"Bo rodzina to w gruncie rzeczy najbardziej rozpowszechniony system totalitarny na świecie, bezlitosny kacet wyspecjalizowany w trzebieniu ducha; to wielogłowy potwór-wszystkożerca, który nieubłaganie przeżuwa istotę człowieka, wysysa zeń wszystkie siły, krępuje lub wprost uniemożliwia wszelkie ruchy, prowadzące do osiągnięcia prawdziwej duchowej dojrzałości. Ludzie są zwykle zbyt krótkowzroczni, by na czas przeciwstawić się tej tyranii w czystej postaci i postawić na inną kartę, a jeśli kiedyś, zwykle za późno, by się uratować, zaświta im niekiedy w głowie, że takie rozwiązanie jest możliwe, szybko zostają przywołani do porządku. "
ZAPARCIE
Tragifarsa rodzinna
“Dzieci za młodu kochają swych rodziców. Potem ich sądzą. Rzadko im przebaczają.” (Oscar Wilde)
I.
Nienawidzę telefonów, pomyślałem w chwili, gdy przenikliwy sygnał poszatkował mój sen na cienkie, bezkształtne kawałki. Prawdę rzekłszy nie znoszę wielu rzeczy, bez których tak zwany człowiek nowoczesny nie potrafi się obejść, na przykład telewizji, którą zresztą nałogowo oglądam albo samochodu, z którego jednak z racji swojego zajęcia nie jestem w stanie zrezygnować. Ale wśród wszystkich perfidnych wytworów ludzkiej przemyślności, pośród przewrotnych wynalazków mających rzekomo ułatwiać nam życie, w rzeczywistości zaś czyniących je jeszcze bardziej nieznośnym, telefon zajmuje według mnie absolutnie poczesne, niepodważalne, całkowicie odrębne miejsce. Telefon bowiem nie tylko odbiera wolność, nie tylko zniewala człowieka, czyniąc go zakładnikiem czyichś kaprysów lub niepohamowanej gadatliwości, ale bez dwóch zdań jest też, żeby tak powiedzieć, zabójczą machiną balistyczną, katapultą, która beż żadnego umiaru miota w niczego niespodziewającą się ofiarę złe wieści, tragiczne informacje, zamieniając egzystencję każdego z nas w permanentną katastrofę in potentio. Dzwonek telefonu budzi we mnie autentyczną grozę, powodując, że żołądek kurczy mi się gwałtownie w przeczuciu nadchodzącego nieszczęścia. Za każdym razem, kiedy słyszę długie, przenikliwe jęki, które tną powietrze na długie paski niepokoju biję się z sobą w myślach, z jednej strony pragnąc jak najszybciej stanąć twarzą w twarz z nową klęską uwarzoną w infernalnym kociołku świata, z drugiej zaś za wszelką cenę chcąc odroczyć to, co nieuniknione. Zwykle udaje mi się zwalczyć pokusę, aby podnieść słuchawkę. Zwłaszcza z samego rana nie mam bynajmniej ochoty stawiać czoła bezzasadnym pretensjom świata. Odwracam się do ściany, po ósmym bądź dziewiątym dzwonku telefon nareszcie milknie. Ale już nie zasnę, nie ma na to najmniejszych szans. Od tej chwili mogę jedynie leżeć, symulując przed sobą zamroczenie i zastanawiając się nad następnym ruchem, jaki powinien wykonać w rozpoczętej właśnie partii z codziennością. Tak zwana rzeczywistość oczywiście nie próżnuje; rozmieściwszy na makiecie miasta niezbędne rekwizyty, ustawiwszy na swoim miejscu przystanki, budki telefoniczne i kioski z kobiecą prasą, wprawiwszy w ruch autobusy, zwierzęta i obłoki usiłuje dowieść swej obiektywnej wartości. Uważam, że świat mógłby celebrować swoje istnienie z większą dyskrecją. Na nic jednak moje wysiłki, by go zignorować; po chwili cienki opłatek ciszy ponownie rozrywa na strzępy pulsujący brzęczyk, a zaraz potem z atonalną fantazją dołączają doń żałobne surmy przejeżdżającej w pobliżu karetki. Hałas nie ustaje, w końcu ulegam; prowadzony na powrozie dźwięku, staram się zlokalizować porzuconą gdzieś poprzedniego wieczora komórkę.
