Bezszelestnie podszedł do wielkich kamiennych drzwi. Odchylił nieco kaptur i przyjrzał się widniejącym na nich płaskorzeźbom. Przedstawiały one tajemniczą postać walczącą z wielkimi, przerażającymi potworami. Przybysz pchnął drzwi z całych sił. Uchyliły się lekko. Pchnął je raz jeszcze. Tym razem otwarły się na oścież. Naciągnął kaptur głębiej na czoło, tak by nie było widać jego twarzy i ruszył przed siebie.
Szedł korytarzem bez pośpiechu, rozglądając się w bladym świetle księżyca wpadającym przez otwarte wrota. W końcu doszedł do wielkiego zdobionego ołtarza. Wyrzeźbione były na nim potężne sylwetki bogów i służących im aniołów. Za dnia wpadające przez piękne, kolorowe witraże, promienie słońca sprawiały, że złoty ołtarz lśnił niesamowitym, boskim wręcz blaskiem. Teraz jednak, w niemal zupełnej ciemności twarze bogów wydawały się jeszcze potworniejsze od stworów na głównym wejściu.
Nagle nieznajomy usłyszał czyjeś kroki i cicho skoczył za ołtarz chowając się przed powoli nadchodzącą postacią. Z ciemności wyłonił się mężczyzna. Był to mnich. Jego czarny habit zdawał się pochłaniać całe światło, które nań padało. Mnich odchrząknął, a kiedy odpowiedziała mu cisza rzekł tak spokojnym, że aż przerażającym głosem:
- Wyjdź z kryjówki. Nic Ci nie zrobię. Nie musisz się też obawiać niczego w tych murach, gdyż wiem, po co tu jesteś i zamierzam pomóc Ci tego szukać. Zostałeś wybrany przez bogów i tylko oni mogą pozbawić Cię twego przeznaczenia. Chodź do mnie proszę, muszę z Tobą porozmawiać.
Przybysz powoli wychylił się zza ołtarza z uniesionym mieczem. Lekko skulony obserwował całą świątynię spod kaptura, kręcąc niespokojnie głową. Mnich lekko się uśmiechnął i usiadł w jednej z ławek. Ruchem ręki zaprosił nieznajomego, aby ten usiadł obok. Nieznajomy nadal w postawie bojowej podszedł do mnicha po czym usiadł dwa metry od niego. Spod kaptura widać było tylko połowę jego twarzy. Nieznajomy miał duży połamany nos. Jego brodę pokrywał trzydniowy zarost, a wąskie usta przecinała szpetna blizna. Mnich uśmiechnął się doń, lecz on nie odwzajemnił uśmiechu. Pozostawał niewzruszony jak głaz. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, aż w końcu nieznajomy zapytał mnicha:
- Więc to jest tutaj? Jesteś pewien?
- Oczywiście, że jestem pewien. – Twarz mnicha spoważniała. – Chociaż z początku myślałem, że to tylko bajka i, że jeśli to w ogóle gdzieś istnieje, to na pewno nie w tak łatwo dostępnym miejscu jak ten klasztor.
- A skąd masz pewność, że jest to właściwe miejsce ukrycia tego cennego przedmiotu? – Dopytywał się nieznajomy.
- Znalazłem kilka przesłanek w starych księgach w bibliotece. – Mruknął mnich. – I myślę, że jeśli coś tu jest, to znajdziesz to w katakumbach. – Dodał po chwili.
- Katakumby? – Zamyślił się na moment nieznajomy. - Myślisz, że to jest miejsce schowania tak wielkiego skarbu?
- Tak właśnie myślę. I myślę też, że powinieneś jak najszybciej tam iść. – Odrzekł kapłan. – Pamiętaj, co głosi pieśń:
„...I przyjdzie ten, któremu przeznaczone jest skarb odnaleźć,
I weźmie skarb by pokonać wieczny mrok.
Lecz spieszyć się musi, bo przeznaczenie nadchodzi,
I w blasku księżyca ich drogi zetknąć się muszą,
Inaczej skarb na zawsze przepadnie,
I na wieki legendą pozostanie,
I nadejdzie czas wiecznego lamentu,
A bohater zginie, dzieląc losy milionów...”
