Michcio idzie sobie ulicą.

graf.man

 

Szedłem, bo iść może każdy, przez lasy, pastwiska, po chodnikach iść może każdy. Kroczyłem jako ostatni Mohikanin, ostatni Indianin w tym świecie robactwa. Moje nogi równo uderzały o chodnik, a potem o ściółkę i łamałem zboże.

Tańczyłem w zbożu, to znaczy, że byłem tańczącym. Hełm na mojej głowie powiewał, jak flaga rewolucji, mocno, bez zawahania. Szedłem ja obok was idących i patrzyłem w ziemię, bo nie chciałem na was patrzeć, nie chciałem koniecznie patrzeć wam w oczy i to nie był lęk, a jedynie niechęć patrzenia.

 

Lubię, idąc palić papierosa i patrzeć od skrajności, po skrajność, nie bawiąc się w kompromisy, dlatego nie patrzę w wasze oczy. Nie jestem oszustem, boi dudkiem i nic nie ukrywam przed wami wszystkimi. Nie biorę narkotyków, a wyglądam na ćpuna, nie piję, zbyt dużo, a wyglądam jak alkoholik i łapy mi się trzęsą, ale nie piję zbyt dużo. Jestem bardziej jak robaczek świętojański i w nocy wykluwa się moje ja. Moje ja jest roztrzęsione nocnym chłodem, moim chodem przypominam konia, bo mam, jakby okute buty, ale mogę na nich frunąć, choć nie mam skrzydeł, a popełniam autogloryfikację.

 

I to jest pewnie to moje pisarskie harakiri, bo strasznie lubię śmiać się, jak piszę, a nieraz pisząc podnoszę zadek z fotela na znak szczęścia, bo powstało na klawiaturze nowe słowo z ciągu liter, a potem powstało nowe zdanie i już się mniej nim cieszę.

 

Mój język, zarówno pisany, jak i mówiony jest równie ubogi. Sam mam duszę ubogą, a słowo to w końcu dusza na kartce. Nie wiem, czy pisząc aż tyle o sobie mogę powiedzieć, że mam pisarską wyobraźnię, raczej jej nie mam. Wznoszę się na moje wyżyny intelektualne czytając książki, a potem próbując napisać coś interesującego, ale jakoś nie potrafię napisać nic arcyciekawego, co dla was byłoby ciekawe. Bo ja sam lubię pisać i podnosić ten mój zadek z fotela i się uwznioślać.

 

Tak więc szedłem po chodniku, a te pastwiska, to były trawy, w których mieszkały puszki po piwach, i w których szemrały folie po papierosach. A te lasy, to był park, a drzewami było wszystko, zarówno latarnie, te stalowe latarnie świecące i drzewa porośnięte mchem ze sztucznie podoklejaną korą. Nie. Jednak nie jestem nieustraszony, a na pewno nie jestem nieustraszony w miejskiej dżungli i marzy mi się Tristan da Cunha i łowienie ryb, albo Bory Tucholskie i hodowla marchwi i buraków. Nie lubię tego mojego uzależnienia od rtęcianego powietrza i nie znoszę mojego konsumpcyjnego trybu życia. Picie piwa, kawki, palenie fajek,

 

taki już jest przeciętny chłopiec z Warszawki.

 

Nie potrafiłbym wam przetrzepać mordy, z obawy, że coś by się wam stało. Swoich przyjaciół nie biję, a każdy z was jest moim domniemanym przyjacielem.

 

I tak sobie idę na przystanek autobusowy z myślą, że będę jak zwykle za wcześnie, bo autobus się spóźni, bo autobus każdego dnia powtarza tę samą czynność i o 7.30 się spóźnia zawsze. Więc moja głupota i w tej czynności się powtarza, bo bez sensu, profilaktycznie idę na autobus na 7.30, wiedząc, że on przyjedzie nie wcześniej, niż o 7.50.

 

I to będzie zatłoczony, jak rzadko inny autobus, bo ten jest naprawdę magiczny.

705.

I ten autobus naprawdę jest świetny, bo zatłoczony, a ja lubię czuć ludzi w autobusie i niby przypadkiem ocierać swoją dłoń o osłonięte spodniami, piękne pupcie.