Dzwoni Agnieszka, moja siostra, co nieodmiennie zwiastuje kłopoty. Od szeregu lat, a prawdopodobnie od zawsze, nie mamy ze sobą nic wspólnego, nic o sobie nawzajem nie wiemy, a nawet wiedzieć nie chcemy. Nigdy nie darzyliśmy się uczuciem wykraczającym poza konwencjonalne i narzucone nam odgórnie relacje rodzinne. Na szczęście od momentu, gdy wpadła w czułe ramiona zawodowego sukcesu, niemal jednocześnie powierzając się owłosionym łapskom Huberta, specjalisty od reklamy i zatruwania życia innym, od kilku lat także jej męża, nie musimy rozmawiać ze sobą często. Kiedy jednak, wbrew obopólnym staraniom, nie możemy uchylić się od tego narzuconego nam przez siłę familijnych przesądów obowiązku, wkładamy naprawdę wiele wysiłku, aby nie rozdrażniać się zbyt długą konwersacją. Dlatego, jeśli w ogóle dochodzi między nami do jednej z tych rozmów, które nieodmiennie stają się wymianą niezdarnych zdań, ledwie, ledwie utrzymujących ciężar wzajemnych pretensji, trwa ona tylko tak długo, jak to jest w danej chwili absolutnie niezbędne. Zwykle udaje się nam poprzestawać na wymianie błahych, trzeciorzędnych informacji, które znakomicie nadają się do maskowania całkowitej obojętności, z jaką się do siebie odnosimy. To w zupełności wystarcza do podtrzymywania tak zwanych rodzinnych więzi, na które skazali nas rodzice, najpierw ze względu na niefortunny fakt naszego spłodzenia, później zaś wskutek nacisków ze strony matki, która potrafiła i w dalszym ciągu potrafi uciec się do najbardziej bezwstydnego szantażu, byle tylko zmusić nas do pielęgnowania naszych wątpliwych związków. Tym razem chodzi jednak o konkrety – pieniądze – a to wiele zmienia: niewiele jest bowiem rzeczy, o których moja siostra potrafi rozprawiać z większą pasją. Mamona to, że się tak wyrażę, jedyna rzecz, która autentycznie rozbudza w niej duszę, duszę sklepikarską co prawda, zawsze to jednak pewna odmiana wobec zwyczajowej w jej wypadku emocjonalnej oziębłości. Mogłoby się z pozoru wydawać, że jej zawód - jest w końcu lekarzem - stwarza wręcz nadzwyczajne warunki, by wyćwiczyć się w prawdziwym człowieczeństwie, że dzięki niespotykanej szansie, jaką jest w gruncie rzeczy sposobność obcowania na co dzień z ludzkim cierpieniem i nieszczęściem, tak nieodzownym od zjawiska istnienia, moja siostra, jak mało kto, ma okazję stać się człowiekiem z krwi i kości, kimś autentycznym, co, biorąc pod uwagę sposób, w jaki nas chowano, byłoby zresztą nie byle jakim wydarzeniem w historii naszej cholernej rodziny. Jednak decydując się na studiowanie medycyny Agnieszka nie miała bynajmniej w planach zajmować się uszlachetnianiem swego intelektu, nie zamierzała zaprzątać sobie głowy sumieniem ani wartościami. Patomorfologia, jej specjalizacja, przyczyniła się raczej do rozwinięcia w pełni zalążków nieludzkości, których nosicielem była, podobnie zresztą jak ja i cała reszta naszej familii, od chwili narodzin. W zimnej atmosferze prosektorium Agnieszka przyzwyczaiła się do obecności śmierci i nauczyła się lekceważyć życie, odnosić się do niego obojętnie, jak do krótkiego interludium pomiędzy dwoma stanami niebytu.
