ROZDZIAŁ 2. TIOFTIS - ZASŁONA DYMNA
Spocony, zziajany, w klejącym się do ciała dresie Jazon przebiegł przez rozległy trawnik, minął rzędy drewnianych ławek i wpadł na wysypaną żwirem alejkę prowadzącą do hali treningowej Ośrodka Służb Specjalnych w Al - Quirn na Pelionie. Zachodzące słońce ginęło już prawie za horyzontem, rozpalając na niebie szkarłatnozłotą feerię barw.
- Chyba jutro znów będzie lało - pomyślał przelotnie. - Dobrze, że wtedy mnie już tu nie będzie. Co za piekielna dziura...
Do tej „piekielnej dziury" wysłali go lekarze. Zawsze gdy po dłuższym okresie przebywania na dworze wracał do czynnej służby, lekarze zmuszali go do co najmniej tygodniowego intensywnego treningu w którejś z podobnych baz. Twierdzili, że powinien oczyścić ciało ze wszystkich trucizn, którymi z taką rozkoszą faszerował się na dworze. Kompleksowe badania biomedyczne wykazały co prawda całkowite zdrowie, ale lekarze Służby zawsze kręcili nosem nad jego zwyczajem palenia papierosów i picia toników z Meras podczas pobytu za ich zasięgiem, więc kiedy znów dostawali go w ręce, to starali się wypędzić z niego jak najszybciej te trucizny. Agent, a szczególnie dowódca grupy musi dysponować wszystkimi swoimi możliwościami, zarówno cielesnymi, jak i umysłowymi. Jazon, podobnie jak wszyscy jego koledzy, świetnie to wszystko rozumiał (jako że ci, którzy nie potrafili tego zrozumieć albo w ogóle nie trafiali do służb specjalnych, albo bardzo szybko je opuszczali), ale, również tak samo jak wszyscy, zrzędził i narzekał na „złośliwość" tych łapiduchów.
Ci oczywiście nie brali sobie tego do serca, taki styl wzajemnych stosunków pomiędzy agentami a służbą medyczną ukształtował się już od dawna i jeśli agent nie narzekał, to budził tym poważny niepokój „łapiduchów". Przeważnie bowiem świadczyło to o całkowitym psychicznym wyczerpaniu delikwenta. Jazon skręcił ze ścieżki. Pozostał mu jeszcze tor przeszkód i strzelnica. Sam był ciekawy, jak mu dziś pójdzie. Wyglądało na to, że wracała mu już dawna forma. Tak, teraz nawet AA powinien być usatysfakcjonowany i wypuścić go stąd z czystym sumieniem. Uśmiechnął się na wspomnienie kłótni sprzed dwóch tygodni, gdy próbował udowodnić staremu, że wystarczy dwa dni treningu, a do oczyszczenia ciała wystarczy parę pigułek. Bo po co lekarze je wymyślają, jeśli potem nie wolno ich stosować? AA wiedział oczywiście, że to jest podpuszczanie, ale jak zwykle udał, że dał się nabrać. Nadał swej twarzy wyraz głębokiego politowania i powiedział:
- Czyżbyś nie wiedział, dzieciaku, że te wszystkie środki służą tylko do czerpania z najgłębszych rezerw organizmu i że po ich zastosowaniu delikwent jest całkiem do niczego? I że później musi długo dochodzić do siebie? Przecież sam doskonale wiesz, że stosuje się je tylko w warunkach ekstremalnych, gdy rzeczywiście nie można się bez nich obejść i to tylko wtedy, gdy za wszelką cenę trzeba wyrąbać sobie drogę do ucieczki?
Czy muszę ci przypominać, że nawet gdybyś leciał na zwykły, jednodniowy wyskok, nie zgodziłbym się na prochy? A ty przecież wybierasz się na długotrwałą misję i cały czas będziesz musiał być w dobrej formie. I wiesz, kto cię będzie rozliczał w razie błędu. Nie żaden tam sztab czy coś, ale ty sam. Tak więc teraz bądź łaskaw rozwinąć pełną aktywność fizyczną, na jaką cię tylko stać i nie zapominaj też o gimnastyce dla umysłu. Jasne?
- Jasne, ponie duchtorze - wybełkotał Jazon, robiąc minę kompletnego idioty i obydwaj wybuchnęli śmiechem. Jednak teraz czuł się wyżęty. Nie cierpiał tej bazy jeszcze od szkolnych czasów. Tutejszy klimat...
W lecie było tu piekielnie gorąco, średnia temperatura wynosiła około czterdziestu stopni, ale przynajmniej było względnie sucho. Za to w porze deszczowej było tylko o dziesięć stopni chłodniej, tyle, że wilgotność powietrza przekraczała wszelkie granice przyzwoitości. No cóż, takie są uroki planet krążących zbyt blisko swojego słońca, ale nie na tyle blisko, by słońce mogło uniemożliwić istnienie na nich życia. Ale miał już za sobą pobyt w tym piekle...
Jeszcze tylko pożegnalna rozmowa z lekarzem i jak dobrze pójdzie, to nie zobaczy Pelionu, a zwłaszcza tej bazy prędzej niż za kilka lat. Gdy wszedł pod prysznic, westchnął ciężko.
„Dziadek jednak miał rację - pomyślał. - Wysłał mnie na trening przygotowawczy właśnie tutaj, bo wiedział, że tylko stary AA może wykrzesać ze mnie naprawdę wszystko, do czego jestem zdolny... Ale co najśmieszniejsze, mimo to go lubię..."