Muszę jednak powiedzieć, że oprócz tych pięknych pupć, tych ze złota pupć, od których nogi długie odchodzą i kończą się białymi kozakami, lubię też dotykać tych srebrnych pupć, które mimo że posrebrzane, to też kończą się białymi kozakami.

To jest jakby taka rutyna moja.

 

Wsiadam do autobusu i patrzę za okna, jak słońce wynurza się zza domów i promienieje na łąkach i łąki się świecą, a śnieg już schodzi powoli, gdy jest wiosna, lub zaczyna być widoczny, gdy jest jesień, lub jest go pełno, gdy jest zima.

A w lecie każdy zapomina o białym puchu i w sumie sam nie wiem, czy śnieg się na nas kiedyś nie obrazi i już nigdy nie spadnie.

 

I wtedy białe kozaki wylądują na śmietniku pamięci i wylądują na wysypisku śmieci, bo kto by nosił kozaki, gdyby cały czas było lato, lub środek wiosny, albo początek jesieni.

 

Jadę tym autobusem i cały czas zmienia się mi krajobraz, raz łąki widzę nieskalane ludzką stopą, raz fabryki, później Kanał Żerański, w końcu Markot.

I tu jeszcze nie wysiadam.

Dopiero na Modlińskiej, gdy już zaczynam być wściekły, że ktoś mnie po dupie, niby przypadkiem, maca wreszcie opuszczam czerwonożółty przybytek publiczny.

 

Więc staję za przystankiem, wyjmuję papierosa i zastanawiam się, czy na pewno dobrze, że już wysiadłem, bo gdybym podjechał dalej, to miałbym więcej autobusów, którymi mógłbym jechać.

Ale gdy zaciągam się po raz pierwszy papierosem,  zdaję sobie sprawę, że gdybym pojechał dalej, to bym niechybnie się wkurwił i zrobił awanturę w tym czerwonożółtym przybytku.

 

Palę papierosa i wściekam się, że on się tak nierówno pali, pali się jakby od niechcenia, pali się po linii najmniejszego oporu.

Naprawdę mnie to wścieka i przyrzekam sobie, że następnym razem przypalę go równiej.

 

Tak żeby palił się równo, a nie krzywo i od niechcenia.

 

-Ale to życie w Warszawie jest łatwe.- mówi dziewczyna.

-Jest łatwe i ciekawe i nie ma w nim rutyny.- mówi dziewczyna druga.

 

Gdy słyszę właśnie takie słowa to myślę sobie, że chciałbym, żeby był taki Zły, który by za takie teksty karał.

 

Bo to zakrawa na wkurwienie.

I wtedy też się wściekam.

 

A dla mnie życie jest łatwe tylko w Rucianem- Nidzie.

 

Bo w Rucianem- Nidzie, na drucianych nitach, przeskakiwała małpa z drutu na drut z bananem w zębach.

 

Stojąc sobie tam właśnie, przy przystanku, a właściwie za nim.

Nagle! Zauważam nagle! Coś czego nie widziałem wczoraj, ani przed dniem wczorajszym, ani wcześniej. Bo tam, nie było wcześniej szrotu, a teraz ten szrot jest!

 

I moje usta od razu zrobiły się bananowe i nogi przestały podrygiwać i ciało właściwie zamarło z wrażenia. Więc się bardzo ucieszyłem, że Warszawa tak się rozrasta i będę miał o czym opowiadać kolegom ze szkoły.

 

I jakby Mikołajek powiedział: Ale im zrobię psikusa.

 

graf.man
graf.man
Opowiadanie · 25 kwietnia 2008
anonim
  • graf.man
    nie wiem, czy to jest od "chodzić dudkiem", ale tak się w Warszawie mówi, a na pewno na Marymoncie.

    · Zgłoś · 16 lat
  • anonim
    tajemna
    Dobry tekst. Przyzwyczaiłam się do Twojego stylu pisania. :)

    · Zgłoś · 16 lat
  • graf.man
    w takim razie, by dostawać oceny, czym prędzej zmieniam sposób zapisu.

    · Zgłoś · 16 lat