cicha woda

Carbo

Nie chciałem jego pieniędzy. Chciałem szacunku.

Nasz ostatnia rozmowa była dziwna. Spokojna jak nigdy. Siedzieliśmy na wersalce w dużym pokoju i rozmawialiśmy o pierdołach. Te pierdoły były dla mnie ważne, bo miałem nadzieję, że wysłucha do końca co mam do powiedzenia. Miałem szaloną nadzieję, że słucha mnie. Wierzyłem, że jeśli będzie tego naprawdę chciał, to się zmieni. Nie miałem złudzeń, że będzie idealnie. Zbyt mocno stąpam po ziemi i zbyt dobrze znam ludzi. Jego też znałem dość dobrze. W pewnym momencie mi przerwał i spojrzał na mnie tak dziwnie, tak po swojemu, jak gdyby to co ma do powiedzenia siedziało w nim od dłuższego czasu i czekało na odpowiedni moment ujścia.
- Mam do ciebie jedną prośbę. - Powiedział spokojnie.
- Słucham. - Odparłem niecierpliwie. - Co chcesz powiedzieć? - Zapytałem, a w głębi siebie miałem nadzieję, że nie jest to kolejne rzewne wspomnienie, że nie zacznie się po raz kolejny użalać nad sobą i że nie będzie mówił, że to co było było sielanką.
- Piotruś. Ja mam do ciebie jedną prośbę. - Powtórzył, a ja tylko westchnąłem ciężko, bo znałem już takie rozmowy, byłem już wiele razy w tym punkcie konwersacji z nim i wiedziałem dobrze, że zanim dojdzie do sedna uraczy mnie wielowątkową opowieścią ze swojego wspaniałego życia.
- Może chcesz herbaty? - Wstałem, żeby iść do kuchni, żeby tam przeczekać zanim on pozbiera swoje myśli do kupy i nim nie wyschną jego łzy.
- Poczekaj! - Złapał mnie za rękę, jak zwykle stanowczo za mocno. - Ja nie chcę, żebyś przyjeżdżał na mój pogrzeb.
Usiadłem trochę skołowany jego słowami. Co do cholery ja mam mu odpowiedzieć? Jak skończyć ten temat zanim się rozwinie? Nie mam ochoty tego drążyć. To nic nie da.
- Nie miałem zamiaru. Wiesz, za pół roku mnie tu nie będzie, a wtedy to będzie mi zupełnie nie po drodze.
- Ty przecież tu wrócisz.
Uśmiechnąłem się na te słowa, bo pamiętałem, że te same wypowiedział, kiedy wyjeżdżałem pierwszy raz. Co gorsze - sprawdziły się. Wykrzywiłem twarz tak, żeby nadać jej poważny wyraz. Myślałem zupełnie serio i tak też chciałem zabrzmieć.
- Myślałem, że to jest dobre wyjście z mojej sytuacji, ale myliłem się. Teraz to wiem. Człowiek uczy się na błędach. Ja się uczę na błędach. Wyjadę stąd za pół roku i nie zobaczysz mnie nigdy więcej.
Powiedziałem to wszystko na jednym oddechu. Potrzebowałem powietrza, ale powstrzymałem się przed łapczywym otwarciem ust. Próbowałem oddychać przez nos. Czasem alergia to zbawienie. Czasem, jak człowiek ma zatkany nos to nie czuje tego ostrego odoru zgnilizny.
- Chcę być spalony. - Kontynuował.
- Powiedz to jemu. Mnie tu nie będzie. - Zakończyłem temat wstając i wychodząc z pokoju.

Nie potrzebowałem jego towarzystwa. Chciałem być samotny.