Ich przyjaźń zaczęła się dawno temu. To stary Askel Aplis, chirurg i psychoterapeuta Akademii był tym, który poskładał go do kupy dwadzieścia lat temu i od tego czasu Jazon miał do niego praktycznie nieograniczone zaufanie. A lekarz nigdy tego zaufania nie nadużył i jeśli chodziło o sprawy związane z jego zawodem, to zawsze się tak dziwnie składało, że miał rację...
Wiosna w Koltis, zwanej też Nową Stolicą, stolicy planety Tioftis, zawsze była piękną porą roku. A dzisiaj, w dniu święta siódmej rocznicy koronacji aktualnie panującego Dzeusa, Jego Prześwietności Kariana I, dodatkowo była jeszcze przepiękna pogoda. Dziedziczny książę - gubernator, kontradmirał Pelias Posidis, osobiście celebrował obchody centralne. Co prawda całą dynastię triangijską uważał za bandę cwaniaków, którzy sprytnie podpięli się do Wielkiej Trójki i wykorzystując sytuację oraz mając talent do intryg, jedyny jego zdaniem talent triangijczyków, podstępnie wpełzli na tron, na którym utrzymywali się do dziś tylko i wyłącznie dzięki zgłupieniu i omotaniu siecią intryg tych, którzy naprawdę liczyli się w IZ, a także dzięki wygodnictwu i oportunistycznej postawie znacznej części pozostałych przywódców. Co prawda te swoje poglądy wyrażał tylko w najściślejszym, najbardziej zaufanym gronie, ale czasem pozwalał sobie na drobne demonstracje, niby niewinne, ale dość jednoznaczne w wymowie.
Tak właśnie postąpił dzisiaj. Zorganizował święto ku czci władcy, zgodnie z przepisami ogłosił dzień wolny od pracy, przygotował wielką ucztę dla wszystkich chętnych na placach i rynkach wszystkich większych miast planety, ale „zapomniał" nakazać wyświetlenie wielkich holograficznych portretów Dzeusa w honorowych miejscach placów.
Chodziło mu przede wszystkim o zwiększenie swej popularności, zwłaszcza jeżeli można to było uzyskać na koszt tego głupiego władcy, który na uroczyście obchodzone święta państwowe pozwalał czerpać fundusze z kwot podatków przeznaczonych dla skarbu centralnego.
Święto ogłosił, zorganizował i osobiście prowadził, ale zamiast ogromnego hologramu Dzeusa lud zobaczy transmisję z obchodów centralnych, prowadzonych osobiście przez księcia - gubernatora. Gdyż popularność była mu bardzo potrzebna, do tej pory ludzie porównywali go z bratem i, jak donosili szpiedzy, to porównanie bardzo rzadko wypadało na jego korzyść, mimo intensywnej, od lat prowadzonej propagandy oraz innych działań...
Nie obawiał się zbytnio tej niechęci, gdyż miał dość sił, żeby sobie poradzić z jej przejawami, a niechętni pamiętali dobrze, w jaki sposób zdławił próbę buntu sprzed dwunastu lat. Co prawda nie przysporzyło mu to popularności, ale przynajmniej ludzie nauczyli się go bać, tak więc mógł być spokojny o swoją władzę. Nie czuł się jednak spokojny. Sytuacja ogólna była, mówiąc delikatnie, raczej mętna, a do tego ta cholerna wyrocznia...
- Nigdy już do niej nie zajrzę - przysięgał sobie po raz kolejny. Ten okuty w metal i plastyk blok kryształu, którego zasada działania pozostawała tajemnicą budził w nim mieszane uczucia. Kupiec phoenryjski, któremu to kiedyś zrabował twierdził, że jest to dzieło bogów jego ludu, środek do pomocy w wyborze właściwej drogi. Jeśli posiadacz zdoła zadać właściwe pytanie, to otrzyma odpowiedź, która pomoże mu w dokonaniu wyboru. Co prawda wyrocznia pokazuje tylko pewien obraz z przyszłości, coś, co będzie punktem zwrotnym w losach danego osobnika, a on sam musi zinterpretować znak i podjąć decyzję co zrobić, ale to pozwala przynajmniej na zorientowanie się od razu, że ma się do czynienia z takim punktem zwrotnym, jako że zwykle człowiek domyśla się tego grubo po terminie. Wtedy zlikwidował tego kupca razem z całą załogą i zabrał wyrocznię. Uruchamiało się ją łatwo: wystarczyło tylko położyć dłonie na dwóch brązowych skrzydełkach po obu stronach przedmiotu, a wtedy w ciemnym jądrze kryształu zapalał się błękitnawy blask, z którego potem wyłaniał się obraz. Nieruchomy, statyczny, czasem przedstawiał jakąś twarz, przeważnie jednak ukazywał się przedmiot związany z tym, który stanowił ważny punkt na trasie losu. Wyrocznia jednak była wprost perwersyjnie złośliwa. Dopiero długo po jej zdobyciu zrozumiał, co miał na Phoenryjczyk mówiąc o interpretacji obrazu. Gdyż kryształ ukazywał tylko zwiastuna wieści nie mówiąc, jaka to wiadomość i człowiek sam musiał podjąć decyzję, jak to potraktować. Równie dobrze twarz w krysztale mogła przedstawiać zamachowca, jak i handlowca, proponującego bardzo korzystny interes, albo też inną osobę, której wrogość lub przychylne podejście może zadecydować o jego losie. Ale jak odgadnąć, co to będzie? Pelias nie wiedział. Coś mimo to ciągle skłaniało go do spoglądania w wyrocznię, ponieważ wiedza na temat zbliżania się ważnych wydarzeń była korzystna, ale miało to wysoką cenę. Ostatnio gdy do niej zajrzał, ukazał mu się dziwny, roziskrzony płomień, którego nie zdołał rozpoznać. Teraz też, choć zajęty był celebracją święta, nie mógł nie myśleć o tym znaku. I nagle zesztywniał, dostrzegając ten płomień kątem oka na placu.