- Wiem jak brzmi pieśń. – Oznajmił obcy. – Zaprowadzisz mnie do katakumb kleryku?
- Oczywiście, zaprowadzę Cię do podziemi, ale musisz mi przysiąc, że jeśli dotrzesz do skarbu, to nie wykorzystasz go do zdobycia władzy i nie oddasz go nigdy Czarnemu Cesarzowi. – Rzekł ksiądz.
- Nie, nie wykorzystam, obiecuję. – Przysiągł nieznajomy. – Ale nie mogę obiecać, że słudzy Czarnego Cesarza nie zabiją mnie, po to by mógł on zniszczyć świat.
- Jeśli prawdą jest to, co czytałem, to nie będą w stanie nic Ci zrobić. A teraz chodź ze mną.
Mnich poprowadził nieznajomego wzdłuż ławek i przy ołtarzu skręcił w lewo. Przeszli pod wielkimi kamiennymi łukami i dalej szli tak, póki nie natknęli się na niewielkie stalowe wrota. Kapłan przekręcił klucz w zamku i pociągnął drzwi do siebie. Nieznajomy bez słowa pożegnania ruszył przed siebie. Kleryk już miał zamknąć drzwi za podróżnym, ale w ostatniej chwili zapytał mężczyznę schodzącego w dół:
- Hej, nie wiem nawet jak masz na imię. Powiesz mi?
- Ja nie mam imienia kleryku – rzucił przez ramię obcy.
Szedł w dół po kamiennych schodach, cicho, niczym wilk czający się na swoją ofiarę. Powoli schodził coraz niżej, aż w końcu dotarł do niskiego korytarza. Panowała tam niemal całkowita ciemność z wyjątkiem dogasającej pochodni wiszącej obok wyjścia ze schodów. Odczepił od swojego niewielkiego, podróżnego plecaka niewielką lampę i przypalił ją od pochodni, która zaraz po tym zgasła. Bezimienny ruszył niepewnie przed siebie. Potykając się o wystające z podłogi kamienne płyty. Wreszcie dotarł do końca tunelu. Spojrzał na małe stalowe drzwiczki zamknięte przed nim. Starał się przyjrzeć im, lecz światło małej latarenki było zbyt słabe aby dostrzec wyraźnie jakiekolwiek szczegóły. Nie mając innego wyjścia poza powrotem na górę, czego robić nie chciał, ostrożnie uchylił maleńkie nabijane metalowymi gwoździami wrota.
W środku nie było nic szczególnego. Mężczyzna dojrzał tylko lekki zarys wielkiego korytarza, który rozciągał się na ogromnej powierzchni i rozwidlał dość często. Podniósł latarenkę wyżej, aby zobaczyć jak najwięcej. Rozejrzał się po ścianach. Dostrzegł poowijane pajęczynami pochodnie. Podszedł do jednej, chwycił i wyczyścił dokładnie z lepiącej się mu do rąk, jak słodki, pszczeli miód, pajęczyny, po czym zapalił ją od latarenki. Zajaśniała jasnym, ciepłym ognistym blaskiem, dzięki któremu nieznajomy poczuł się prawie jak w domu. Prawie. Teraz mógł wreszcie przyjrzeć się korytarzowi. Jego wygląd bardzo odbiegał od wyglądu jego domu w Orimen. Zimne ściany sprawiały wrażenie surowych, wręcz nienawidzących wszelkiego życia. Wysoki strop miał łukowate zakończenie. Wyglądał jakby chciał zamknąć obcego w środku, nie pozwalając mu wyjść. Nie było tu żadnych ozdób, które zwykle towarzyszyły podziemiom kościołów. To jednak nie był zwykły kościół. Była to świątynia Gordesa, boga wojny i patrona wojowników. Kościoły te zwykle nie były szczególnie zdobione, szczególnie w podziemiach, aby podkreślić powagę, surowość i okrucieństwo wszelkich wojen, w których bóg ten i jego kapłani tak się lubowali.
