Tymczasem Pan Jasnowłosy przeszedł ludzkie pojęcie wzdłuż, wszerz i na wskroś. Przechodził je zapamiętale i z pasją, przygryzając przy tym wargi.
Ręce w pozycji startowej próbowały utrzymać równowagę.
Znowu wydaje mi się, że jestem Batmanem... Mam ogonek...
Apriorycznie stwierdziłam, że większość czasu mojego towarzysza upływa na wydawaniu się. Pamięć wracała powoli wraz z pulsującym bólem czaszki.
Ale przecież było mi Wszystko Jedno.
Moim nowym mężczyznom zapewne też.
Nie wiem któremu bardziej.
Zmęczony zmęczeniem Wszystko z namaszczeniem wypuszczał z ust mentolowy dym.
Ktoś mu powiedział, że tylko takie papierosy powodują bezpłodność.
Łatwo było się zorientować, że mamy któryś z kolei postój, umożliwiający nam odetchnięcie jakże świeżym powietrzem oraz regenerację popsutych organizmów.
Trudniej natomiast było określić gdzie się znajdujemy i ile kilometrów dzieli nas od ociekającej mitem arkadyjskim destynacji.
Jedno siedział na krawężniku i rzucał kamieniami w samochody.
Estetykę zaburzały jego przykrótkie spodnie, kilkutygodniowy zarost i uzewnętrzniony w ogólnej aparycji charakter.
Kolejny mentalny ekshibicjonista.
Podrzucane kamienie wzlatywały w pochmurne niebo i spadały z podwójną siłą. Wydawały się przy tym dużo większe.
A może to tylko optyczna nadinterpretacja.
-Kamienne ujścia rozczłowieczenia. Zbitki metalu na kółkach. Dożylny paternalizm. Metroseksualny nieboskłon. Pieprzyć... - wyrzucił z siebie jednym tchem i z ociąganiem wstał z krawężnika, otrzepując spodnie z wielkomiejskiego brudu, roznosząc kurz strzykających kości.
Wtedy nasz samozwańczy przewodnik skinieniem głowy dał znak, że nadeszła pora dalszej wędrówki.
Jak miło jest przemierzać nieskończone kilometry świata piechotą.
Lub tylko wszystkie pozostałe równiki wyobraźni.
Słońce zaczęło zachodzić wraz z naszym entuzjazmem.
A może odwrotnie. Nieistotne.
Milczenie posuwało bezwiednie stopy.
Za krokiem krok. Za drogą droga. Po(za) tym nie ma już nic.
Kolejne nie wychwycone przez czas uczucie.
Coś w kształcie nieopisania uderzyło w moją zdolność percepcyjnej dedukcji.
Przetarłam oczy i myśli.
Ulica rozmyła się w absurdalnej, oczywistej grotesce quasi przestrzeni.
Obok niewielkich kraterów więdły zawilce, drzewa lśniły neonową poświatą.
Gigantyczne utensylia kuchenne stanowiły coś w rodzaju monumentalnych pomników.
Stały dumnie na marmurowych podestach, na których widać było zapisane tabliczki.
Za zasługi dla Narodu.
Gdzieniegdzie wyrastały z ziemi prozaiczne latarnie uliczne, tak jakby ktoś przypadkiem sobie o nich przypomniał i poupychał w ostatniej chwili, siląc się na abstrakcję.
Rzucały słabe światło na szczury o tęczowych wąsach.
Na samym środku owej przestrzeni...
Poza tym... świetny tekst... :-)