Lęk był większy niż się spodziewał. Przerastał go i to chyba właśnie świadomość pewnego rodzaju niesprawności doprowadziła do sytuacji, w której musiał spasować. Co ja z tego pamiętam? Niewiele. Ale zanim pozwolę sobie na chwilowe zawieszenie broni, postaram się choć przez chwilę zostać bohaterem.
Jaki on był wtedy? Do tego jeszcze chyba dojdziemy. Ktoś na pewno. Dla mnie na zawsze pozostanie dzielnym Tomaszem, który, pamiętam to dobrze, stanął w mojej obronie w drugiej klasie podstawówki, kiedy znienawidzony przez nas Xavier próbował wlepić mi kolejną szmatę tylko za to, że ośmieliłem się pisać nie zaostrzonym ołówkiem. Właśnie wtedy po raz pierwszy Tomasz ujawnił swoje nieprzeciętne umiejętności. Jeszcze dziś, zawsze kiedy odwiedzam go w zakładzie, przypominam mu tamtą historię. Jak wstał, krzyknął „dość” (dokładnie w momencie, w którym Xavier nazywał mnie „kretynem” i „kałowatym wypierdkiem”), momentalnie zapanowała cisza. Tomasz i profesor zmierzyli się wzrokiem, zamarli przez chwilę. Pamiętam, że zastanawiałem się wtedy, który z nich pierwszy wyciągnie broń i wystrzeli rywalowi w serce. Tymczasem mijały sekundy, w trakcie których powietrze zgęstniało do tego stopnia, iż niemal zrobiło się widoczne – nic tylko wziąć łyżkę i zacząć je konsumować tuż przed oczami Xaviera, miałem nawet taką myśl, ale po słowotoku profesora wyplutym w moją osobę trzęsły mi się wtedy nogi. Szkoda, może gdybym się wtedy zdecydował, to doprowadzając do uduszenia się profesora spowodowanego brakiem tlenu w płucach odciągnąłbym myśli Tomasza od powstającej właśnie w jego głowie świadomości własnej siły. Stało się inaczej. Po chwili Xavier usiadł na swoje profesorskie krzesło, usiadł to zresztą nieodpowiednie słowo, on po prostu klapnął całym swoim grubym cielskiem, tylko po to zresztą żeby po chwili wstać i wyjść. Tak zakończyła się lekcja fizyki tamtego dnia. Tak, Tomasz już na zawsze stał się moim bohaterem. Dlatego nie potrafię dokładnie stwierdzić jaki był w tamtym momencie, momencie pierwszej i ostatniej klęski w jego życiu. Na pewno miał wtedy 33 lata. Był szczupłym i wysokim człowiekiem. Zawsze uśmiechnięty i przyjaźnie nastawiony do ludzi. Jeszcze dziś, zawsze kiedy odwiedzam go w zakładzie przyjaźnie wyciąga do mnie rękę, uśmiecha się, choć jestem niemal pewien, że mnie nie poznaje...
Jak często go odwiedzam? Dobre pytanie, bo uświadamia mi, że przychodzę tam właściwie codziennie. Jakbym nie miał własnych problemów. Ale to stało się już rutyną – zupełnie jak codzienny poranny obchód po zakładzie doktora Korskiego... Jak zawsze zajrzeć do każdego pacjenta, porozmawiać, nie dłużej niż 5 min z każdym, w trakcie rozmowy udzielać, równie rutynowych jak sam obchód, porad, gładząc przy tym wąsa (co zawsze kojarzy mi się z Piłsudzkim). Aha i najważniejsze, zjeść wcześniej kanapkę z mnóstwem czosnku abym nie mógł wytrzymać tego smrodu podczas rozmowy (ten przysmak doktora denerwuje zresztą nas wszystkich) na zakończenie obchodu poklepać po tyłku pielęgniarki, szczególnie panią Sabinę (wszyscy mamy zresztą na nią ogromną ochotę, z czego ona doskonale zdaje sobie sprawę) i tyle... Wrócić do swojego gabinetu, do butelki whisky i kanapek nafaszerowanych czosnkiem – rutyna. Na czym to ja skończyłem? Ach tak, a więc stało się to dla mnie rutyną... bez odwiedzin Tomasza mój dzień byłby po prostu nudny. I jeszcze jedno zanim pójdę spać – na dworze jest już bowiem ciemno, a ja muszę się wyspać by jutro być w dobrej formie. Tomasz nie ma rodziny. Jego rodzice zmarli kiedy miał 20 lat – jakiś palant zasnął za kierownicą ciężarówki. W swoim używanym Fordzie nie mieli żadnych szans, skurwysynowi nic się nie stało...
Q
Cyrkacz moim przyjacielem? A to dobre. Dawno nic mnie tak nie ubawiło. Ostatnio chyba były to słowa doktora Korskiego kiedy podczas jednej z codziennych rozmów powiedział mi, że odkrył u mnie jakąś kolejną chorobę. To było chyba coś na S, zresztą nie jest to aż tak ważne – nigdy nie miałem pamięci do medycznych nazw... Owszem, odwiedza mnie codziennie, choć właściwsze byłoby tu określenie „nawiedza”, bo nie nazwałbym jego wizyt odwiedzinami, te zawsze kojarzyły mi się z czymś przyjemnym... „Nawiedzamy” się zresztą wzajemnie.