Pił dzisiaj cały dzień. Chodził z kąta w kąt, od znajomego do znajomego i pił z kim tylko się dało. Tak minęło mu przedpołudnie. Szybko był nachlany, ale jakimś cudem dotarł do domu. Usnął na stole w kuchni. W brudnych ciuchach, w butach, w obdartej kurtce. Ten widok już dawno przestał robić na mnie wrażenie. Zamknąłem się w swojej skorupie i tylko czasem wystawiałem stamtąd czubek palca, tak na wszelki wypadek, żeby on widział, że żyję. Nawet nie wiem czy to go interesowało.
Jak wróciłem wieczorem do domu on cały czas spał na tym stole. Omijałem go więc szerokim łukiem, żeby nie obudzić, bo ostatnią rzeczą jakiej chciałem była rozmowa z nim. Taka rozmowa miała zawsze jeden i ten sam scenariusz. Jedna i ta sama historia opowiadana była co tydzień na ten sam sposób. Czasami czułem się jak w kiepskim serialu kryminalnym.
Zwykle zaczynało się niewinnie. Przychodził do mnie i robił mi wyrzuty, że z nim nie rozmawiam. Jak można rozmawiać z kimś kto jest pijany tak, że nie wie jaki jest miesiąc? Przychodził do mnie ze swoimi pretensjami i nie dał się zignorować. Nie interesowało go, że mój związek na odległość przechodzi właśnie cichy kryzys przez gadu-gadu. Ja tu, ona tam. W zupełnie innym miejscu jeśli chodzi o geografię, ale i związek.
Miałem dość jej pretensji, więc napisałem, że mi też jest ciężko, że musimy to jakoś przetrwać i żeby była silna. Potem już poszło. Mały kamyczek ruszył wielką lawinę emocjonalną. Przez gadu-gady.
I kiedy ja byłem w środku tej niemej kłótni przyszedł on i chciał rozmawiać.
Kto mnie zna dobrze to wie, że jestem człowiekiem spokojnym, opanowanym i rzadko okazuję emocje, taka "cicha woda". Można by nawet powiedzieć, że jestem jakąś emocjonalną pustynią. Co prawda staram się zmienić ten stan, ale przecież z dnia na dzień nie można naprawić tego co było psute przez wiele lat. Jestem spokojny.
Ale jak on przyszedł do mnie pijany i zaczął szukać dialogu, nie dałem rady się powstrzymać. Teraz wiem, że w gruncie rzeczy wyładowałem się na nim za nią. Na nią nie mogłem nakrzyczeć, więc nakrzyczałem na niego.
Nawet nie wiedziałem, że potrafię tak wrzeszczeć. Byłem zły i na nią i na niego. I tą swoją złość skrzętnie chowaną w podświadomości wyrzuciłem z siebie w dziesięciosekundowej wiązance najgorszych przekleństw jakie znałem. Na koniec kazałem mu zejść mi z oczu i wypchnąłem go za drzwi. Zamknąłem drzwi z trzaskiem i zasunąłem zasuwkę. Mamrotał coś tam za drzwiami, że chce porozmawiać, żebym otworzył, że jestem cham i prostak.
Runęła moja dziecinna nadzieja, że jestem wynikiem przypadkowej miłości. Prawa genetyki widać nie dają się naginać.
