Miał cztery, może sześć lat, nigdy nie był dobry w określaniu wieku ludzi "na oko", nawet jeśli chodziło o Niego samego. No więc stał. Był to park, ale jakiś mały; było ciepło a wokół budziło się życie. W oddali, przykryty nienaturalną dla tej pory dnia i roku mgłą, stał budynek. Był kolosalny, szary i zimny. Ale w okół Małego drzewa malowały niebo na zielono, a dywan łąki dekorowały różowe tulipany posadzone to tu to tam. Słońce grzało na żółto ale nie przypiekało. Przyjemne ciepło rozlewało się po całym ciele. Mimo wszystko było tak nijak. Mały się niecierpliwił.
Włosy obcięte na grzybka trochę jakby od garnuszka, buźka pyzata ale nie był różową kuleczką. Całkiem ładne dziecko z niego było. Oczy czarne praktycznie nie było widać różnicy pomiędzy tęczówką a źrenicą. No taki krasnal, czerwona czapka na głowę i gotowy na eksport do niemiec. Ojciec górował nad wszystkim w około, a już w szczególności nad Małym; który to mały zostanie jeszcze długo. Wtedy nie miał jeszcze charakterystycznego tatusiowego brzuszka. Czarna broda, włosy już trochę mniej ale nadal nie był to biały biegun północny z wytopioną dziurą po środku tak jak to ma miejsce teraz. Globalne ocieplenie. Tyle z ojca zapamiętał. Matka mimo swego metra-sześćdziesiąt wydawała Mu się Ateną. Wszędzie było tak zielono, a małe niebieskie oczko wodne, wyglądało jak fragment nieba któremu pomyliły się kierunki. Może to i lepiej, bo mieszkańcy domu, znajdującego się nieopodal, z pewnością więcej niż inni myślą o Niebie.
Żółty, Niebieski i Zielony.
W słuchawkach leciał dub. Bakshish z 1993 roku, głos przejmował go do podszewki. Woli gdy Polacy śpiewają po Polsku, ale dzisiaj nie miało to specjalnej różnicy. Spokojny werbel był łąką na której kwitły na różowo pozostałe instrumenty. Wokal miło ocieplał ciało od środka mimo całego tego charakterystycznego dla reggea patosu piosenek. Na palecie dzwięków mieszały się słonecznikowo żółty z błękitem oceanu, a coraz to nowe nienazwane rośliny w kolorach których nie ma nawet nowy Sony-Ericson wystrzeliwywały na powieszchnię. One Love dziewczyno, łan loff chłopaku.
Niecierpliwił się, postanowił zajrzeć do jeziora. Mama poszła gdzieś za Babcią i tyle je widział. W głębinach a może przestworzach stawu, który wydawał się nie mieć dna, pływały-szybowały wielkie złote ryby. Refleksy w ich łuskach, jak tysiąc małych supernovych rozświetlało oblicze Małego. Były trochę spasłe ale kto by na to zwracał wtedy uwagę. Różne odcienie złotego pląsały królikami po Jego twarzy gdy tak sobie klęczał nad tym jeziorem. Spodnie oczywiście miał, i trzeba podkreślić że miał, beżowe. Najlepszy kolor dla około pięcio-letniego urwisa gdy wybiera się do parku. Tylko, że jak później się okazać miało, wcale park to nie był a na pewno nie taki do którego chodził bawić się z kolegami w soboty. Strasznie mu się nudziło, a od gapienia się na te tłuste ryby dostał migreny.
Złoty.
Jackson Conti. Miał już nie używać nazw własnych w tym co pisze. Pieprzy to dokumentnie i robi swoje dalej. No więc Madlib w kolejnym ze swoich niezliczonych duetów. Tym razem miksując, wycinając i gnąc dzwięki mistrzów brazylijskich. Czerwień i złoto, wirującej sukni i gitar. Masa instrumentów których nie potrafi teraz i pewnie nie będzie umiał już nigdy nazwać. Ale jest zdecydowanie pod wrażeniem. Trochę jak u Fisza czerwona sukienka, a w niej muzyka, dzwięki delikatne jak zderzenie dwóch harmonijnych kolorów, malują się okręgami, znikają by nagle wylać strumieniami na szare i ponure ulice Jego uszu.
Wstał, podszedł do ławki. Na ławce siedział Ojciec obok jakaś starsza pani, sympatyczna - to Małemu podpowiadała intuicja, karmiła kaczki. Kaczki były pękate albo tak się tylko stroszyły. Mały olał je. Na kolanach miał dwia wielkie okręgi zieleni, jak gdyby jakiś zwariowany malaż postanowił nagle sprawdzić ile odcieni zielonego zmieszanego z brązowym można zmieścić na tak małym skrawku materiału. No to klops pomyślał Mały. Wróciła Mama z Babcią. Jakieś inne, dziwne. Na codzień nadopiekuńcza i nadwrażliwa Mama, teraz nie zauważyła nowego designu spodenków Małego. Pośpiesznym, nerwowym krokiem opuszczali park. Na niebo nabiegły chmury, czarne jak plaże Santorini i gęste jak Monte (dziecka czas?). Zrobiło się zimno i wietrznie. A wszystkie kolory ustąpiły Granatowemu.
Mama mówiła coś o pieniądzach, szpitalu i onkologu (Mały szybko łapał nowe słówka). Wiedział że wracają do domu. Ani razu nie spytał a gdzie Dziadek?
CMYK*
Said Muslim
Said Muslim
Opowiadanie
·
4 maja 2008
Jestem przyzwyczajona do większej staranności w zapisie u Autora.. ;)
Brzydkie ortografy są niestety. Tekst ma wartość, więc teraz odrzucę na półkę a po poprawie wklej jeszcze raz bardzo proszę. :)
cóż trudno.
pozdrawiam
aha zapomniałbym - :)