczalną i siadał przed laptopem, żeby poserfować w Internecie. Nudziło go to w pięć minut, gdyż wiadomości dostarczał mu TVN24, a rozrywka oferowana w internecie była znacznie poniżej jego poziomu. Przebijając się przez setki podobnych stron, znalazł kilka interesujących. Ku jego zdziwieniu znalazł się gdzieś jakiś ktoś z pasją. Z jego pasją. Napisał e-maila. Potem jeszcze dwa, a potem zanim się obejrzał był wspólnikiem w nowopowstałej firmie inwestycyjnej. Jego dziecko. Własna, wymarzona firma. Swoboda jakiej zawsze pragnął. Wyzwanie jakiego jeszcze nie miał. Człowiek, który miał taki sam cel. I odrobina ryzyka. Ryzyko jest wpisane w każdą działalność. Takich argumentów użył gdy jej o tym mówił. Oczywiste jest, że musiał zainwestować w tą firmę sporo pieniędzy. Nie ma innej możliwości. Potrzebne jest biuro, potrzebny jest sprzęt i ludzie też są potrzebni.

Wbrew obawom wszystko szło dobrze. Po roku firma zaczęła przynosić zysk i mogli zacząć myśleć o rozwoju. Marcin bardzo chciał rozwijać tą firmę. Chciał zdobyć kolejny szczyt. Planował z rozmachem. Nie bał się marzyć. Ona go wspierała. Z rezerwą, ale zawsze była przy nim. Bała się okropnie, że piękny sen się zaraz skończy i wtedy będzie bolało. Jednocześnie cieszyła się jak udało jej się dostać choć marne złudzenie, że to szczęście będzie trwało.
Zapomniała się gdy on poprosił ją o rękę. Mówił coś wcześniej. Ona chciała jak najszybciej. Wspólnie ustalili, że później, na wiosnę, na lato, na jesień. On ją zaskoczył. Nie była na to przygotowana. Jak co dzień wróciła do domu. Musiała zostać dłużej, więc była zmęczona. On stał w drzwiach do sypialni, a ona zaczęła marudzić, że źle, że zmęczona, że ma wszystkiego dość, że chce cudu, więc on jej dał ten cud. Niespodziewanie. Jak weszła do sypialni zdołała tylko otworzyć usta ze zdziwienia. Kwiaty i świece. Piękne. A gdy się odwróciła on klęczał przed nią z pierścionkiem w ręku. Zapytał. Nawet nie słyszała o co pyta. W głowie szymiało jej ze szczęscia (albo ze zmęczenia). Powiedziała trzy razy tak (tak dla pewności) i dopadła jego ust. Byli tacy szczęśliwi. Jak nigdy przedtem i nigdy więcej. Ale kto mógł przewidzieć.

Telefon zadrżał najpierw delikatnie, a potem zadzwonił swoim nokiowym dzwonkiem. Odebrał zielonym przyciskiem i rozmawiał podniesionym głosem przez chwilę, używając terminów, które dla niej nic nie znaczyły. Chciała zapytać o co chodzi, co się stało, ale przecież on powie, że to długa historia, że ona ma inne sprawy na głowie, że sam sobie z tym poradzi, a tak właściwie to nic takiego.
Zakończył rozmowę, a ona bała się odezwać, bo widziała, że minę ma rozzłoszczoną. Wolała odwrócić głowę, popatrzeć na przechodniów, poczekać minutę z zegarkiem w ręku, aż będzie mogła wrócić do tematu. Widziała kątem oka jak poluzował sobie krawat, a przecież jego pedantyczna natura nie dopuszczała takiego zachowania. Delikanty dreszcz ją przeszedł. A może to tylko samochód wpadł w dziurę.
- Ile ci zajmie ta cała przymiarka? - Odezwał się do niej po dłuższej chwili.
Ona spojrzała na niego niepewna, czy to troska, pytanie, czy może pretenska przemawia pomiędzy słowami.
- Ostatnio godzinę się zeszło. - odezwała się cichutko. - Wiesz, zanim one mnie w to ubiorą, zanim popatrzą... - urwała w pół zdania, bo on nie wykazywał nawet krzty zaintersowania tematem. - Godzinę to zajmie. - Dokończyła głośniej, wyraźnie wymawiając każde słowo.
Popatrzył na nią ze zrozumieniem.
- Dobrze. Przyjadę po ciebie za godzinę. - Patrzył na nią zastanawiając się co jeszcze ma jej zakomunikować. - Mam jedną sprawę do załatwienia niedaleko, więc przyjadę za godzinę.
Ona potrząsnęła przytakująco głową. Wymusiła uśmiech i czuły gest ręką. Wahała się. Czy warto? Czy potem będzie tak samo, czy będzie wiało chłodem? Czy jeszcze się odnajdą? Wiedziała, że on się coraz bardziej zmienia. Bała się tych zmian. Bała się, że nie jest w stanie nic na to poradzić. Wiedziała, że on jest silny, bo przeżył to co przeżył. Kochała go za to. Tylko ta miłość zmieniała się coraz bardziej. Czasami przypominała bardziej współczucie, a czasami wydawało jej się, że jest z nim tylko dlatego, że tak jest dla niej wygodniej. Prościej.
Podjechał pod główne wejście sklepu i znalazł miejsce parkingowe. Sprzęgło, hamulec, luz, ręczny. Ona z oczami wbitymi w podłogę, odpięła pasy i cmoknęła go w policzek. On się uśmiechnął, bo gdy zbliżyła usta do jego policzka, poczuł zapach migdałowego szamponu wymieszany z dziką namiętnością, którą ma w sobie. Pomyślał jak miło będzie się obok niej wieczorem położyć gdy ona będzie leżała na boku, odwrócona do niego plecami, a on będzie przylegał do niej każdym skrawkiem swojej skóry i każdy mięsień będzie napisał aby być jak najbliżej niej.
Trzasnęła drzwiami i pobiegła do środka, a on siedział w samochodzie patrząc jak ona znika mu z oczu.

