Artur
Siły składowe składają się nierównomiernie. Słowa palą w gardło lekkim posmakiem denaturatu. Właściwie epitet „lekkim" nie jest na miejscu, kiedy czuję pulsujące niewypowiedzeniem pęcherzyki w krtani, pękające pod naporem każdej okrężnej myśli. Jestem zniewieściałym Józefem K. Piątym synem Kafki. Nieślubnym. Kołem u wozu. Znalezionym pod krzyżem lepszego wieku, lepszych okoliczności. Z gorszą, lub zgorszoną tylko psychiką. Doszło do tego, że spowiadam się okolicznym włóczęgom z całego swojego życia. Oni przynajmniej słuchają, licząc na drobne. Bawię się w egoistycznego ojca miłosierdzia. Od piątku do niedzieli. Kiedy jestem pijany. Lub kiedy mam potrzebę. Tylko ostatnio jestem nadnaturalnie trzeźwy. W wieku siedmiu lat zabiłem rybkę mojego brata. Podobno co siedem lat zmieniają się ogólne proporcje postrzegania u człowieka. Więc siedem lat później zabiłem swojego ojczyma pilnikiem do drewna. Kontynuując tradycję zabiłbym siebie, nie chcąc dopuścić do kolejnej tragedii. Po odpowiednim przedziale czasowym. Nie pozwalając wsadzić się w zbyt ciasną formę. Ale tak się nie stanie. Ponieważ stale żyję na przekór. Na lewą stronę. Eksponując tętnice.
-Nie stać mnie na najtańsze dziwki, dlatego zaprosiłem ciebie. Potrzebuję się wygadać.
Zamykająca się na światło soczewka. Cień. Hektary tłuczonych przeszłości. Nagi krzyk.
Stał do niej tyłem. W samych spodniach, nie ograniczając się zbędną koszulą. Z ust powoli wypuszczał dym, jakby podkreślał każdą wyprostytuowaną myśl. Nie miał szacunku do kobiet. Nie potrzebował go mieć. Śniły mu się nocami jako wyartykułowane maszyny do rodzenia dzieci i zajmowania się innymi frazesami. Gdzieś o dno resztek moralności odbijała się jedynie jego matka. Odbijała się wraz z pijacką czkawką i smrodem siarczynu sodu.
-Właściwie nawet cię lubię. Masz ładny, fioletowy cień.
Dziecięce śmiechy. Klakson samochodu. Pisk zużytych motyli, zapadłych słoików po ogórkach kiszonych.
Siedziała na skraju łóżka, wycieńczona przez nieprzespane noce i nadmiar tabletek uspokajających. Ciemne włosy opadały na blade, za młode na starzenie się policzki. Wzrok miała nieobecny, jakby nie docierały do niej jego szorstkie słowa. Nie byli dla siebie nawet znajomymi, znali jedynie swoje imiona. Nie wiedział, że stylowy odcień fioletu nie był wynikiem umiejętnie zrobionego makijażu. Nie wiedział o ranach na przegubach dłoni nic więcej, poza tym, że istniały. Rozbierał ją ze złudzeń tak szybko, jak szybko przestawał mieć ochotę na jej obecność.
-Bo czasami nie mam ochoty znosić pieprzonych napięć przedmenstruacyjnych i kaprysów twoich dzikich hormonów. Masz w ogóle osiemnaście lat? Nie będę twoim ojcem.
Wszystkie męskie dziwki akurat musiały przegrywać w pokera. Czas ujędrnia rany. Jestem kłuciem w sercu Artura...
Wrócę tu jeszcze. Dziś czas spać... :) Ranek z dzieckiem w roli głównej rozbierze mnie ze złudzeń spania w zaparte... ;)
Jako całość widzę manierę w posługiwaniu się „zamętem” Philipa Dicka, tylko jego nieporządek w budowie historii, nie był do końca zamierzony, wynikał raczej z innych przyczyn. Całość przeżyć jego bohaterów zmierzała do konkretnych wniosków. Życzę Ci byś osiągnęła to, co on. Oczywiście w kwestii otrzymanych nagród.
Wzbudziłaś u czytelnika, ( czyli u mnie) podniesienie napięcia, poprzez elementy drastyczne. Naprężenie powoli gasło, w raz z czytaniem kolejnych zdań i zagłębianiu się w przedstawioną mało atrakcyjnie psychikę bohaterów.
Dla mnie tekst zbyt płytki, by można powiedzieć o nim, że jest dobry.