W czasie gdy ja z jednej kłótni wróciłem do drugiej, on zadecydował za mnie, że jednak chcę z nim rozmawiać. Nie myślał długo, tylko wybił szybę w drzwiach. Nie wiem czy w ogóle wtedy myślał. Wszedł do środka nie patrząc nawet na odłamki szkła na podłodze. Był oczywiście wzburzony. Wściekły, że ja odmawiam rozmowy. Kto by pomyślał, że jestem takim impertynentem, takim chamem i człowiekiem bez zasad. Skwitowałem to krótkim stwierdzeniem, że widać wdałem się w ojca. Atmosfera była ostra jak brzytwa w rękach dziecka. Czułem się jakbym siedział w pokoju pełnym dynamitu. W takich chwilach człowieka dopada taka dziwna desperacja, że jest mu wszystko jedno. Niech ona mnie rzuci skoro taka jej wola, niech on robi co chce skoro i tak jego nie powstrzymam.
Był zły na mnie i mówił o tym ciągle w tym swoim pijackim amoku.
Próbowałem ochłonąć i jakoś, coś, na spokojnie. Krew mi w żyłach buzowała jak nigdy wcześniej, a ja resztką zdrowego rozsądku próbowałem się uspokoić i sprawić, żeby jego emocje też opadły.
Widać to jego rozzłościło jeszcze bardziej. Rzucił się dziko, żeby wyłączyć komputer, choć przecież nie wiedział jak to się robi. Szarpał się chwilę z tym pudełkiem, więc wstałem do niego, żeby odciągnąć jego destrukcyjne zapędy gdzieś w inne miejsce, żeby nie niszczył, żeby porzucił tą swoją życiową pasję.
I moment potem leżałem na łóżku, trzymając się za obolałą szczękę. Był stary, był pijany, ale miał jeszcze dość siły, żeby mnie zaskoczyć. Uderzył znienacka i wyszedł sobie jak gdyby nigdy nic.
Leżałem na łóżku i płakałem, bo takiego poczucia bezsilności nie znałem nigdy wcześniej. Po chwili ta bezsilność przerodziła się w realną chęć mordu. Osobistego wymierzenia sprawiedliwości. Jestem w szoku. Jestem pod wielką presją psychiczną. Przecież każdy sąd mnie uniewinni. Przecież to dobry temat na film. Jak tu mi nie współczuć? Jak nie wystąpić o akt łaski do prezydenta. Rachowałem przez chwilę na zimno. Przeraziłem się tego, że te odczucia są tak silne. Widać tak czuje się człowiek na skraju. Rozpaczy. Bezradności. Złości.
Nie jestem złym człowiekiem. Mam nadzieję, że nie jestem. Zadzwoniłem na policję. Spokojnym głosem zgłosiłem dyżurnemu awanturę rodzinną i stwierdziłem, że czekam na pomoc. Potem zatkałem dziurę w drzwiach, zgasiłem światło i położyłem się w ubraniu pod kołdrą. Przytuliłem się do ściany, żeby nawet nie widzieć jeśli on zechce znowu ze mną "porozmawiać".
Po dwóch godzinach obudził mnie dzwonek do drzwi. Policja. Miałem ochotę śmiać się przez łzy, bo jeśli tak reaguje policja, to jaki jest sens po nich dzwonić. Opowiedziałem im wszystko ze szczegółami. Oczywiście. Spokojnie. Spisali i pojechali. Nawet nie weszli z nim porozmawiać. Może gdyby mój zarost nie zasłaniał śladu od pięści to chętniej by interweniowali? Osobiście wątpię. Pewnie liczyli, że zanim przyjadą to my się sami pozabijamy. Ta opcja jest dla mnie bardziej prawdopodobna.
Następnego dnia dorobił już sobie całą historię do tego zdarzenia. Ponoć ja się na niego rzuciłem, więc on się bronił. Kilka dni później wersja oficjalna była taka, że skarcił mnie za to, że z nim nie chciałem rozmawiać.