Zadzwonił telefon. Spojrzał na wyświetlacz i zobaczył znajome nazwisko. Wziął głęboki wdech. Wypuścił powietrze powoli. Ręka mu drżała. Kolejny wdech. Odebrał telefon. Nie potrafił sformułować całych zdań. Mówił monosylabami. Potakiwał raz po raz, aż w końcu rozmówca się wyłączył.
On zamknął oczy i czuł jak krew mu rozsadza czaszkę. Oparł głowę o zagłówek i próbował oddychać spokojnie. Ręka ciągle mu drżała. Przetarł zmęczone oczy. Wziął szybko wdech i ze świstem wypuścił powietrze. Potem jeszcze raz. Tak samo. W głowie zaczęło mu się kręcić. Po omacku sięgnął ręką przycisk i ze zgrzytem uchyliło się okno.
Przez szparę zaczęły wlatywać wielkie płatki śniegu i wirując siadały gdzie tylko zagnał je powiew zimnego wiatru. Na jego twarzy, na kierownicy, na drżących dłoniach.
Słyszał tylko świst wydychanego powietrza i delikatny turkot silnika.

Z coraz większym trudem łapał kolejne oddechy. Zmusił się do kaszlnięcia, ale nie miał siły. Nie dał rady odkaszlnąć drugi raz. Wziął do ręki telefon i zaczął wykręcać jakiś numer. Oczy przyzwyczajone do ciemności były oślepione przez jaskrawy wyświetlacz. Pomylił się dwa razy i w końcu upuścił telefon. Aparat wpadł pomiędzy fotel, a próg samochodu. Zaklął w duchu, ale to nie pomogło dosięgnąć telefonu.

Silnik turkotał sobie spokojnie. Śnieg padał bez przerwy coraz szczelniej przykrywając karoserię samochodu. On siedział w środku niemal bez ruchu rozmawiając ze swoją matką. Bez poruszania ustami. Czekał aż ona wróci. Czas odmierzał swoimi świszczącymi oddechami. Pięćdziesiąt osiem świszczących oddechów, pięćdziesiąt dziewięć świszczących oddechów, sześćdziesiąt świszczących oddechów...
Zobaczył ją wreszcie swoimi suchymi oczami. Zobaczył ją wreszcie i poczuł jakieś takie dziwne ciepło. Uśmiechnął się do siebie. „Czekałem na ciebie kochanie” - powiedział bez słów.

Silnik zaklekotał nagle, po czym zastygł w bezruchu. Z rury wydechowej wydobył się ostatni kłąb spalin. Uleciał do góry i rozwiał się na wietrze.

Ona wyszła ze sklepu i zobaczyła samochód. Poczuła jakieś takie dziwne ciepło. Uśmiechnęła się do siebie. „Wiedziałem, że będziesz na mnie czekał, kochanie” - powiedziała bez słów.

Carbo
Carbo
Opowiadanie · 23 lutego 2008
anonim
  • .
    Tekst długi, to i poprawek dużo. ;)

    Na początek uwagi ogólne.
    Postaraj się polikwidować wszędzie gdzie się da: ‘on’ i ‘ona’. W niektórych akapitach jest tego nadmiar – zupełnie niepotrzebnie.
    Marki samochodów piszemy małą literą – ‘honda’, za to ‘Internet’ dużą.

    ‘Z dnia na dzień słońce schowało się za burym przepierzeniem chmur i z dnia na dzień ludzie zapominali, że słońce kiedyś nad nimi świeciło.’

    ‘Codziennie słońce chowało się za burym przepierzeniem chmur i ludzie zapominali, że kiedyś nad nimi świeciło.’ – nie lepiej?

    Jest też kilka literówek i powtórzeń, a nawet ortografów – ‘dopuki’, ‘kszty’ !!!
    Po polsku piszemy ‘mejla’, a nie ‘maila’.

    Ufff... To na razie wszystko.

    · Zgłoś · 16 lat
  • Carbo
    Dzięki za komentarz.

    Poprawiłem błędy, bo wstyd, że takie coś jest w tekście.

    Co do samego tekstu to tutaj poprawek nie będzie. Napisałem to tak jak napisałem - jeśli Ciebie to razi to trudno. Możesz tekst odrzucić i tyle.
    Widzisz zawsze wydawało mi się, że w pisaniu chodzi o to, żeby przekazać jakieś swoje emocje. Najlepiej w jakiś swój sposób.

    Może przeczytaj tekst jeszcze raz mniej uwagi poświęcając ortografii, gramatyce i poszczególnym słówkom, a więcej temu o czym piszę.
    Pozdrawiam

    · Zgłoś · 16 lat
  • .
    Jakby mnie raziło, to już dawno wylądowałby w koszu.
    A tak idzie na pierwszą stronę, niech inni się w wczytują... :)

    Ten fragment z hondą i octawią najmniej mi się podoba, ale nigdy nie byłem fanem motoryzacji. :(

    · Zgłoś · 16 lat