Jednakże, co przyznaję z ubolewaniem, nie różnimy się od siebie tak bardzo jak bym sobie tego życzył. Ostatecznie należymy nie tylko do jednej rodziny, ale na domiar złego zaliczamy się też do tego samego pokolenia. A o swoim tak zwanym pokoleniu mogę mówić wyłącznie źle, jako pokolenie wypadamy doprawdy żałośnie. Tak zdegenerowane pokolenie, jestem o tym głęboko przekonany, trudno sobie bowiem w ogóle wyobrazić. Tymczasem o lekarzach z mojego pokolenia mam jeszcze gorszą opinię niż o innych rówieśnikach; przeciętny lekarz z mojego pokolenia wydaje mi się zdecydowanie większą kanalią niż dowolny przedstawiciel jakiejkolwiek innej grupy zawodowej. Większość lekarzy z mego pokolenia reprezentuje bowiem charakterystyczną dla własnej profesji syntezę skrajnej specjalizacji z niezmierzoną ignorancją we wszelkich innych dziedzinach, wykraczających choćby minimalnie poza wąskie ramy odebranego wykształcenia. Tak naprawdę, poza własnym gabinetem i salą operacyjną zdumiewająca większość lekarzy z mojego pokolenia staje się po prostu nadzwyczajnymi jełopami, których horyzonty myślowe wyznacza idiotyczna treść serwisów informacyjnych TVN-u. Lekarze, a zwłaszcza lekarze z mego pokolenia to w znacznej części banda powierzchownych imbecyli, amoralnych kreatur, krwiożerczych bydlaków, dla których jedynym uzasadnieniem przechodzenia sześcioletniego cyklu tortur na studiach, a następnie kolejnych dwóch lat specjalizacji jest późniejsza sposobność wycięcia jak największej ilości ślepych kiszek, by w ten sposób czym prędzej wejść w posiadanie odpowiednio imponującej fury, dzięki której mogą wreszcie przenieść swe mordercze skłonności z sali operacyjnej na ulice. Moi rówieśnicy w ogóle, a lekarze nade wszystko, to mafia specjalizująca się w śrubowaniu cen swoich wątpliwych usług, kasta wyzyskiwaczy o wypielęgnowanych, nawykłych do przyjmowania pieniędzy dłoniach, stowarzyszenie czcicieli mamony, banda złoczyńców, zorganizowana w cechu grupa rzezimieszków, nienasycony gang skorumpowanych skurwieli. Tylko politycy i prawnicy z mojego pokolenia mogą równać się w liczbie popełnianych nieprawości z lekarzami z mojego pokolenia. Moje pokolenie, co tu ukrywać, to miot pozbawionych wyobraźni, skurwionych, cierpiących na megalomanię, sprzedajnych, bezmyślnych oszołomów, ale wśród ogółu ludzi składających się na tak zwane moje pokolenie najbardziej skurwieni, sprzedajni i bezmyślni są właśnie prawnicy, politycy i lekarze, a spośród tych trzech arcyłotrowskich zawodów, jeśli idzie o stopień deprawacji, lekarze ustępują być może jedynie politykom, tworząc wraz z nimi lożę kupczących sobą krzywoprzysięzców.
Słuchając teraz głosu Agnieszki wyjaśniającej mi powody, dla których po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy powinienem zjawić się w Łodzi, skąd uciekłem przed dziesięciu laty i skąd mimo to w dalszym ciągu uciekam, nie mogę się wprost opędzić od wrażenia, że matka i siostra, wykorzystując poręczny pretekst ostatecznego uporządkowania spraw związanych ze spadkiem po ojcu, uknuły spisek mający doprowadzić mnie przed rodzinny trybunał. Moja siostra i moja matka tworzą pod tym względem wspaniały, absolutnie niedościgły duet, są parą bezwzględnych prokuratorów, którzy nie spoczną, zanim nie dopadną apostaty rodzinnych powinności, za którego w ich oczach z całą pewnością uchodzę. Decyzja matki, by sprzedać mieszkanie, które przez ponad dwie dekady stanowiło arenę jej trudnego i, że tak powiem, dokumentnie bezowocnego pożycia z ojcem, spotkałaby się z mojej strony z całkowitą aprobatą, gdyby nie fakt, że wskutek niefortunnie