Nagle mężczyzna dostał lekkich dreszczy, czując powiew powietrza za plecami. Przez chwilę zdawało mu się, że to świątynia popycha go do przodu, postanowił jednak nie zastanawiać się nad tym.
Ruszył powoli do przodu, rozglądając się dookoła i często oglądając się za siebie, dla pewności, że nie czai się na niego żadna strzyga, wampir lub inny potwór. Był świadom, że mimo tego, iż jest wojownikiem, to nigdy nie był szkolony, do walki z potworami. Wiedział, że jeśli coś go zaatakuje, pod warunkiem, że nie będzie to człowiek, ni żadne znane mu zwierze, jakie normalnie można spotkać w lesie, lub gdzieś na polu, to nie będzie miał większych szans na przeżycie.
Błądził korytarzami katakumb, aż w końcu, po niemalże wieczności dotarł do wielkich zdobionych drzwi. Rozejrzał się, i dostrzegł, że na ścianach wiszą pochodnie, po obu stronach wrót. Zapalił je kolejno. Najpierw prawą, potem lewą, i nagle drzwi zaczęły się poruszać. Jęły powoli się otwierać. Bezimienny spojrzał w – najpierw niewielką, lecz potem coraz większą – szparę w olbrzymich odrzwiach.
Kiedy otwór był na tyle szeroki, aby mógł przezeń przejść, dyskretnie obejrzał się i z wolna ruszył przed siebie. Następna komnata była inna niż pozostała część podziemi. Była ona czysta i zadbana, a na każdej ścianie, wisiało paręnaście pochodni. Zapalonych. Przybysz przestraszył się, że ktoś mógł go ubiec i zabrać to, po co przyszedł. Przestraszył się, że mógł to być nawet Czarny Cesarz lub jeden z jego Mrocznych Generałów.
Przepełniony strachem ruszył przed siebie. Komnata była naprawdę piękna, złoto i biały marmur lśniły a blasku pochodni, a granitowo-srebrne posągi patrzyły dumnie przed siebie. Sala była wręcz ogromna. Mężczyzna nie widział sufitu, który skryty był w ciemnościach, gdyż nie docierał tam blask ognia. Dokładnie po drugiej stronie cudownej komnaty były kolejne drzwi. Tym razem jednak mniejsze niż poprzednie. Nieznajomy ruszył w ich kierunku i przyjrzał im się dokładnie. Wyrzeźbiona nań była podobizna tajemniczego bohatera. Zapewne tego samego, który znajdował się na głównych wrotach prowadzących do świątyni. Tym razem przedstawiony był jednak nie podczas walki z dziwnymi stworzeniami, lecz trzymając w dłoniach jakiś przedmiot. Obcy przyjrzał się dokładniej przedmiotowi. Zdziwił się widząc, iż bohater dzierży wielkie ostrze. Czy to miał być legendarny artefakt, dzięki któremu Czarny Cesarz miał zostać raz na zawsze wygnany z tego świata? Mężczyzna po chwili rozmyślań popchnął drzwi na których widniały podobizny tajemniczego wybrańca i spojrzał na schody za nimi.
Idąc schodami w dół zastanawiał się, czemu to właśnie on został wybrany do tego, aby odnaleźć mityczny przedmiot. Pamiętał, jak parę lat wcześniej, kiedy był jeszcze tylko nic nie znaczącym czeladnikiem, u jednego z kupców w swoim mieście, spotkał się z człowiekiem, który zapewniał go, że został wybrany przez bogów, aby uratować swoją ojczyznę przed nadchodzącym złem. Z początku nie wierzył mu, lecz w miarę jak rozmówca przekonywał go, aby wyruszył z nim w podróż, ten coraz bardziej mu ufał. W końcu postanowił wyruszyć za nim i po kilku nieznośnie długich i trudnych latach dotarł aż tu. Był już tak blisko pokonania zła ciążącego nad jego ojczyzną, że nie mógł teraz zawrócić. Nie mógł zrezygnować.