Tamtego dnia, w którym doktor powiedział mi o nowej chorobie Cyrkacz też był u mnie, siedział tuż obok mnie kiedy doktor „wydawał wyrok”. Doktor chyba nie lubi Cyrkacza, zawsze kiedy przychodzi porozmawiać, a on jest u mnie, ignoruje go zupełnie. Przywita się ze mną, ale zignoruje Cyrkacza, także podczas rozmowy nie zamieni z nim ani słowa. To bardzo zabawne, czasem nawet wstanę, obejdę Cyrkacza dookoła, potem doktora, a oni nic, tylko doktor wodzi za mną wzrokiem i notuje coś w swoim notesie. Zawsze notuje...
Zapytałem kiedyś mojego przyjaciela (skoro tylko on mnie odwiedza, to jakoś zmuszę się żeby tak go nazywać) dlaczego tak bardzo nie lubią się z doktorem Korskim („przecież to taki miły człowiek, chce nas wyleczyć”). Powiedział, że wszystko przez to, że mają „inne zdanie w kwestiach egzystencjalnych”.
Rzadko kiedy coś śmieszy nas oboje ale podczas tamtych odwiedzin doktora uśmialiśmy się po pachy, nasz śmiech był nie przerwany, do tego stopnia, że doktor widząc iż złapało nas na dobre, po prostu wyszedł (dwie minuty przed czasem co nie zdarzało mu się nigdy) a my śmialiśmy się jeszcze dobre dziesięć minut, i to tak głośno, że słychać nas było chyba nawet w drugim skrzydle gmachu gdzie leżą krzyżownicy. Ale cóż było robić...doktor powiedział wtedy, że ta choroba jest najpoważniejsza, że od niej wszystko się zaczęło, że to ona doprowadziła do następnych i inne takie głupoty. A prawda jest taka, że jedyna moja dolegliwość to nerwica i załamanie psychiczne po tamtym wydarzeniu... No, jest jeszcze bolące kolano, które odzywa się zawsze na zmianę pogody ale to co innego.
Z tym kolanem to zresztą ciekawa historia. Miałem wtedy 17 lat. Brałem udział w szkolnym turnieju zapaśniczym. To była walka finałowa. Co ciekawe nigdy nie byłem wyjątkowo silny, ba - można powiedzieć, że mieściłem się w średniej szkolnej. Ani silny, ani słaby, coś jak jajko ugotowane na miękko – już nie zupełnie rzadkie ale sporo brakuje też do stałej konsystencji w sam raz. Tak też było ze mną. A jednak dotarłem do finału... Właściwie poszczególne walki wygrywałem już przy przywitaniu. Wystarczyło, że spojrzałem przeciwnikowi w oczy, a już wiedziałem, że się mnie boi, czuje respekt... tak też było i w walce finałowej przeciwnik już był mój, ale kiedy schodziłem aby założyć ochraniacz na głowę wydarzył się ten wypadek. Do tej pory nie wiem dlaczego się przewróciłem, ale faktem pozostaje to, że złamałem wtedy nogę i musiałem poddać pojedynek...
Teraz opowiem trochę o samym zakładzie. Trochę o nim wiem, w końcu leżę tu już blisko dwa lata. Sam budynek podzielony jest na kilka, jeśli się nie mylę - chyba cztery, części. Mówię chyba, bo sam odwiedziłem do tej pory tylko dwa skrzydła. Teraz leżę w południowym. Ponoć stąd już tylko krok do całkowitego wyleczenia. Ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Do tej pory widziałem tylko dwa przypadki opuszczenia szpitala.
Pierwszą był niejaki Feliks „Vigo” Żerycki. A udało mu to się ponoć tylko dlatego, że jakiś jego wpływowy wujek postanowił mu pomóc – ot taki prezent na 25 urodziny, coś w stylu „jestem twoim dłużnikiem do końca życia”. Vigo zresztą podobno siedzi teraz w więzieniu - odsiaduje karę za machlojki finansowe wujka. Dostał 25 lat. Świetny prezent, nie ma co...
Drugą osobą która „za mojej kadencji” opuściła szpital była stara Matylda, niegdyś śpiewaczka operowa. Trafiła do nas podobno po tym jak jakiś krytyk w pewnej gazecie nazwał ją beztalenciem i rzęrzącym kurczakiem. Stwierdzenie `opuściła szpital` jest zresztą nieco na wyrost. Po prostu któregoś słonecznego dnia w naszym zakładzie pojawiła się czwórka mężczyzn ubranych na czarno, która pomogła pani Matyldzie opuścić te włości.
W południowym skrzydle jest nas 6. Ja, gruby Rafał, starszy pan, który z nikim nie rozmawia, nazwaliśmy go Gustavo, Jolka, Ziggy i pani Weronika. No można powiedzieć, że jest jeszcze Cyrkacz, w końcu nawiedza mnie codziennie. Na naszym skrzydle są trzy pielęgniarki. Wszystkim zarządza pani Feliksja, miła starsza osoba. Oprócz niej są też pani Dorota i pani Sabina.