przeprowadzonej sprawy spadkowej zostałem prawnym właścicielem jednej szóstej tego przeklętego lokum, z którym wiążą się moje najpotworniejsze wspomnienia i którego istnienie z największą ulgą wymazałbym z pamięci raz na zawsze. Ta niefortunna okoliczność, wynikła najprawdopodobniej z zamieszania po śmierci ojca, kiedy to żadne z nas nie przywiązywało dostatecznej wagi do dokumentów, skazuje mnie teraz na kolejną podróż, bliźniaczo podobną do tych, których w ciągu ostatniego roku odbyłem co najmniej kilka. A przecież, kiedy niemal dziesięć miesięcy temu, 1 sierpnia pod wieczór, dokładnie w dniu moich trzydziestych drugich urodzin, zadzwoniła matka, wszystko wskazywało na to, że problem rodziny jest już poza mną, że dzięki wiele lat trwającym wysiłkom, aby wywalczyć sobie prawo do wolności i odosobnienia osiągnąłem w końcu zamierzony cel, za jaki uważałem konieczność ucieczki z obozu koncentracyjnego, którym był mój rodzinny dom. Bo rodzina to w gruncie rzeczy najbardziej rozpowszechniony system totalitarny na świecie, bezlitosny kacet wyspecjalizowany w trzebieniu ducha; to wielogłowy potwór-wszystkożerca, który nieubłaganie przeżuwa istotę człowieka, wysysa zeń wszystkie siły, krępuje lub wprost uniemożliwia wszelkie ruchy, prowadzące do osiągnięcia prawdziwej duchowej dojrzałości, a nie jej namiastki, to jest roli reproduktora, żywiciela i podatnika. Tak zwana rodzina, o czym wszyscy wiedzą, lecz czego prawie nikt nie ma odwagi głośno powiedzieć, składa się zwykle z ludzi, którzy nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego, obcych sobie, podzielonych animozjami i ledwie skrywanymi pretensjami istot, nie tylko nierozumiejących się w najmniejszym stopniu, ale wręcz nie będących w stanie znieść własnego towarzystwa dłużej niż dwie godziny. Ludzie są zwykle zbyt krótkowzroczni, by na czas przeciwstawić się tej tyranii w czystej postaci i postawić na inną kartę, a jeśli kiedyś, zwykle za późno, by się uratować, zaświta im niekiedy w głowie, że takie rozwiązanie jest możliwe, szybko zostają przywołani do porządku.
Ja sam straciłem mnóstwo czasu, zanim uzyskałem pierwsze widoczne rezultaty. Po wielu latach ćwiczenia się w obojętności wobec roszczeń, którymi niepohamowanie szafowała wobec mnie matka, a także naśladująca ją Agnieszka, udało mi się w końcu osiągnąć stan, kiedy to najbardziej teatralne prowokacje - napomnienia, krzyki i szlochy, którymi obie posługiwały się bez umiaru - nie robiły już na mnie żadnego wrażenia. Nawet moje urodziny, z towarzyszącą im, od kiedy sięgam pamięcią, podniosłą i płaczliwą krepą dźwięków, obrazami pogorzelisk, zgliszcz oraz ruin nie wywoływały we mnie większych emocji. W czarno-białej scenerii filmów dokumentalnych budynki składały się jak kartonowe pudelka, bezimienni bohaterowie, biedni, wmanewrowani w historię kretyni, nieco bez sensu biegali tam i z powrotem, kuląc głowy w ramionach niczym niesłusznie strofowane dzieci, a wesołe płomyki pełgające u wylotu luf miotaczy ognia pozostawały w całkowitej sprzeczności z pełną patosu muzyką dobiegającą zza kadru. Nie mogło też, rzecz jasna, zabraknąć zdjęć Wielkiej Berty ostrzeliwującej jakiś niewidoczny, z pewnością jednak ważki ze względu na narodową martyrologię cel. Każde moje urodziny zagłuszała kanonada syren, a w jakąkolwiek stronę bym się nie obrócił, zewsząd wypełzały natychmiast widma zamęczonych, duchy spalonych, zjawy zamordowanych w ten lub inny, ale zawsze bestialski sposób, nie po to rzecz jasna, by złożyć mi powinszowania, lecz, aby bez końca przypominać mi, że rozpocząłem życie pod feralnymi auspicjami