Spojrzał uważnie w tamtą stronę. Wreszcie zrozumiał, co widzi. Przez tłum jego poddanych przeciskał się młodzieniec odziany w strój uszyty według najnowszych kanonów dworskiej mody, luźny garnitur boreańskiego kroju, uszyty z mieniącej się czarnej skóry, szamerowanej obficie srebrem. Z ramion obcego spływała lekka narzutka z tęczowego jedwabiu, spięta pod szyją broszą wysadzaną drogimi kamieniami, rzucającymi przy każdym ruchu tęczowe błyski, a włosy, długie i jasne, obejmowała złota przepaska, wysadzana ciemnymi szafirami. W prawej dłoni trzymał paradną boreańską włócznię o drzewcu długości równej swojemu wzrostowi i prawie metrowym ostrzu, które wzbudziło uśmiech pogardy na twarzy Peliasa. Było to ostrze w kształcie płomienia i płonęło jak ogień, ale czy to była broń? Ostrze zostało misternie wycyzelowane ze złota, wygładzone do lustrzanego blasku i ozdobione topazami, rubinami i wiśniowymi maritami, tak, że zdawało się przy każdym poruszeniu płonąć i falować jak prawdziwy ogień. Chłopak wyglądał na typowego Ziemianina lub Triangijczyka, a strój wskazywał na dandysa z dworu Dzeusa. Pelias bardzo nie lubił takich paniczyków i zawsze twierdził, że dwór o wiele bardziej zdobiłyby choćby papugi niż takie coś.
Trochę więcej uwagi poświęcił dwójce eskorty idącej za tamtym. Ich bliźniacze podobieństwo dodatkowo podkreślały paradne mundury poruczników Gwardii Dzeusa. Obydwaj chyba w tym samym wieku co laluś z dworu, ale choć ich twarze o lekko błękitnawym zabarwieniu wyraźnie świadczyły o boreańskim pochodzeniu, to jednak uzbrojeni byli w typowy dla gwardii sposób: trójlufowe miotacze u boków i zawieszone na plecach lekkie triangijskie miecze, których rękojeści sterczały ponad lewymi ramionami. Cała trójka zatrzymała się w pierwszym szeregu widzów i zaczęła wpatrywać się w Peliasa...
Ten zdenerwował się nieco.
- Kim jesteś i co się tak we mnie wpatrujesz, pajacu? - zapytał z wyraźną niechęcią i pogardą w głosie.
- Uważaj co gadasz, burmistrzuniu - odpowiedział dworak z jadowitą uprzejmością. - Bo co będzie z twoim stanowiskiem, gdy powiem gubernatorowi, jakich zatrudnia baranów? Co wtedy zrobisz na stare lata?
- To ja jestem gubernatorem. gnojku! - warknął Pelias.
- Ooo! - obcy okazał przesadne zdumienie. - Kto by pomyślał, że gubernator tak pięknej planety ma maniery godne... - urwał nagle i po krótkiej chwili zapytał innym już tonem: - Czy mogę zapytać Waszą Gubernatorską Mość, co to dziś mamy za święto?
- Skąd ty wylazłeś, skoro nie wiesz, że dzisiaj jest rocznica koronacji Dzeusa? - Pelias był już bliski wybuchu, wyczuwając w tonie i zachowaniu obcego złośliwą i niezbyt przy tym zamaskowaną drwinę.
- Czyżby? - zdziwił się przesadnie przybysz. - Czemu więc nie kazałeś wyświetlić, panie, hologramu Dzeusa? Ach, pozwól mi zgadnąć - zawołał. - Zepsuł ci się projektor i nie stać cię na jego naprawę!
- Ty bezczelny szczeniaku!! - ryknął Pelias. - Na co ty sobie pozwalasz?! Śmiesz obrażać mnie, admirała Floty i... - zabrakło mu tchu, co natychmiast wykorzystał przeciwnik.
- Spokojnie, dziaduniu, spokojnie - jego twarz przybrała teraz wyraz jawnego szyderstwa. - Nie denerwuj się tak, bo cię jeszcze nagła krew zaleje. I bądź łaskaw liczyć się ze słowami, gdy zwracasz się do lepszych od siebie.
- Lepszych od siebie?! - Pelias z trudem wydobył z siebie głos. - Kimże ty jesteś, że uważasz się za lepszego ode mnie? Pochodzę z jednego z najlepszych rodów Imperium!
- A właśnie, staruszku, jeśli chodzi o twoje pochodzenie - chłopak zapytał nagle tonem uprzejmej ciekawości. - Czy to prawda, że twoim ojcem był kuchcik na statku pirackim z Posejdona?