Ale nie zawsze leżałem na południowym...
Kiedy „przybyłem” tu przed dwoma laty leżałem u krzyżowców... dziś śmiejemy się z Ziggim, że doznałem oczyszczenia, nawróciłem się na dawną wiarę więc można było mnie zdjąć z krzyża. Ale prawda jest taka, że nie wspominam tamtego czasu dobrze. Cały dzień leżeć nie mogąc nawet samemu się wyszczać... Ale już tłumaczę. Krzyżowcami nazywamy tych biedaków co to muszą leżeć cały dzień przywiązani do łóżka. Ponoć są oni zbyt niebezpieczni, ale to gówno prawda, jak leżałem tam wtedy to poznałem takiego jednego. Był ze mną w sali, więc trudno było się nie zaprzyjaźnić, lepiej już otworzyć do kogoś usta niż leżeć cały dzień myśląc o tym, jak bardzo pragnie się papierosa. Choć to jeszcze było dość przyjemne, zawsze wtedy wyobrażałem sobie: ja, knajpa, dziewczyna, butelka dobrego wina, na stole marlboro, rozmawiamy, właściwie ona mówi, opowiada mi swoje dotychczasowe życie (bowiem dopiero co się poznaliśmy), a ja słucham. Zawsze wolałem słuchać kiedy inni mówią o sobie niż samemu mówić. To moja wada – nienawidzę mówić o sobie. Dlaczego? Doktor stwierdził, że to chroniczny strach przed ludźmi ale prawda jest inna – tyle wiem, podobnie jak to, że nie boję się ludzi. Na imię miał Gustaw. Był starszym facetem, był... jest ponoć cały czas tam jeszcze leży, mam nawet plan żeby się tam przemknąć i pogadać jak za dawnych czasów. To ciekawe, mówię o tamtej sytuacji jakby wydarzyła się wieki temu. „Odpychaj przeszłość...” – doktor Korski byłby zadowolony, podobnie jak mój niedoszły psycholog. Niedoszły bo byłem u niego tylko raz, tuż przed tamtym zdarzeniem, chyba podświadomie już czułem, że wszystko wymyka mi się z rąk, ale nie chciałem zawieść tych młodych ludzi, dla nich byłem jak prorok, dla nich mogłem wszystko. Niemniej okazało się, że po mniej więcej tygodniu zamieniłem psychologa na psychiatrę, a domowe pielesze na gościnny hotel doktora Korskiego...
Ukrzyżowany byłem pięć miesięcy. Wyobrażacie sobie? Pięć miesięcy darmowych wakacji. Leżysz cały dzień nie kiwając nawet palcem. Tyle, że zamiast wypocząć schudłem i nabawiłem się zapalenia płuc.
Zaczniemy teraz wszystko od nowa. Kiwnąłem głową z głupio zadowoloną miną, co chyba jednak spodobało się doktorowi, bo kazał mnie rozwiązać. Trzymaj się Tommy Lee, zbawienie zagościło dziś w twoim domu. Raduj się i przyjmij Pana do twojego serca, albowiem tylko On pomoże ci zac... I już. Więcej nie usłyszałem starego Gustawa.
Jest tyle błędów (głównie interpunkcyjnych, ale ortografów i gramatycznych też), że to miesiąc poprawiania...
"Do tej pory widziałem tylko dwa przypadki opuszczenia szpitala.
Pierwszą był niejaki Feliks „Vigo” Żerycki." - z kontekstu wynika, że chodzi o `te` przypadki, zatem - `pierwszym był` (w zdaniu drugim).
`rzęrzącym` - ortograf (rzężącym).
Ponieważ to fragment - jak mniemam powieści - więc nie zżymam się i powiem, że cierpliwie starałam się wchłonąć treść i atmosferę. Niestety, nie ułatwiasz odbiorcy zadania, bo budujesz zbyt długie zdania, na dodatek interpunkcja - a właściwie ogromne braki znaków interpunkyjnych - powodują, że co chwilę trzeba wysilać się, by uchwycić właściwą wymowę zdań.
Pozmieniałam trochę tekst - przede wszystkim - uzupełniłam braki w interpunkcji i skróciłam Ci niektóre z tasiemcowych zdań dzieląc je na dwa krótsze.
Jeśli ma to być powieść, to doradzam przy pracy nad nią stosowanie zmian tempa akcji. Przy takiej powolności jak w obecnym fragmencie, po prostu przysypia się.
Pomysł jest, tekst przypomniał mi trochę "Lot nad kukułczym gniazdem", ale zdecydowanie język i styl który tu zaprezentowałeś, wymaga jeszcze ogromnej pracy.
Tym razem na pierwszą stronę nie dajemy.
2,3. tu fakt są błędy;)
4. co do zbyt długich zdań - cóż, właśnie takie miały być, mocno męczące
5. co do zmiany tempa akcji - absolutnie nie, ten fragment ma sprawiać wrażenie sennego i nużącego wspomnienia.
6. dziękuję za rady i sugestie.