żałoby. Oczywiście przy tej okazji niejako z rozpędu moją wyobraźnię zaludniali też utopieni z powodu kurczu łydki, przejechani przez autobusy, uduszeni pod lawinami i zmarli na zapalnie otrzewnej, powodując, że nawet świeczki na torcie, niezależnie od swej wesołej, różowo-błękitnej tonacji stawały się nagrobnymi zniczami. W tych okolicznościach byłoby prawdziwym cudem, gdyby udało mi się zachować ufność wobec istnienia, wierzyć w Dobro, Piękno i Miłość, gdybym nauczył się myśleć o choćby umiarkowanych sukcesach, gdybym kiedykolwiek zdecydował się działać na rzecz lokalnej społeczności bądź ochrony zabytków przyrody. Zamiast tego od najwcześniejszego dzieciństwa nawykłem gorączkowo zastanawiać się, dlaczego przyszło mi żyć w tym śmiesznym państwie, kolebce masochistów i męczenników, gdzie rynek straceńców nigdy się nie wyludnia, przez co przejrzyste cienie małoletnich powstańców z Powiśla muszą przepychać się w kolejce do uznania z sumiastymi kombatantami Insurekcji Kościuszkowskiej, a niedoszłe matki-Polki, z brzuchami wypchanymi patosem i kolejnymi pokoleniami wyrywających się na świat bohaterów wbijają się klinem w zwarty tłum kandydatów na świętych, błogosławionych, zniesławionych, padłych w boju i za wiarę, ugotowanych jak raki w diabelskim kotle patriotyzmu. Czemuż to, pytałem sam siebie przy okazji kolejnych napadów desperacji, urodziłem się w tym zatęchłym zakątku Europy, gdzie wszystko przypomina o niezmierzonej ofierze antenatów, gdzie z każdego kąta historii łypią z wyrzutem zaropiałe oczy rozstrzelanych, straconych i umęczonych, gdzie na każdym krzaku i wierzbie, na każdym chwaście i maku pojawia się o świcie krwawa rosa, męczeński pot zmarnowanych pokoleń?
Kiedy matka zadzwoniła w moje ostatnie urodziny jej głos zdradzał pewne napięcie, jak zwykle, gdy przypominała sobie o moim istnieniu. To nic nowego: zawsze zapominała o moich urodzinach, tak, jak nigdy nie przeoczyła urodzin Agnieszki, jej jedynej nadziei, jak lubiła wyrażać się w przeszłości, rodzinnego skarbu, który spełniwszy wszystkie ambicje rodziców, pomyślałem, stał się doskonałym produktem człekopodobnym. Tak to już u nas bywało - im wymyślniejsze upominki dostawała moja siostra, im częściej obsypywano ją pochwałami, im bardziej hałaśliwie celebrowano jej sukcesy, tym łatwiej zapominano o mnie, tym sumienniej ignorowano moją osobę, tym usilniej spychano mnie na margines, tym bardziej otwarcie traktowano mnie jak wstydliwą, niewytłumaczalną pomyłkę mechanizmu familijnej cyrkulacji genów. Od kiedy wyprowadziłem się z domu nie rozmawiałem z matką częściej niż raz na miesiąc. Z racji dzielącego nas dystansu, dystansu, którego wypracowanie kosztowało mnie tak wiele wysiłku, że przez szereg lat nie zajmowałem się właściwie niczym innym, pozorując jedynie życie, udając, że pracuję, symulując miłość i nawet z mojego małżeństwa, byłego małżeństwa, robiąc jedynie kolejny bufor przed terrorem rodziny, widywaliśmy się raz albo dwa do roku, zwykle w święta. Nawet po tak długiej przerwie nie mieliśmy sobie zwykle nic do powiedzenia. Od dawna nasze myśli były już co najwyżej archeologią złudzeń, udawaniem bliskości, której pozorem, dopóki nie zrozumieliśmy jak nieporęczne to narzędzie kłamstwa, starały się być listy; rzadkie, coraz mniej regularne, coraz bardziej pozbawione treści i choćby pozorów szczerości listy pisane przeze mnie i nieco częstsze, tym bardziej jednak zanurzone w oszustwie i powszedniości, która nic nie mówi listy matki. Unikaliśmy rozmów telefonicznych; ze wzrastającym trudem znosiliśmy buczące echo, pusty pogłos niosący się