Nie chciałem iść w jego ślady. Chciałem być kimś innym.

Był bardzo monotematyczny jeśli chodzi o awantury. Codziennie awanturował się o coś innego, cyklicznie wręcz.
Pierwszym tematem było sprzątanie mojego pokoju.
- Masz tu straszny burdel. Posprzątaj to zaraz albo wyrzucę wszystko przez okno. - Raczył zagajać konwersację.
- Jest już za późno. Jestem zmęczony. Jutro to zrobię. - Odpowiadałem mu na to.
- Sprzątnij to natychmiast, bo wstyd kogoś do domu wpuścić.
Dwa zdania wystarczyły, żebym wiedział, że temat jest dzisiejszym tematem przewodnim i cała awantura się o to rozegra.
- Zaraz zedrę tą brudną wykładzinę. Jak można tak mieszkać.
- Zajmij się lepiej swoim pokojem. Masz tam jeszcze większy burdel niż ja.
- Wyrzuć te pudełka. - Wskazywał na zapakowane w kartony rzeczy mojego brata.
- Janek jutro po to przyjedzie. Mi to nie przeszkadza, więc tobie też nie powinno.
- Wkurwiają mnie te jego pudełka. Naustawia sobie tego wszędzie, pudełkowy zboczeniec. Wszędzie pudełka. Tu pudełko, tam pudełko, a w pudełku kolejne pudełko. Wywal to wszystko, nie chcę na to patrzeć.
- To wyjdź i nie patrz! - Unosiłem się gdy on popadał w ten swój moralizatorski ton.
- To wszystko przez tą szmatę. To ona go tak przekabaciła. To ona zbiera te wszystkie pudełka. Co za szmata. Kiedyś widziałem jak chodziła z gołym tyłkiem. Co za szmata. Jak tak można? Ta twoja też nie lepsza. Skąd ona ma takie buty? Co to za dziewczyna co nosi glany?
- Kiedyś nosiła, bo lubiła. Teraz trzyma je głęboko w szafie. I co ciebie to w ogóle obchodzi.
- Bo co to za dziewczyna co nosi dupę na wierzchu albo takie buty?
- Wyjątkowa. Kurwa, przestań już się jej czepiać. - Zawsze był taki moment, że moje opanowanie szło w cholerę i zaczynała się zwyczajna pyskówka. Po prostu zajebiście.
Generalnie zestaw był zawsze ten sam. Janka dziewczyna jest dziwką, w pokoju jest burdel, ja nie chcę z nim rozmawiać. Repertuar dobierał w zależności od warunków i ciągle powtarzał te same oskarżenia, te same żale i te same pretensję. Gdy ja wyciągałem ostrą amunicję w postaci wspomnień o jego żonie, on zaczynał płakać i stwierdzał, że to była sielanka. Szkoda, że jego zawiły umysł pamięta tylko to co chce pamiętać, bo gdyby pracował normalnie, to nie użył by takiego słowa. Z tego co widziałem to do sielanki było im daleko. Zwłaszcza jak pił. A pił odkąd pamiętam.