W ciszy, która zapadła na placu, gdy rozpoczęła się kłótnia, jego słowa, wzmocnione głośnikami, zagrzmiały jak grom. I tak samo zabrzmiały w każdym domu na Tioftis, na której obchodzono święto, jako że transmisja uroczystości centralnej transmitowana była na żywo na całą planetę.
Ludzie skamienieli. Pelias zbladł jak ściana. Patrzył na tego bezczelnego szczeniaka, który ośmielił się wypowiedzieć obelgę, której nikt nie ważył powtórzyć już od dziesiątków lat. A tu nagle ten chłystek znieważa go publicznie, wobec całej planety. Oderwał wzrok od oczekującego z uprzejmym zainteresowaniem na odpowiedź dworaka i spojrzał na obu poruczników. Boreańczycy wpatrywali się w niego z szerokimi, drwiącymi uśmiechami. To przepełniło czarę goryczy. Pelias zawył, dławiąc się prawie własnym głosem i zwrócił się do swoich gwardzistów, wskazując na całą trójkę:
- Brać ich!!
- Zawsze do usług ! - z zimnym uśmieszkiem odparł wyelegantowany fircyk. - Uwaga, chłopcy! - krzyknął do swoich gwardzistów.
Następne kilkadziesiąt sekund było dla Peliasa jak zły sen. Dziesięciu żołnierzy z jego gwardii przybocznej skoczyło w stronę obcych, dobywając w biegu ciężkich, dardoańskich mieczy. W tym samym momencie porucznicy odskoczyli na boki, ich prawe dłonie pomknęły do góry, zaś lewe szarpnęły pendenty w dół, przez co rękojeści mieczy jakby same wskoczyły do podstawionych dłoni, a klingi zakreśliły krótkie, świetliste łuki i zamarły, wymierzone w atakujących. Tymczasem włócznia w dłoni dworzanina przybrała poziome położenie, prawa dłoń przesunęła się po drzewcu, chwytając je tuż przy ostrzu, a lewa sięgnęła do złotego płomienia. Atakujący byli już prawie w zasięgu ciosu, jeszcze dwa kroki. I na placu, wśród głuchej ciszy, przed oczami wpatrzonego tłumu rozszalał się potworny balet walki, makabryczny taniec śmierci i krwi. Pelias nie wierzył własnym oczom...
Oto laluś przedziera się przez linię gwardzistów i tnie za siebie włócznią, prawie odrąbując głowę jednemu z żołnierzy, gdy tymczasem dwóch innych przewraca się powoli. A ze skrzydeł uderzyli boreańczycy i ich miecze też nie musiały długo szukać swoich celów: jeden pchnął swojego przeciwnika sztychem w nasadę nosa i pobiegł dalej, okrążając szyk i nacierając na kolejnego gwardzistę. Jego brat odbił cięcie swojego przeciwnika, minął go, a gdy ten chciał pchnąć go w plecy, przepuścił unikiem ostrze wzdłuż boku i błyskawicznym pchnięciem w tył przeszył mu gardło. Zostało pięciu na trzech. Lecz ta runda też nie trwała długo. Połyskujące zimnym, purpurowo - niebieskim blaskiem boreańskiej stali ostrze włóczni wirowało, zmieniając się w świetlisty krąg i kolejny gwardzista runął z rozpłataną szyją. Dwaj inni uderzyli na niego z dwóch stron, ale nie dał się zaskoczyć, odparował cios jednego i natarł na drugiego, wpychając go wprost na miecz porucznika, gdy tymczasem okuty tylny koniec włóczni uderzył w kark tego, z którym walczył oficer. Tymczasem drugi porucznik zręcznym zwodem pchnął swego przeciwnika w pierś tak, że klinga wyszła przez plecy i zaraz potem trzy ostrza spotkały się na ostatnim przeciwniku...
Wtedy miecze błysnęły w szerokim kręgu salutu i znowu lśniąc czystym, błękitnym blaskiem zniknęły w pochwach. A Pelias bezsensownie najpierw pomyślał coś o odpychaniu adhezyjnym , a potem poczuł na podbródku zimny dotyk. To cywil przystawił mu do gardła włócznię. Trzymał ją tak przez moment, potem cofnął ją, mówiąc:
- Ładnie się tu wita osobistego wysłannika Dzeusa, kontradmirale. Mam wrażenie, że łatwiej panu byłoby zdobyć Złote Runo niż uzyskać kolejny piorun na pagonach.
Odstąpił trzy kroki w tył, wykonał przepisowy salut włócznią, zakończony nasunięciem na stalowe ostrze ozdobnej złotej pochwy i znów, jak kilkadziesiąt sekund wcześniej, stał spokojnie, oparty na włóczni, a boreańczycy o krok za nim, jakby nic się nie zdarzyło. Jedynie trupy gwardzistów Jego Książęcej Mości Peliasa Posidisa, gubernatora Tioftis, zaświadczyć mogły o jego przeraźliwej i haniebnej klęsce. Pozostał jeszcze jeden ślad tej klęski. U stóp Peliasa na deskach podestu leżał lekko skrwawiony kosmyk siwych włosów z jego brody. Kiedy później spojrzał w lustro, ujrzał dość dziwne odbicie swojej twarzy. Jego broda rozdwajała się od podbródka w dół ostrym klinem. Kiedy zdał sobie sprawę, jak blisko otarł się o śmierć, o mało nie zwymiotował, a potem targnęła nim przeraźliwa wściekłość. Powoli dochodził do siebie. Zrozumiał już, że nie uda mu się wywrzeć bezpośredniej zemsty na tych ludziach. Koniec końców to on zaczął całą awanturę, nazywając wysłannika Dzeusa „pajacem", który to tytuł raczej nie występuje w protokołach dyplomatycznych ani też w podręcznikach dobrego wychowania.