W końcu schody się skończyły, a to co bezimienny zobaczył, brutalnie przywróciło go do rzeczywistości. Jego oczom ukazał się piękny miecz wbity pomiędzy kamienie, dokładnie na środku ściany, na przeciwległym krańcu niewielkiej, bogato złoconej sali. Mężczyzna rozejrzał się podejrzliwie po komnacie. Był pewien, że jeśli miecz jest długo poszukiwanym przezeń artefaktem, to musi być silnie broniony. Powoli, niemalże dopełzł do ściany. Dotknął rękojeści i zamknął oczy czekając, aż coś się stanie. Nic. Chwycił miecz oburącz i z całej siły pociągnął. Klinga nie wyszła ze ściany. Nie ruszyła się nawet o cal. Nieznajomy zirytowany, pociągnął za rękojeść raz jeszcze, skupiając całą swoją wolę i wszystkie swoje myśli na tkwiącym w ścianie przedmiocie. Szarpnął jeszcze raz i tym razem miecz wyskoczył z muru bez żadnych oporów. Nagle za jego plecami, odezwał się czyjś głos. Był przepełniony czystą nienawiścią, zimny jak lód wprawiał w odrętwienie:
- Brawo, przyjacielu. – rzekł chłodno głos. – Dokonałeś tego, czego nie udało się dokonać nikomu innemu. Może rzeczywiście jesteś wybrańcem bożym. A może to po prostu szczęście. Nieważne. Teraz, u kresu swej podróży zginiesz, a ja zabiorę miecz, żeby zniszczyć świat.
- Świat? – zdziwił się nieznajomy, odwracając się, aby spojrzeć w oczy rozmówcy. – Więc to ty jesteś…
Głos uwiązł mu w gardle na widok człowieka stojącego przed nim. Był to ten sam człowiek, który namawiał go do rozpoczęcia podróży. Jego twarz wcale nie pasowała do wyobrażeń. Niewysoki, pulchny mężczyzna w czarnym płaszczu, nie mógł być lordem śmierci.
- Tak, ja jestem Czarnym Cesarzem. – dokończył zwężając spojrzenie. – Jeśli mi nie wierzysz, to mogę Ci zaprezentować moje umiejętności. Pokażę Ci, czemu wszyscy uciekają na dźwięk mego imienia.
Czarny Cesarz złożył dłonie, jakby w żebraczym geście, wymamrotał cicho formułę zaklęcia i czerwony promień z jego dłoni pomknął wprost w mężczyznę, który w ostatniej chwili odskoczył w bok, upuszczając przy tym miecz. Czarny Cesarz podszedł, złapał miecz i podniósł go do góry. Wycelował w leżącego na ziemi obcego, który zaczął pełznąć powoli w tył, rozpaczliwie próbując uciec przed oprawcą. Czarny Cesarz jednak po raz kolejny wyszeptał formułę morderczego zaklęcia, trzymając rękojeść w prawej dłoni. Tym razem szkarłatne światło popłynęło z miecza, przebijając nogę bezimiennego, który zawył boleśnie. Zdołał jednak dopełznąć do ściany i począł bezmyślnym, tępym wręcz wzrokiem patrzyć na ślady krwi na podłodze. Był pewien, że zaraz nastąpi to, czego tak się bał przez całą drogę po ten święty artefakt. Za chwilę cały świat miał zostać skazany, na zagładę i on nie mógł nic na to poradzić.
Czarny Cesarz wycelował weń raz jeszcze i powoli zbliżając się do półprzytomnego mężczyzny, zaczął głośno recytować treść zaklęcia. Przystawił mu ostrze do karku i szepnął: „Tnij!”. Z krtani mężczyzny popłynęła ledwie dostrzegalna strużka ciemnoczerwonej krwi. Po chwili jednak, już z całej szerokości szyi mężczyzny leciała krew, a życie z niego ulatywało.
Tak zakończyło się jego życie.
- Ja nie mam imienia kleryku – rzucił przez ramię obcy.
tak powinny być wydzielone wszystkie dialogi
masz manierę stawiania przecinków przed każdym 'i' - burzy to rytm czytania i jest niepotrzebne
przeczytaj jeszcze raz i popraw interpunkcję, bo nie tylko przed 'i' są one zbędne
paręnaście - razem ;)
Oscarro 19:38:07
jak będę miał neta to poprawię xD