Nie chciałem z nim walczyć. Chciałem spokoju.

Chciałem zrobić co moje i wyjechać. On mi na to nie pozwolił. Gdzieś podświadomie strasznie bałem się, że tak będzie, że on będzie próbował postawić za wszelką cenę na swoim. Zwalczałem to uczucie za dnia, zajmując się czymś produktywnym, ale jak już leżałem w łóżku z zamkniętymi oczami, to uczucie wracało do mnie coraz silniejsze.
Na skraj rozpaczy wiodła droga usłana codziennymi awanturami. Znęcał się nade mną psychicznie tak, że przestałem wierzyć, że może być lepiej. Trwałem w tym koszmarnym śnie. Widziałem jakieś niewyraźne obrazy siebie w normalnym domu, ze wspaniałą dziewczyną u boku, z gromadką dzieci pomiędzy nogami i psem na podwórku. Cholernie mocno trzymałem się tej iluzji. Ponoć jest jakaś technika psychologiczna, że jak człowiek czegoś bardzo chce, to powinien to sobie wyobrazić. Ja wyobraziłem sobie swoje przyszłe życie bardzo wyraźnie. Widziałem jak ona się uśmiecha, jak dzieci rozrabiają i jak pies szarpie mnie zębami za nogawkę jak idę do samochodu. Czym mocniej wyobrażałem sobie ten obrazek, tym bardziej chciało mi się płakać. Czym wyraźniej widziałem w mojej głowie szczegóły, tym większego nabierałem przeświadczenia, że mi takie szczęście nie będzie dane. Nie z jego piętnem. Psychicznie skrzywiony od dzieciństwa. Robiłem sobie co jakiś czas psychoanalizę i potem upijałem się. Takich rzeczy człowiek nie jest w stanie przyjąć na trzeźwo.
Przez siedem miesięcy prawie codziennie były awantury. Nawet się ucieszyłem jak znalazł sobie kobietę. Jej się dziwiłem, że ona go chce. Bardzo się jej dziwiłem. Ponoć chciała go zmienić. Tak samo jak jego poprzednia żona. Tylko, że tamtej się nie udało.
Tylko tamta przestała się starać. Teraz po tych doświadczeniach, po kilku miesiącach mieszkania z nim chyba wiem już dlaczego ona nie walczyła do końca. Czemu poddała się i odeszła. Czasami człowiekowi robi się wszystko jedno.
Zadzwonił do mnie i stwierdził, że muszę umyć samochód. Na pewno był pijany. Słyszałem to w jego głosie. Na pewno szuka kolejnego powodu do awantury.
- Jeździłeś ostatnio autem, więc idź i je umyj. - Powiedział stanowczo.
- Jest dwudziesta pierwsza. - Krzyknąłem do słuchawki. - Mam lepsze zajęcia niż mycie samochodu. - Dodałem i rozłączyłem się.
Widziałem, że dzwoni jeszcze raz, ale nie miałem ochoty odbierać telefonu. Wiedziałem też, że tak po prostu to się nie skończy, więc równie dobrze mogę się wyładować. Dać ujście złości i frustracji.
- Czego chcesz? - Zapytałem szorstko.
- Masz umyć dzisiaj samochód. - Powiedział niemal krzycząc.
- Dobrze. Zrobię to. Zrobię to jutro z samego rana. - Próbowałem jakoś wyjść z sytuacji.
- Dzisiaj. Masz umyć dzisiaj.
- Jest już ciemno. Nawet nie będę widział, że jest umyty.
- Ja jadę dzisiaj do Marianny, więc masz go dzisiaj umyć.
- Jest ciemno, nawet nie zauważy, że jest brudny. - Próbowałem wynegocjować cokolwiek innego niż taplanie się w wodzie w styczniowy wieczór.
- Za chwilę przyjdę do domu i samochód ma być czysty.
- Jutro to zrobię. - Powiedziałem ze złością i najbardziej stanowczo jak tylko potrafiłem.
Wiedziałem, że tak to się nie skończy.
Przyszedł do domu pół godziny później i zaczął oczywiście dopytywać się o samochód.
- Dlaczego nie umyłeś samochodu?
- Jest zimno i ciemno, zrobię to jutro. - Mówiłem spokojnie, patrząc mu prosto w oczy.
- Masz to zrobić dzisiaj! Nie będę jeździł brudnym samochodem!
- I tak nie możesz prowadzić. Jesteś pijany i nie masz prawa jazdy. Mogę Cię zawieźć do Marianny, ale samochód umyję jutro.
- Jeździłeś nim, to go umyj! - Ciągnął swoje, nie zważając na moje argumenty.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Co ja powiedziałem?
Zastanowił się przez chwilę po czym odparł:
- Że nie chcesz umyć samochodu.
Jego niezastąpiony umysł znów zadziałał po swojemu. Słyszy jedno, ale rozumie drugie. Wstąpiła we mnie złość, gniew i reszta złych uczuć jakie wyzwalał we mnie ten człowiek. Pięści same zaczęły mi się zaciskać. Napiąłem każdy mięsień ciała i czekałem jak granat bez zawleczki.
- Nie, powiedziałem, że umyję jutro. Jutro, kurwa, jutro go umyję. - Krzyczałem zaciskając przy tym coraz mocniej szczękę. Walczyłem z samym sobą, że swoim zwierzęcym instynktem.