drutami zamiast słów, a brakowało nam użytecznych zwrotów, które wędrując po telefonicznym kablu nie zawieruszyłyby się gdzieś po drodze. Dziesięć lat to wystarczająco długi okres, aby przywyknąć do myśli, że przestrzeń rozdziela równie skutecznie jak inne powody, przez które ludzie stają się sobie obcy. Oczekiwałem więc ze spokojem na litanię krętactw, po których z kolei nieuchronnie czekał mnie równie nużący potok komunałów, tych tak zwanych życzeń urodzinowych. Cała moja rodzina, z matką na czele, pomyślałem, usiłowała pokryć obojętność wobec mnie przy pomocy pozornie szczerych, w gruncie rzeczy zaś całkowicie mechanicznych serdeczności, które jednak nigdy nie zdołały mnie zmylić, nigdy nie przesłoniły mi świadomości, że jestem dla nich uciążliwym dodatkiem, kłopotliwym półproduktem, kawałkiem gówna kalającym własne gniazdo. Rodzice, mimo pewnych, raczej nieśmiałych prób, które podejmowali w tym kierunku, nigdy nie potrafili skutecznie zamydlić mi oczu, nigdy nie dołożyli wystarczająco wiele starań, abym w spojrzeniach, jakie kierowali na mnie nie dostrzegł wstrętu zamiast akceptacji, zażenowania zamiast miłości oraz gniewu, że dla utrzymania pozorów muszą poświęcać mi swój drogocenny czas. Nie zamierzałem wszak przeszkadzać matce w tym dziele samooszustwa. Jeśli chce, pomyślałem, niech sobie pogada; doświadczenie podpowiadało mi, że im mniej opierałem się jej słowom, tym szybciej traciła zapał i potrzebę przekonania mnie o szczerości swych intencji.
Nie jestem pewien, w którym momencie dotarło do mnie, że matka mówi bez charakterystycznego dla niej impetu, werwy właściwej ludziom uzależnionym od bezrefleksyjnego działania. Ojciec jest chory, powiedział nagle głos, ów nieznany mi głos, który mimo swojej obcości należał bezsprzecznie do matki; był to głos, z którym nie wiedziałem co zrobić, któremu jednak musiałem natychmiast przeciwstawić swój własny, wystarczająco opanowany głos, żeby rozmowa nie zmieniła się w beznadziejną pauzę, w której jak uwięzione w słoiku muchy plączą się na wpół rozpoczęte, pozbawione dalszego ciągu zdania. W pierwszej chwili po prostu zamarłem; wpatrzony w pokrytą pleśnią mroku ścianę, wsłuchując się w daleki, anonimowy bas, w następstwie telefonicznego psikusa bezwiednie zaangażowany w monodram matki, próbowałem naprędce zebrać myśli, które rozpadły się na setki małych, ruchliwych i niesfornych kijanek. Milczenie przeciągało się, stawało się nieznośne, aż wreszcie usłyszałem cicho odczytany wyrok: „To rak”. Niestosowne „co?” wymknęło mi się automatycznie, choć było przecież całkowicie niepotrzebne, nie zmieniało nic ani po tej, ani po tamtej stronie słuchawki. „Ojciec ma raka” - powtórzyła matka dramatycznie, nie mogąc widać powstrzymać się od choćby jednego scenicznego efektu. Niestety, wbrew swemu zamierzeniu, nie udało mi się zignorować tej rozmowy; natychmiast po odłożeniu słuchawki sparaliżowała mnie całkowita bezsilność powoli stygnąca w twardy grot zgrozy. Ojciec, przyszło mi do głowy, to widmo, od którego cały czas się uchylałem, znowu zaszedł mi drogę. Dogonił mnie i tutaj, nie uszedłem mu nawet na mym dobrowolnym wygnaniu. Również po śmierci nie daje mi spokoju, pomyślałem z kolei dziesięć miesięcy później, obiecując jednocześnie Agnieszce jak najszybszy przyjazd, by w jednym z biur notarialnych zakończyć wreszcie sprawę materialnej schedy po naszym rodzicu. Szkoda, pomyślałem z żalem, że nie istnieje instytucja, gdzie z równym powodzeniem mógłbym uwolnić się od balastu, jakim obciążył mnie ojciec, zrzec się psychicznej spuścizny, w którą zaopatrzył mnie za swego życia.
