żółty kanarek spłynął po szybie. nic się nie stało. wracam do domu, nie zapalam światła, boję się sikać w środek muszli. samotność powinna mieć więcej sylab. jestem dziecinny, leżę w poprzek łóżka. nudzę się z braku czasu. mówili kiedyś, że mężczyzna to pięści ze stali. nie dorosłem do swych lat. kurwa mać. robi się sentymentalnie. nie odmienisz mnie przez przypadki, mam na ścianie rozdarty plakat plaży na tahiti, rozbieram się, by wskoczyć do wody. raz po raz, dwa po dwa. ojciec umiera na dole, matka ogląda telewizję. wydrzyj ze mnie, dmuchnij w nową kukłę, baw się nią, jak dziecko co pluje w twarz młodszym kolegom. lubię ciepło kaloryfera, i wiesz, ciebie jak leżysz jak kłoda, a ja robię swoje, czuję się wtedy zwierzęciem. przyjdź, złóż usta w dzióbek. powiedz: nie - na - sy - ce - nie. poeci biorą słowa w nawiasy, a ja spierdalam, liczyć płatki śniegu. i nie napiszę tu żadnej Wielkiej Litery.
bardzo dobitny,mocny tekst, bez zbędnych słów. pewien krzyk, cynizm..znaczący, na pewno dużo znaczący.
wszystko staje się wtedy płaskie, bo nic nie ma wymiaru sprasowane siłą parcia rzeczywistości.
dosadnie, ale bez przesady (bo czasem Ci się zdarza). trafia.
serdecznie pozdrawiam