Ma Nastazja złote plastry miodu, szkliste podbrzusza ryb w oceanicznych głębiach. Skrywane od wieków, pasma zórz polarnych, szczęśliwe dni pogodnie wyśnione. Rozżarzone, błogie światła oczu, bąbelki świetlne skurczone. Owiana, rozmyta okiem, syczy bezgłośnie, w klombach na wiosnę. Nabrzmiała powietrzem, wiatrem letnim, muszla jak absyda skrywająca tajemnicę pod mozaiką. Zimna, kamieniem nurkuje w stalowej poświacie, wśród traw naiwnych szumem majaczących. Jej natura złota, w kopalniach głębokich pogrzebana. Uśpiona leniwym blaskiem, jak refren przez okno napływający. Jak kręgi na wodzie, bezgłośnie, chowa się w zgniłych szuwarach. Ziemia brudna, otula jej stopy, lecz ma Nastazja falowanie traw, ześlizguje się skórą gładką i leci, w rozżarzone gwiazdą, jałowe mroki mej nocy. Jak łasica przemyka w bukowym lesie, jutrzenka, która przytula, ciepłym westchnieniem, szczyty zmrożone wieloletnim wewnętrznym krzykiem. Rozcina chmury, kurczy wargę, zamyka oczy, balansuje nad przepaścią.
Wrzesień goreje jeszcze, słodkim, letnim zaduchem, wkrada się w otwarte okna, w szczeliny pod drzwiami. Na prostokątnym bruku rynku, roztapia przechodniów stopy. Nuci ciężko pieśń południa, mit starożytności, gładkie kolumny renesansu. Nastazja utkana z powideł, tajemniczych czarnych czereśni, wypływa żaglem białym, na malachitowe łąki, w pomarańcze przegniłe. Jak miąższ jabłek żółtych, wypełnia przestrzenie. Nie mówi nic.
Matka, w altanie, czci sałaty, soli, doprawia, roztacza czary. Ujmuje w zwiędłe dłonie, pergaminem odziane, nasze rozrzucone rodzinne losy. Kocha, dmucha, wzdycha, umiera powolnie na migrenę, szare osmętnice przykrywają oczy mgłą majaczeń. Pies biały śpi pod oknem, na wysokości trawy, w pracowni, powolnym smutkiem tchnie farby w płótna ojciec, na nadciśnienie omszałe w piwnicy umierający.
Oktawę niżej schodzę, wyciągam z siebie długie nicie rozkoszy, zanurzam głowę w lodowej umywalce, i czekam Nastazjo, aż wyrzucisz z siebie wstęgi wirujące, słońcem ożywione, mknące, błyszczące serpentyny.
Nasze lekkie, piękne krainy.
a treść-tym razem ja muszę tylko stwierdzić "łał". To stwierdzam. Podwójnie :)
I tak sobie myślę, że zestawiając "Babie lato" z "Serpentynami" udowodniłeś, że umiesz pisać na różne sposoby. Jak malarz - stosować mocne, drapieżne kolory, ale też i paść wrażliwość odbiorcy pastelową urodą przepięknego kawałka prozy poetyckiej.
Schulz uścisnąłby Ci prawicę.
Ja mogę tylko pogratulować obu znakomitych tekstów.
Czekam na drobną poprawkę z Twojej strony Autorze i mam nadzieję, że nastąpi to piorunem, bo aż szkoda, żeby tekst `stygł` w poczekalni :)
piękne te serpentyny na końcu.