Wtedy, w sierpniu, nie mogłem do końca uwierzyć w chorobę ojca, tak jak nie potrafiłem uwierzyć w nic, co dotyczyło jego osoby. Mimo to nie byłem też w stanie przejść nad tą wieścią do porządku dziennego. Co by nie mówić rak to nie kaszel; jak na mój gust zanadto zalatywało tu ostatecznością. Resztę dnia spędziłem między lepkimi plastrami pięćdziesięciu dwóch kanałów dostępnych w zasięgu pilota, czerwonym winem spłukując wrażenie opanowującej mnie duszności. Program „Football Mundial”, szczegół ten z jakiegoś powodu utknął mi w pamięci, prezentował sylwetkę Briana Milesa, który wedle lektora miał być „jednym z najbardziej zdeterminowanych ludzi na świecie”. Rzeczywiście, wyglądał na kogoś takiego - krzepki emeryt w stylu amerykańskiego gringo, co to nigdy nie daje za wygraną. Dwa zawały i wylew nie przeszkodziły mu w zdobyciu znacznego majątku. Teraz, kiedy osiągnął już tak wiele, Miles postanowił podzielić się z innymi owocami swego sukcesu. Dzielny emeryt zapragnął przekazać swoją filozofię życia następnym pokoleniom, toteż zbudował w RPA ośrodek, gdzie utalentowane dzieciaki, niezależnie od koloru skóry, podkreślił głos z offu, mogą rozwijać swój talent. Jedynym warunkiem, jaki założyciel akademii futbolu stawiał młodym pretendentom do statusu przyszłych idoli był odpowiedni poziom motywacji i posłuch. Podczas, gdy na ekranie telewizora małe Murzyniątka chyżo popierdalały za piłką, dokładając starań, by nie zawieść oczekiwań swego pryncypała, wyobraziłem sobie dalsze losy herosa o surowej, zahartowanej w niejednym boju z przeciwnościami losu twarzy, którą zakrywał częściowo zawadiacki kowbojski kapelusz. Zapewne, pomyślałem, już niedługo całkowita degrengolada tego niezłomnego ciała stanie się faktem; Miles zacznie stopniowo tracić wzrok, wątroba odmówi mu posłuszeństwa, jelita zaczną zachowywać się jak połknięty żywcem, oszalały ze strachu wąż. Nie sądzę jednak, doszedłem do wniosku, by Brian dał się tak łatwo złamać. Z całą pewnością wychodził już z większych opresji. Nawet ślepy, sparaliżowany, bezwładny jak zdechły morszczyn nie zaprzestanie realizacji wytyczonych sobie celów. Tacy jak on, przyszło mi do głowy, nie składają broni; wygrywają w pojedynkę bitwy, a ich groby ozdabiają dziękczynne wieńce składane ku czci palantów, którzy łakną roli bohaterów. Ojcze, ojcze, pomyślałem nagle, przynajmniej jeden człowiek bardziej próżny od ciebie. Jakże dobrze czułbyś się na miejscu tego niezłomnego kretyna, w świetle jupiterów, ogrzewany dwutlenkiem węgla wydychanym miłośnie przez usta ludzi, którzy uważaliby cię za swego dobroczyńcę. A ponieważ nie dane ci było zostać powszechnie szanowanym mieszczuchem, uciekłeś się do innej, jakże odpowiadającej twemu charakterowi metody. Nie mogłeś, rzecz jasna, zapaść na jakąś nierzucającą się w oczy, mało efektowną infekcję. To byłoby dla ciebie zdecydowanie za mało. W kwestii niedomagań zdrowotnych byłeś zawsze niespotykanie ambitny. Nie interesowało cię skromne zapalenie płuc, twoja choroba musiała być dramatyczna, powinna obezwładniać otoczenie i zniewalać wszystkich do dobrowolnego zaprzężenia się w służbę komitetu celebrowania twojego nieszczęścia. Jak nikt inny bowiem posiadłeś zdolność ogniskowania cudzej uwagi na swych najbłahszych, najmniej znaczących projektach; niezależnie od tego, czy udawałeś zapoznanego wirtuoza w czasach, kiedy nikt nie był już skłonny przyznać ci choćby odrobiny więcej talentu niż potrzeba go do rzępolenia w tylnych rzędach prowincjonalnej filharmonii, czy wtedy, gdy, sprzątając za marki biurowce w RFN, symulowałeś rolę dysydenta, czy nawet odgrywając przed nami skruszonego ojca, zawsze potrzebowałeś publiki, która utwierdziłaby cię w przekonaniu o własnym perfekcjonizmie. Ponieważ jednak, pomyślałem, w końcu wszyscy, łącznie z matką, przejrzeli cię na wylot, w swej niewygasłej potrzebie zwracania na siebie uwagi posunąłeś się aż na próg śmierci, gotowy, jeśli zaszłaby taka potrzeba, kontynuować ów spektakl do końca i naprawdę umrzeć, byleby tylko raz jeszcze wzbudzić powszechne zainteresowanie.