- Masz umyć dzisiaj. Nie odchodzi mnie co będzie jutro. - Powiedział robiąc swoją pozę greckiego bożka z uniesioną do uderzenia pięścią.
- No dalej, choć! Uderz mnie. To potrafisz najlepiej. To Twoja jedyna metoda wychowawcza. - Krzyczałem tak, że aż gardło zaczęło mnie boleć. - Pokaż na co cię stać. Podszedłem do niego nadstawiając się do ciosu.
- Umyj to cholerne auto. Idź, póki jestem dobry.
Zaczął wymachiwać swoją pięścią przed moją twarzą.
- Uderz mnie, zabij, skończ z tym.
Napiąłem się, gotowy oberwać. Było mi wszystko jedno. Prowokowałem go, ale było mi obojętne co z tego wyniknie. Stałem na skraju swojego życia, gdzieś pomiędzy niebem, a piekłem. Czekałem, naprawdę czekałem aż on to wszystko skończy.
- Zrób to mi tak jak zrobiłeś to jej. - Mówiłem to prosto w jego pijackie, wilgotne oczy.
Widziałem jak pierwsza łza spływa po jego policzku. Zanim pociekła druga on odwrócił się i poszedł.
Ja oszołomiony adrenaliną, która buzowała w mojej głowie stałem tak, napięty jak struna i powoli dochodziłem do siebie. Położyłem się na łóżku. Przeleciało mi tysiąc różnych myśli. Jedna powracała. Trzeba to skończyć. Zostały mi jeszcze dwa tygodnie. Wytrzymam. Nie, trzeba to skończyć. Nie dam rady. On jest jak zło. Zło wcielone. Będzie mnie prześladował dopóki nie umrze. Te myśli powracały mi od dawna. Desperacja. Gniew. Boże, jaki ja jestem słaby. Jak łatwo daję się złamać. Prowadzi mnie w swoje schizofreniczne rejony, wgłąb swojego umysłu i więzi tam. Czuję się jakbym był dzieckiem, a przecież już dawno przestał być dla mnie autorytetem. Boże jak to wszystko strasznie boli.
Teraz już wiem czemu ona nie walczyła. Poddała się tak samo jak ja się poddaję. Jego manipulacji. To boli jak rozgrzane żelazo na skórze.
Po pół godzinie zajrzał do mojego pokoju.
- Zawieź mnie do Marianny.
Jak tresowany piesek wstałem i poszedłem po kurtkę. Wziąłem kluczyki do samochodu i wyszedłem na mroźne powietrze. Odpaliłem tą kupę brudnego złomu i czekałam aż on wyjdzie z domu. Wszedł do samochodu i od razu zaczął opowiadać swoje historie.
- Ja nie wiem dlaczego Janek jest z tą szmatą, z tą Rumunką pierdoloną. - Mówił spokojnie jak gdyby nigdy nic.
- Nie chcę tego słuchać. Nie wiem dlaczego on z nią jest i nie interesuje mnie to. To ich sprawa. - Nie chciałem nawet na niego patrzyć. Wyjechałem na ulicę i nacisnąłem mocno pedał gazu.
- Ty też byś coś zrobił z tą swoją. Pamiętam jak kiedyś przyjechała do mnie i miała takie duże, ciężkie buty.
- Chuj Cię to obchodzi! - Krzyknąłem. - To mój problem.
Zacisnąłem zęby, a rękoma z całej siły ściskałem kierownicę. Wyprzedziłem wlekący się autobus i rozpędziłem do stu dwudziestu. Wiedziałem, że mogę się rozpędzić, bo chociaż droga wiodła przez teren zabudowany to była pusta o tej porze dnia.
- Jaka dziewczyna nosi takie buty? Jaka dziewczyna chodzi z tyłkiem na wierzchu? - Ciągnął swoje.
Wparłem się w fotel i docisnąłem pedał gazu jeszcze mocniej. Drzewa migały po obu stronach jezdni. Nagle zauważyłem. Wydawało mi się, że widzę. Ktoś stał na drodze. Jakaś kobieta. Przed samą maską się pojawiła. W ostatniej chwili gwałtownie skręciłem kierownicą w prawo. Jeszcze mocniej zaparłem się w fotelu i tylko ułamek sekundy potrzebowałem na decyzję. Nacisnąłem wielki czerwony przycisk od pasów. On spojrzał na mnie pytająco i to było ostatnie co widziałem. Siła uderzenia wyrzuciła go daleko do przodu. Straciłem przytomność.

 

Nie chciałem go zabić. Chciałem żyć.

Carbo
Carbo
Opowiadanie · 26 lutego 2008
anonim
  • .
    Gorzkie opowiadanie o różnicy pokoleń spotęgowanej alkoholem.
    Tym bardziej gorzkie, że to prawdziwa historia.
    Może autorowi potrzebny był taki ekshibicjonizm, bo nawet nie próbuje pisać w trzeciej osobie.
    Resztki uczuć i szacunku pozostały w formie zwracania się do ojca. Zawsze dużą literą.

    Klka literówek do poprawienia.

    · Zgłoś · 16 lat
  • Carbo
    Dzięki za komentarz.

    Dobrze to o mnie nie świadczy skoro czytałem to dwa razy i przeoczyłem. Chyba czas zatrudnić redaktora ;)

    Poprawiłem i mam nadzieję, że teraz jest lepiej.

    Mogłem to opisać w trzeciej osobie, ale wg mnie taki sposób narracji potęguje siłę przekazu.

    Pozdrawiam,
    C

    · Zgłoś · 16 lat
Usunięto 1 komentarz