A „pajac" po prostu załatwił sprawę zgodnie z wszelkimi zasadami...
Lecz najbardziej wstrząsnęła nim nieprawdopodobna sprawność bojowa, z jaką rozprawili się z jego najlepszymi gwardzistami. Mawiał zwykle, i święcie w to wierzył, że może gdzieś w Galaktyce są lepsi szermierze od jego gwardzistów, ale on o nich tylko słyszał, bo przenigdy ich nie widział. I nie zobaczy, jako że mity nie schodzą pomiędzy ludzi.
Tej tezy dowodzić miały nawet organizowane przez niego specjalne turnieje, na których każdy chętny mógł wyzwać dowolnego z jego gwardzistów na pojedynek na arenie i jeśli wygrał, to stawał się bogaczem, a jeśli wyszedł bez poważniejszych uszkodzeń, to też otrzymywał wysoką nagrodę i prawo wstąpienia do gwardii. Jednak w ciągu dziesięciu lat Pelias nagrodził tylko dwóch szermierzy, którzy mieli na tyle szczęścia, że zdążyli się poddać zanim zostali zarąbani. A teraz sława jego niepokonanej gwardii prysnęła jak mydlana bańka. Dziesięciu jego najlepszych gwardzistów, mistrzów walki, padło z rąk trzech przeciwników. I to padło błyskawicznie, przecież cała walka trwała najwyżej kilkadziesiąt sekund. Wysłannik spojrzał tam, gdzie patrzył gubernator i powiedział:
- Powinieneś, gubernatorze, uzbrajać swoich ludzi w nieco lżejszą broń, z tymi ciężkimi mieczami tracą najwyraźniej na szybkości, a to ma fatalne skutki. Ale może chodźmy do pałacu, pragnąłbym bowiem wywiązać się z poleconego mi zadania.
Pelias skinął głową i ruszył w stronę pałacu, zapraszając go gestem za sobą. Przeżuwał upokorzenie i zniewagę, zastanawiając się, jakby się tu zrewanżować. Jakakolwiek akcja bezpośrednia raczej nie wchodziła w grę, ponieważ Dzeus potrafi się ujmować za swoimi ludźmi, a ręce miał długie i praktycznie nie było miejsca, które znajdowałoby się poza jego zasięgiem...
Przy tym w tej sytuacji nie uzyska poparcia pozostałych laobanów, a bez ich pomocy nie zdoła się otwarcie przeciwstawić Dzeusowi. Wtedy pozostawałaby już tylko ucieczka do Dardoa. Nie, nie pozostawała, wiedział, jak władca Quilionu traktuje niewydarzonych agentów, którzy przez własną głupotę stracili użyteczność. W miarę jak stygła w nim krew dochodził do wniosku, że wszelki sposób wywarcia natychmiastowej zemsty mija się z celem, jako że śmierć tego typka, choćby nawet bardzo urozmaicona, może co prawda zrównoważyć przeżyte dziś przykrości, ale spowoduje wiele jeszcze większych. Nie, tu trzeba wymyślić coś takiego, żeby on ośmieszył się jeszcze bardziej, niż dziś udało się mu ośmieszyć mnie - zdecydował Pelias. Tylko jak to zrobić?..
Nagle zaświtał mu pomysł. Ten typ, jak się zdaje, jest przeraźliwie pewny siebie i zarazem głupi. A to jest mieszanka, która może pozwolić na ściągnięcie go w dobrze obmyśloną pułapkę. Na razie więc ukryjmy urazę i poczekajmy. Niejeden już przekonał się, co to znaczy sprawienie kłopotów Peliasowi Posidisowi...
Tymczasem dotarli do pałacu gubernatorskiego i Pelias zaprowadził ich do swego oficjalnego gabinetu, wskazał fotele i poprosił o przekazanie misji. Gość wyjął z wewnętrznej kieszeni żakietu opieczętowaną kopertę i z ukłonem wręczył gubernatorowi. Peliasa aż zatrzęsło.
- „Osobisty wysłannik - pomyślał, z najwyższym wysiłkiem powstrzymując się od zaciśnięcia pięści oraz utrzymując spokojny wyraz twarzy. - To jest zwykły kurier, listonosz, a nie żaden wysłannik. Ja go!.."
Dodatkowo jego wściekłość powiększył fakt, że sam się tak głupio wystawił. Ponieważ na kopercie nie było adnotacji „PILNE", schował list do sejfu pod pozorem, iż święto nie jest najodpowiedniejszym dniem do urzędowania, po czym zapytał:
- Szanowny wysłanniku, tak się jakoś złożyło, że do tej chwili jeszcze się nie przedstawiłeś ani siebie, ani swoich towarzyszy.
Ku jego zdumieniu młodzieniec zaczerwienił się. Wyraźnie było widać, że jest zawstydzony i wytrącony z równowagi.
- Błagam o łaskawe wybaczenie - powiedział. - Nie wiem, co mi się stało, że dopuściłem się aż takiego naruszenia zasad dobrego wychowania. Ja jestem Jazon Minis, książę Ziemi, dworzanin Jego Świetności diuka Eurasa, w tej chwili w misji Jego Prześwietności Dzeusa Kariana, a to Kallis i Dennis Norwindowie, oficerowie osobistej gwardii Jego Prześwietności.
