— Moment, kupuję siarkę — odezwała się Pies, wydając ostatnie pieniądze i ryzykując zagładę miasta. — Nie widzisz, że gram*? Tam leży... Jak chcesz to go obudź.
— Flash, to ważne! Wstawaj.
— No... Co jest?
— Po dzisiejszym dniu nie mogłem zebrać myśli i poszedłem się przejść. Popatrz co znalazłem pod suszarką. Pewnie ’kierowca’ podkopnął pod wyżymaczkę, byśmy nie zauważyli — mówiąc to wysypał na koc dwanaście ocznych lupek.
— Co to jest? — zapytał, zaspany unosząc się z wyrka.
— Ślepy jesteś? Oczne lupki... Flash, my teraz możemy się stąd wyrwać.
— Cholera... — oprzytomniał w ułamku sekundy. — Czy ktoś to jeszcze widział?
— Nie. Przyszedłem prosto do ciebie.
— Chłopaki, kupić więcej siarki, czy spieprzać z tym co mam i potem dobrać się im do dupy? — całkiem poważnie poprosiła o wsparcie, obgryzając nerwowo pazury.
— Spieprzaj — zasugerował Vadim i przeszedł z Flashem do drugiego pokoju.
Usiedli przy ławie i rozlali do szklanek wódkę.
— Było nas tylu, a zostało... nie wiem co — kontynuował. — To jedyna szansa... Wiem, że oni wszyscy mają już tego dosyć.
— A ty?
— Domyśl się...
— Chyba masz rację. Ale co z pozostałymi... Mamy mało lupek — wziął jedną i przystawił do oka.
— Jest okej. To jest możliwe... Pamiętam, że kiedyś gadałem z ’wiśnią’ o teleportacji i mówiła, że można je tak ustawić, że poleci dwoje na jednej. Ponoć trochę to ryzykowne, jakaś wymiana genetyczna może nastąpić, ale to się rzadko zdarza.
— Pozostaje jeszcze jeden problem... Ziemia.
— Wiem.
— I co o tym sądzisz?
— Uważam, że to również szansa na naprawienie i tego gówna. Nie wiem jeszcze jak, ale jakiś sposób musi być.
— Asymetria wrogiem sukcesu! — przerwała im Pies, wpadając do pokoju i wypijając Vadimowi drinka. — Ty i tak nie łoisz... Kupiłam siarkę, a resztę przeznaczyłam na łapówki. Mam teraz w gospodarce równowagę, a to podstawa dobrze funkcjonującego państwa. Mogą mnie już w dupę pocałować...
— Pies, musisz coś wiedzieć.
— Wiem wiem... Spierdalamy stąd. Jestem za, bo to słuszna koncepcja — zaskoczyła ich, pierwszą od roku, konstruktywną wypowiedzią.
— Przecież ty... w drugim pokoju...
— Ale głucha jeszcze nie jestem. Spadam bo mi zaorzą plantację tytoniu... I jeszcze jedno... Lecę z tobą Flash.
— A to, to się jeszcze okaże.
Zostali sami i przez chwilę siedzieli w milczeniu.
— Dobra, zwołam zebranie w kantynie. Ci co chcą lecieć, polecą, pozostali mogą zostać.
(piętnaście minut później, w kantynie)
— Chyba są wszyscy... Jak ktoś ma ochotę, to niech sobie poleje, bo...
— A co on tu robi? — zapytał ’3.14’, wskazując na siedzącego w rogu ’kierowcę’.
— To dotyczy również jego. A właściwie, to on jest powodem tego zebrania. Słuchajcie... Znaleźliśmy to przy suszarce — powiedział, wysypując na blat lupki.
Zapanowała grobowa cisza.
— Wiem, że temperatura na sali nie zmusza jeszcze czujników do polania wam głów, ale widzę, że niektórzy się zagrzali i od myślenia poskręcały się im włosy. Tu nie ma co kombinować. Prawda jest taka, że mamy możliwość powrotu na Ziemię... I właśnie ten pan nam to łaskawie umożliwia.
— Od tej słodkości aż mnie zemdliło — skomentowała ’ew’. — Jakaś konkluzja?
— ...Sam wieczór niczego nie wróżył, zwisający niczym stara szmata z okopconej kuchnią kaflową latarni... (tak, to on). ...Dobrze, wróćmy do propozycji; widzicie, nasz zmierzch nadchodzi i nikomu nie jesteśmy potrzebni — zbędni niczym zużyty kondom — a ja nie mam na to zgody i chcę dogadać się z samym sobą... bo siebie znam najlepiej... Narodziłem się z lękiem, i choć nadal wiem jedynie jak smakuje kurz pod cudzym łóżkiem, chciałbym zasmakować... wolności. Serdecznie was pozdrawiam i... — zamilkł.
— Co tu więcej gadać? — wsparł swojego przyjaciela Nieprzyjaciel.
W jednej chwili twarze wszystkich wypogodziły się, a z sali dał się słyszeć nerwowy poklask. Nagłe kopnięcie wszystkich serc rozbujało krew niezgorzej od czystej wódki. Myśleli, więc byli... Kwadratura koła ich życia, poskładana z nieistotnych do tej chwili znaczeń, zaczęła przybierać nowe kształty.
***
Stali w kręgu trzymając się za ręce, gdy poranne słońce zmrużyło im oczy. Dookoła rozkwitała zieleń, wybuchając feerią odcieni na drzewach i trawnikach, a kwiaty, nieśmiało wysuwając kielichy, poiły ich swymi zapachami. I przyszedł wiatr. Był ciepły. Tak żegnała ich ’glista’... Właśnie kończył się kwiecień.
— A trzeba było kupić więcej siarki — pomyślała Pies, teleportując się samotnie, bo nikt nie chciał ryzykować choćby najmniejszej z nią wymiany materiału genetycznego.
____________________________________________________________________________________________ * — znany gamblerom — strategiczny ’Zeus: Master of Olympus’.
***
Tym, którzy przebrnęli przez wszystkie epizody ’Narano’ serdecznie dziękuję za cierpliwość i wyrozumiałość, zapraszając jednocześnie do czytania dalszy przygód załogi niespełna rozumu.
Informuję, że ze względu na ogromną ilość nadsyłanych pytań, dotyczącą wyjaśnienia — o co tu chodzi? — zmuszony jestem do nieudzielania odpowiedzi na powyższe... bo sam kurwa nie wiem.
Chyba jako jeden z nielicznych nie masz obecnie egzaminów maturalnych :)
Jak zwykle odcinek na poziomie
zajebiście dynamiczne
+++
miauknąłem i drapnąłem pazurami ;)
sentymentalnie żegnam tę część NaRano - i śmiałam się tu, i płakałam (też ze śmiechu) do bólu powłok brzusznych, czasem wnerwiałam ;)... ale nie szkoda róż, gdy lasy płoną. wracamy na Ziemię i o ile przeczuwam, to będzie się działo niezgorzej, oj! :))