cykl rozregulowany część V

szklanka

  

Nie zauważam błękitnej czerni nieba i człowieka idącego w moja stronę.

Ma zgorzkniały płaszcz i kieszenie wypchane radosną indoktrynacją.

Pewnie ma zamiar powiedzieć mi, że ...

 

-Nadzieja wcale nie umiera ostatnia.

-Przepraszam. Pan mówi do mnie?- zapytałam, ponieważ mężczyzna nie patrzył w moją stronę.

-Po prostu. Mówię. W przeznaczenie nie wierzę. Chociaż... jak już panią spotkałem może zacznę.

Robię pytającą minę.

Dziwny osobnik kontynuuje, nie zwracając uwagi na moją mimikę i ewentualną niechęć do rozmowy.

Prawdę mówiąc coś mnie jednak w nim przyciąga.

-Ja wiem, że pani nie odejdzie tak po prostu. Nawet zaprosi mnie pani kiedyś na kawę. Uwielbia pani kawę. Gorzką jak życie. Czarną jak noc.

Przypadek. Miliony ludzi uwielbia kawę.

-...ale tylko w białej filiżance.

Udało mu się trafić. To jeszcze nic nie znaczy.

-Nigdy nie miałem zamiaru pani zaczepiać. To pani mnie zaczepiła. Swoją duszą. Strasznie jest kanciasta. Uwiera w żebra.

Uwiera? W żebra? O czym on..?

-Pewnie zastanawia się pani w duszy o czym tak idiotycznie mówię. Też czasem się zastanawiam.

Postanowiłam się zamknąć.

 Nawet jeśli bym się odezwała intrygujący jegomość zapewne nawet by tego nie zauważył, zatapiając się w swoim monologu.

-Wczoraj był dobry dzień. Nic nie słyszałem. Widziałem tylko. Słyszeć jest najgorzej. Świszczące, gwiżdżące, swoje nie-swoje myśli. Wczoraj. Dzień dobry. Widziałem tylko. Płaty skóry odpadały mi od twarzy, odsłaniając puste wnętrze. Czy pani zdaje sobie sprawę jaki człowiek jest wewnątrz pusty? Ta pozbawiona oddechu skóra zaczęła do mnie mówić. Zaczęła. Ale ja byłem głuchy. Przechytrzyła mnie. Doczołgała się do szuflady z papierem kancelaryjnym i zaczęła pisać. Nie widziałem długopisu, ołówka, pióra...Czegokolwiek. Ujrzałem słowa. Cielesną kaligrafię w obliczu neurastenii. Mojej? Nie. Oczywiście, że nie mojej. Przyglądałem się ze wszystkich stron. Nie mogłem zrozumieć gruboskórnego esperanto. Spróbowałem zamknąć oczy pod powiekami. Ujrzeć tę drugą ciemność. Wiedziałem, że muszę przyszyć skórę. Miałem tylko niebieskie nici. Pomyślałem-dobre i to. I zszyłem prawdę z pustką. Oblicze z brakiem oblicza. Oprawiłem się w skórę. Na tym nie koniec. Każdego ranka skóra odpadała na nowo, zostawiając mi kolejne niezrozumiałe wiadomości. Potrzebowałem tłumacza. Ale jakiego? Właśnie. I dzisiaj nastąpił przełom. Zupełnie niechcący upuściłem skórę na chłodne kafelki. Zaskakujące było dla mnie to, że niczym porcelana rozpadła się na kawałki. Litery same ułożyły się w całość...

Słuchałam z szeroko otwartymi oczyma, zastanawiając się czy może jeszcze śpię.

Tymczasem mężczyzna kontynuował swoją opowieść...

Oceń ten tekst
Ocena czytelników: Dobry 2 głosy
szklanka
szklanka
Opowiadanie · 15 marca 2008
anonim
  • ataraksja
    No i dialog z monologiem zgrabnie Ci wychodzi. Tak sobie idą pod rękę i gwarzą. I to jak! Egzystencjalizm podlany goryczą kawy w białej filiżance z dodatkiem głębokiej autopsychoanalizy :)

    · Zgłoś · 16 lat temu
  • anonim
    Michał Culpa
    to fajnie :D

    · Zgłoś · 16 lat temu
  • szklanka
    wiem Michale :)

    · Zgłoś · 16 lat temu
  • anonim
    Michał Culpa
    no o słupek chodzi...

    · Zgłoś · 16 lat temu
  • szklanka
    wiem ?

    · Zgłoś · 16 lat temu
  • anonim
    Michał Culpa
    wiesz?

    · Zgłoś · 16 lat temu