- Udzielam panu wybaczenia za naruszenie reguł, panie Jazonie - powiedział Pelias. Wiedział, że nie udzielając go musiałby wyzwać Jazona na pojedynek, co do wyniku którego miał najmniejszych wątpliwości. - Zmęczenie drogą w pełni pana usprawiedliwia. A teraz - rozpoczął realizację swego planu zemsty - czy wszyscy panowie zechcą zaszczycić swą obecnością uroczysty bankiet świąteczny, który odbędzie się wieczorem w tej skromnej siedzibie?
- Życzenie gospodarza jest rozkazem dla gościa - odparł Jazon. - Lecz czy zechciałby nam pan udzielić jakiegoś pomieszczenia, w którym moglibyśmy doprowadzić się do stanu choć odrobinę godnego tak wspaniałego zaproszenia?
- Oczywiście - gubernator promieniował życzliwością i uprzejmością. Nacisnął jakiś przycisk, a gdy pojawił się kamerdyner, powiedział:
- Zaprowadź panów do apartamentu Dzeusa i udostępnij im wszystko, czego zażądają.
Kamerdyner skłonił się bez słowa i wyszedł, pokazując drogę gościom.
Ledwo drzwi się za nimi zamknęły, Pelias prawie wybiegł przez inne, prowadzące do pomieszczeń służbowych pałacu i pognał do informatorium. Dyżurny oficer wyprężył się na widok swojego pana.
- Wyszukaj mi natychmiast wszystko, co mamy o Jazonie Minisie, dworzaninie Eurasa - już od progu rozkazał Pelias.
- Tak jest, Wasza Wysokość - służbiście odpowiedział oficer i usiadł przy klawiaturze. Dane na ekranie zaświeciły się jeszcze zanim Pelias zdążył podejść do stanowiska.
Jazon Minis. Cioteczny prawnuk komendanta Akademii Floty Likkisa Chejrona, zwanego Centaurem. Absolwent Akademii Floty, lecz stopień oficerski dostał, jak mówią nieoficjalne pogłoski, tylko dzięki wpływom Chejrona. Potem znalazł się w korpusie zapasowym oficerów, ponieważ żaden z dowódców, widząc jego kartę wyników, nie chciał go zatrudnić. Po dwóch latach oczekiwania wystąpił z Floty, otrzymując zwolnienie w ciągu pięciu dni od chwili złożenia podania, co jest rekordem w tej dziedzinie. Następnie przebywał w swoich dobrach, podróżował też po IZ, a od pięciu lat znajduje się na dworze Dzeusa, pełniąc funkcję osoby do towarzystwa przy następcy tronu, który bardzo go polubił i kilkakrotnie dopomógł mu w uniknięciu kłopotów. Główne zajęcie na dworze: uwodzenie żon i córek dostojników, z których wielu żywi do niego za to niechęć. Naraził się też Matce Imperium. Sam Dzeus nie jest mu zbytnio przychylny, ale nie podejmuje żadnych kroków, nie chcąc sprawiać przykrości synowi ani Chejronowi. UWAGA! Jazon jest mistrzem we władaniu wszystkimi rodzajami broni, co wielokrotnie udowadniał w pojedynkach i na zawodach, w związku z czym należy unikać pojedynków z nim. Intelektualnie nie błyszczy. Psio wierny Eurasowi.GX/118
- Unikać z nim pojedynków - warknął pod nosem Pelias. - To już sam wiem. No, zobaczymy...
- Czy to wszystko na jego temat? - zwrócił się do oficera.
- Są jeszcze dane o jego stanie majątkowym, Wasza Wysokość - odpowiedział oficer.
- To nieważne - mruknął Pelias. - A masz coś o Kallisie i Dennisie Norwindach?
Oficer znów pochylił się nad klawiaturą. Norwindowie okazali się książętami boreańskimi, których ojciec przybył na dwór Dzeusa w świcie księżniczki Junis, a po jej ślubie z Karianem, ówczesnym następcą tronu, pozostał w jego służbie. Podobno, tak mówiła plotka, bliźniacy byli nieślubnymi synami samego władcy Borei. W każdym razie na pewno cieszyli się jego łaskami. Pelias wszedł z informatorium dość zdegustowany. Tak, na pewno musi być ostrożny. Na pewno odpada wszelkie działanie bezpośrednie. Jedyną nadzieją na udany rewanż jest tępota Jazona.
Jeśli uda się go sprowokować do jakiegoś głupiego wystąpienia, to może sam skręci kark. Albo jakimś sposobem odda się w jego ręce...
