Któregoś wieczora zasiedzieliśmy się dłużej niż zwykle. Kończyłem obraz. Jak mogłem, odwlekałem chwilę, gdy padnie słowo: „gotowe". Karmiłem się nadzieją, że w szczęśliwym szaleństwie, w którym lewitowałeś zostawiając codzienność kilka kilometrów od ziemi, uda mi się niepostrzeżenie ukraść chociaż twoją obecność.
Byłeś zmęczony, a wino które początkowo rozżarzyło krew i pozwoliło snuć ze swadą morskie opowieści o pełnym podniebnych szaleństw dniu, teraz zaczynało kleić powieki .
Zoja zwinięta w kłębek spała na poduszkach w kącie pracowni. Nie chciałeś jej budzić, tylko delikatnie przykryłeś pledem.
- Dokończymy może jutro rano. Pozostały tylko detale, ale ważne i wymagające dopracowania przy dziennym świetle. Prześpij się na kanapie. Ja rozstawię sobie polówkę w bibliotece - zaproponowałem.
Śniłem koszmarny sen. Pamiętam go. Lecieliśmy wszyscy szybowcem w gęstych chmurach. Byłem z wami, w pełni świadomie lecz bezcieleśnie. Opowiadaliście jakieś dowcipy i śmialiście się beztrosko, kompletnie lekceważąc konieczność skupienia się na pilotowaniu. Co chwila odwracałeś ku niej głowę. Nagle, jak gdyby nigdy nic, otworzyłeś przeszkloną kopułę kabiny i oboje wyszliście wprost w miękkie kłębowisko chmur. Ona zaczęła uciekać, ty goniłeś, ja trwałem w nieokreślonym, męczącym zawieszeniu. Rósł we mnie coraz większy strach, czułem, że tracę oddech za każdym razem, gdy wasze stopy zapadały się w mglistej gęstwinie pełnej prześwitujących dziur. Truchlałem z przerażenia, że za następnym krokiem nie traficie w złudną miękkość obłoku, ale w błękitną pustkę.
Dobiegały mnie coraz bardziej stłumione nawoływania i śmiechy. Nagle zapadła przeszywająca świadomość cisza. Wasze postacie zakrył tuman, a kiedy zacząłem rozpaczliwie rozgarniać mgłę rękami, z każdą chwilą czułem, że dłonie stają się bezwładne, jakby nasiąkały tonami zimnej wilgoci. Obudziłem się zlany potem, z uczuciem kompletnego odrętwienia obejmującego ramiona po opuszki palców rąk.
Wokół panowała głucha cisza, lecz w pewnej chwili doleciał mnie szmer głosów i stłumiony spazm śmiechu. Starając się nie narobić hałasu, wstałem i uchyliłem drzwi biblioteki. Bezszelestnie, niczym duch Hopkirka pokonałem przestrzeń długiego korytarza, który dzielił bibliotekę od pracowni. Drzwi były z lekka uchylone, nie musiałem więc wcale się wysilać. Stałem okryty mrokiem i umierałem powoli. Każde wasze miłosne westchnienie, każdy namiętny pocałunek, czuły gest darł moje serce w strzępy, w mózgu dudniły słowa:
Widziałem światło tej nocy przechodząc pod jej oknem
Ona była moją kobietą
Kiedy mnie oszukiwała patrzyłem i odchodziłem od zmysłów
Moja, moja, moja Delilah
Dlaczego, dlaczego, dlaczego Delilah...*
Co prawda nie mogę doczekać się zakończenia, ale to jest takie ładne, że nie kończ.
Budzisz demony przeszłości. Jak dawno to było i jaka to już nieprawda. ;)
Bardzo mi miło i w ogóle... dziękuję :))
Z niecierpliwością czekam na zakończenie :).
Chyba moje kliknięcie da ci niebieską gwiazdkę :).
dzięki.
I znów muszę czekać na ciąg dalszy.