Przez dwa dni nie wychodziłem z domu. Oglądałem telewizję, nie odbierałem telefonów, piłem, ale z umiarem, tak, że nie opuszczała mnie świadomość wagi decyzji, którą musiałem podjąć. Zrozumiałem, że moje dotychczasowe starania, żeby przerwać rodzinny krwioobieg, uwolnić się i pokierować sobą samodzielnie nie znaczyły dokumentnie nic. W ostatecznym rozrachunku i tak wszystko sprowadzało się do jednego pytania, na które bezskutecznie szukałem odpowiedzi: należało w końcu rozstrzygnąć czy wciąż jeszcze mam ojca, czy też nigdy go nie miałem? To było nieuniknione: dotarło do mnie, że nie sposób dłużej trzymać się zachowawczej strategii, która zawiodła mnie na całej linii. To ona, doszedłem do wniosku, sprawiła, że moje życie, w każdym razie to, co byłbym skłonny nazywać prawdziwym życiem, a nie szeregiem przypadkowych i monotonnych zdarzeń, kiepskiej jakości odbitek kserograficznych, pomiędzy którymi przemykam się z dnia na dzień, nigdy na dobre się nie zaczęło. A skoro, przyszło mi nagle do głowy, w wieku trzydziestu dwóch lat nie zacząłem jeszcze żyć na własny rachunek, prawdopodobnie jest to ostatnia szansa, by na zawsze nie zostać zanurzonym w formalinie embrionem, niedorozwiniętym zarodkiem, zbutwiałą gametą, która nie dostąpiła entelechii. Kunktatorstwo to jedyny spadek, jaki otrzymałem; całe życie kierował mną strach przed konsekwencjami własnych czynów i jeśli teraz, powtarzałem sobie, w tej ze wszech miar decydującej chwili, nie znajdę sił, by mu się przeciwstawić ów strach stanie się ostateczną przyczyną mojej zguby. Nawinęła mi się niepowtarzalna okazja, aby podjąć rzeczywiście suwerenną decyzję, którą, jak mi się zdawało po kilkunastu godzinach gorączkowych rozmyślań, mogła być jedynie odmowa uczestnictwa w tym synodzie kłamców, w tym parszywym widowisku rodziny spojonej wspólnym nieszczęściem.
Trzy dni później byłem w Łodzi.
mogę mówić wyłącznie źle" jest kilka razy powtórzone słowo "pokolenie". Może warto zastąpić jakimś synonimem? :)
str.2
gdzie z każdego kąta historii łypią z wrzutem zaropiałe - wyrzutem
tych tak zwanych życzeń urodzinowyc - urodzinowych
str.3
„odpowiedni poziom motywacji i posłuch. - na końcu cudzysłów zamykający
oszalały ze strachu wąż.. - na końcu albo kropka albo trzy ;)
zdrowotnych byłeś zawsze niespotykanie ambity - ambitny
A skoro, przyszło mi nagle do głowy, w wieku trzydziestu dwóch lat, przyszło mi nagle do głowy, nie zacząłem jeszcze żyć na własny rachunek - tutaj dwa razy jest "przyszło mi nagle do głowy"
Tekst jest poruszający, bardzo dogłębny i błyskotliwy, i ja za szklanką powtórzę - świetny debiut na Wywrocie!
Jestem pod wielkim wrażeniem. Popraw te literówki i publikujemy. :) A innych opiekunów proszę o zdanie na temat rozgwieżdżenia tego tekstu. :)
(nawet nie czuję kiedy rymuję)