Bankiet świąteczny przebiegał według ustalonego rytuału. Najpierw wygłosił okolicznościowe przemówienie gospodarz, potem delegat tego, na czyją cześć odbywało się święto (dziś robił to Jazon, wychwalając gospodarza, przez co wielu zaproszonych notabli omal się nie pochorowało, dławiąc śmiech), następnie odbyły się występy artystyczne. Chór wykonał kilka pieśni ku czci władcy, aktor wygłosił nadęty wiersz jednego z nadwornych poetów, a zespół baletowy odtańczył przestawienie „Pokonanie Chaosu". Potem zaczęła się wyżerka, połączona z rozrywkami znacznie lżejszego formatu. Temperatura na sali rosła w miarę obniżania się poziomu trunków w karafkach i butelkach. Pelias siedział na miejscu gospodarza, po prawej ręce mając Jazona. Rozmawiali uprzejmie o różnych drobiazgach, gość chwalił występy, zwłaszcza tancerek występujących po części oficjalnej, podziwiał dobór trunków oraz obfitość i urodę kwiatów, dekorujących salę. Mówił, że na dworze Dzeusa nie ma nawet ułamka tej wspaniałości, jako że Matka Imperium nie cierpiała „tego paskudnego zielska, które tylko zaśmieca pomieszczenia" i zdołała tym poglądem zarazić dwór. On, Jazon, jest zachwycony tymi wszystkimi kwiatowymi ozdobami i nie dziwi się już, dlaczego Tioftis słynie ze swoich kwiatowych ogrodów. Gospodarz pilnował, żeby kieliszek gościa zawsze był pełny i prowadził rozmowę na każdy podejmowany przez Jazona temat. Wreszcie doszedł do wniosku, że materiał jest już dostatecznie urobiony.
- Szanowny książę - powiedział - czy nie uważa pan, że dowództwo Floty nie postąpiło wobec pana zbyt uprzejmie, nie przyjmując go do służby czynnej?
- To durnie - można było wyczuć, że Jazon wiele wysiłku wkłada w to, żeby mówić równym, wyraźnym głosem. - Ale i tak się na nich odegrałem!
- W jaki sposób? - zaciekawił się Pelias.
- Ten łajdak Shang z Departamentu Wojskowego nosi teraz największe rogi na dworze - odpowiedział z satysfakcją Jazon. - I teraz, jak na mnie patrzy, to robi się z - zielony. Dobrze mu tak! - zarechotał. Kilku przysłuchujących się tej rozmowie parsknęło śmiechem w ślad za Jazonem.
Pelias też uprzejmie zachichotał, kryjąc prawdziwe uczucia. Minister Shang był jednym z jego przyjaciół i sojuszników, ale nie szkodzi, ten drań wypłaci się potem za wszystko.
- Dlaczego ten łajdak nie chciał przyjąć pana do Floty? - zapytał Pelias, czując, że można już przechodzić do rzeczy i znów napełnił koniakiem opróżniony przez Jazona kieliszek.
- B - bo twierdził - Jazon znów pociągnął z kieliszka - twwierdził, że ja się n - nie nada - ję - kontrola nad językiem zaczynała już zawodzić dworzanina.
- Ależ dlaczego? - w głosie Peliasa słychać było czyste oburzenie, choć domyślał się oczywiście powodów: przecież jeśli ktoś jest mistrzem we władaniu bronią, a nie chcą mu dać dyplomu oficerskiego, to musi być kompletnym tumanem jeśli chodzi o taktykę oraz wiedzę fachową, ale ciekawy był, co powie o tym Jazon.
- Mówił, że źle planuję operacje t - taktyczne. I... i żże w ten sposób t - to mu po - potem rozzwalę flotę. A ja le - lepiej nniż on z całym jjego sztabem potrafię pllanować operacje. Du - dupki! - zakończył i jednym haustem przechylił kieliszek. Pelias znów nalał.
- Cco, mo - może mi pan nie wierzy?! - dość bojowym tonem zwrócił się Peliasa, nie słysząc jego odpowiedzi.
- Ależ wierzę panu, wierzę - pośpiesznie powiedział Pelias. - Oni tam na tych swoich stołkach siedzą sobie tylko i nic nie robią, ani na niczym się nie znają.
- Właśnie - Jazonowi agresja minęła, za to spłynął na niego nastrój rozżalenia. - I przez tto utrąca - cają llepszych od siebie. A jja potrafię za - zapllanować i wwykonać każdą op - perację - te słowa prawie wyszlochał.
Pelias poczuł, jak ogarnia i rozpłomienia go triumf. Już są prawie na miejscu, jeszcze tylko drobne pchnięcie i ten dureń znajdzie się w punkcie, u którego nie zdoła się już wycofać.
- Naprawdę każdą? - zapytał tonem pełnym podziwu.
- Ocz - czywiśście - potwierdził dumnie Jazon. - A cco, może ssię zał - łożymy?
- O co? - zapytał Pelias widząc jak zwierzyna pięknie wlazła w zastawione sidła. - I na jakich warunkach? - Sidła musiały jeszcze się zatrzasnąć. Jazon zastanawiał się przez chwilę i widać było, że sprawia mu to sporo trudu.
- Ppan da sstatek i po - powie, co jja mam zrobić. A gdy s - skończę, to dostanę od pana to, co ze - zechcę.
- Umowa stoi - powiedział ucieszony Pelias.
- Sserio? Nie wy - wycofa się ppan?
- Jasne, że nie! - oburzył się Pelias. - Przecież mówię przy świadkach - wstał z miejsca.
- Panowie - powiedział uroczyście. - Wszyscy bądźcie świadkami mojego zakładu z panem Minisem i przysięgnijcie, że w razie potrzeby poświadczycie przed każdym jego warunki.
Z sali zabrzmiał nierówny chór potwierdzających głosów, potem zapadła cisza.
- Książę Jazon Minis twierdzi - rzekł Pelias - że potrafi zaplanować i zrealizować każdą taktyczną operację Floty. Czy tak? - zwrócił się do Jazona.
- Tak - potwierdził ten. - Ocz - czywiście nnie może być zwrócona przeciw IZ a - ni... ep... przeciw jego so - sojusznikom - dodał.
- Ani by mi przez myśl nie przeszło coś takiego! - oburzył się Pelias. - Przecież jestem wiernym sługą IZ! Do mnie też należy dostarczenie środków do jej zrealizowania, a gdy pan Minis dokona tego, do czego się zobowiązał, to wtedy dam mu z mego majątku to, czego zażąda. Czy tak? - znów zwrócił się do Jazona.
- Tak.
- No więc w takim razie - powiedział Pelias - niech pan odzyska Złote Runo i przywiezie je do IZ.
Jazon poderwał się z miejsca. Wydawało się, że momentalnie wytrzeźwiał.
- Co pan powiedział? - zapytał drżącym głosem.
- Niech pan odzyska Złote Runo - powtórzył z uprzejmym uśmiechem Pelias, patrząc na wstrząśniętego przeciwnika. - Przecież ta operacja nie jest zwrócona ani przeciw IZ, ani przeciw jego sojusznikom, czyli całkowicie mieści się w zakreślonych przez pana granicach, czyż nie? Do tego jeszcze dziadek naszego Dzeusa ogłosił wysoką nagrodę za jej odzyskanie i ten dekret nie został odwołany. Tak więc może się pan jeszcze dodatkowo wzbogacić...
Na sali panowała martwa cisza. Od czasu, gdy dowiedziano się, że Złote Runo znalazło się w Kadilah, krążyło po IZ powiedzonko: „Odzyskać Złote Runo", oznaczające, że jakaś sprawa jest absolutnie niemożliwa...
Jazon przez chwilę przyglądał się mu przymrużonymi oczami.
- Ma pan rację - powiedział wreszcie. - Dobrze więc, zgadzam się. Jednak teraz pora na to, żebym podał swoją stawkę. Gdy już przywiozę Runo i przekażę je Dzeusowi, to pan całkowicie i bez żadnych zastrzeżeń zrzecze się na moją korzyść wszelkich praw do planety Tioftis.
- Co?! - Peliasa aż zatkało. - To niemożliwe!
- W takim razie, skoro pan odmawia zgody na moją stawkę, to nici z zakładu - Jazon z ulgą otarł pot z czoła.
A to cwaniak! - z oburzeniem pomyślał Pelias. - Nie, tak łatwo to ci nie przejdzie! Przecież mogę spokojnie zgodzić się na ten twój kretyński warunek, jasne, że wymyśliłeś go tylko dlatego, żeby móc wycofać się z honorem! Nie! Ty mi się już nie wymkniesz, bezczelny gówniarzu! Będziesz musiał polecieć, choć może nie na Kadilah, tego to już dopilnuję! A gdybyś nawet jakimś cudem, nie wiem jakim, bo ja nawet z cudami potrafię sobie poradzić, zdobył Złote Runo, to i tak nic ci z tego nie przyjdzie, bo Tioftis może należeć tylko do kogoś z rodu Eukidów, a ten drań Chejron nie jest spokrewniony z Eukidami. I tu nawet Dzeus ci nie pomoże! On też musi przestrzegać zaprzysiężonych praw.
- Zaskoczył mnie pan swoją propozycją - powiedział głośno. - Tylko dlatego w pierwszej chwili odmówiłem, za co bardzo przepraszam. Oczywiście zgadzam się na pańskie warunki i już jutro rano spiszemy umowę warunkowego zrzeczenia się praw w mającym uprawnienia imperialne notariacie - uśmiechnął się prawie szczerze widząc, jak grymas wykrzywia na moment twarz Jazona. Potem Jazon też się uśmiechnął, choć ten jego uśmiech bardziej przypominał skurcz po niespodziewanym ugryzieniu cytryny i powiedział, nawet dość równym głosem:
- Bardzo mnie to cieszy, Tioftis to naprawdę piękna planeta i miło będzie spędzić na niej resztę życia, gdy już wrócę z tej wycieczki. Ale może nie będziemy już przeszkadzać pańskim gościom w zabawie? - zapytał.
- Jasne, wspólniku - odparł Pelias.
Ma facet tupet! - pomyślał z mimowolnym podziwem, a głośno powiedział:
- Panowie i panie, zabawa trwa dalej.
Jazon pozostał na sali jeszcze kilka minut, a potem zniknął z jakąś tancerką. Jego przyboczni zrobili to samo w kilka minut później. Pelias czuł się całkowicie usatysfakcjonowany. Może czułby się znacznie gorzej gdyby wiedział, że Jazon, tak samo jak on, każdy kieliszek trunku zagryzał pigułką neutralizatora. A na pewno jego satysfakcję zastąpiłaby konsternacja i zimna wściekłość, gdyby usłyszał rozmowę, jaką w dwadzieścia cztery godziny później prowadził ze swoimi przybocznymi Jazon na swoim statku po opuszczeniu Tioftis. Jednak nie wiedział tego, więc nic nie mąciło jego dobrego humoru, nawet świadomość, że jutro przez cały dzień będzie go piekielnie bolała głowa. Koncentrat z nasion riltilu był najlepszym w znanej części Galaktyki neutralizatorem efektów upojenia alkoholowego, miał też jednak swoje skutki uboczne. I wiele czasu jeszcze upłynęło, zanim Pelias zaczął się domyślać, co naprawdę zdarzyło się na Tioftis w dniu rocznicy koronacji.
pozdrawiam
Pozdrawiam