Gdybym spotkał moją miłość najjedyńszą, miłość najdojrzalszą, miłość najgorętszą z gorących. Najgorętsiejszych. Świat potoczyłby się jak kula okrągła, zrzucana z płaskiej góry najokrąglejszej. Byłaś jak jedna z trzech dam rubensowskich, a ja kochałem ciebie od strony wewnętrznej. Pełna niedoskonałości, w doskonale wspaniałym wnętrzu.
Przez życie całe próbujemy zdobyć wiedzę, jakąś wiedzę, poszerzyć nasze horyzonty, walczymy o pozycję na drabinie społecznej, a w końcu umieramy. Umieramy wszyscy, czy bogaty, czy biedny, czy głupi, czy mądry. Umieramy, bo bez śmierci, bylibyśmy nieśmiertelni, rosłoby ludzkie ego do rozmiarów arbuza, a tak obstajemy przy orzeszku ziemnym.
Przestałem śnić, sny obchodzą mnie dookoła, omijają mnie, bojąc się podejść, bo nawet sny marzeniowe potrafię zamienić w wielką, smutną przygodę umysłu. Nie podchodzą. Sny, które miałem kiedyś o pięknych, żyjących drzewach zielonych, o wierzbach z irokezem i sosnach miękkich jak chałwa, odeszły. I ty moja Piękna Lilii Łodyżko sny moje wyrzuciłaś razem z moimi ciuchami przez okno i z listem, który wciąż nieotwarty, na dnie mojej torby spoczywa. Pachnie perfumami twoimi, które na gwiazdkę dałem tobie, gdy od ciebie dostałem rózgę, ze słowami na niej napisanymi „tak na przyszłość”. I nie mam pojęcia gdzie kończy się miłość, a zaczyna obojętność. Obojętnym okiem spoglądasz w moją stronę.
Patrzysz.
Ten wzrok, który chciałem zapomnieć powraca do mnie, jak ten biały dom, gdy leżę na kuszetce w pociągu i znowu obalam trasę Warszawa Centralna- Berlin Friedrichstrasse. Wciąż ta postkomunistyczna kraina lata mi przed oczami, te osiemnaście lat, to osiemnaście lat minęło, a zmian nie ma. I dworzec berliński, zbliża się do mnie nieuchronnie, napastliwie i nie wiem gdzie się schronić , gdy już swoimi wielkimi, szarymi buciorami wejdzie we mnie, wejdzie do mnie. Nieuchronnie to się stanie. Bo sam kupiłem ten bilet pociągowy. Sam. Bo grałem wczoraj wyjątkowo długo na Chmielnej w Warszawie i jakiś debil do mnie podszedł i poprosił, żebym zatańczył, bo on zawsze chciał obejrzeć tańczącego, pijanego Żyda. Więc zatańczyłem, obiecał mi dwadzieścia złotych. Ale nie zapłacił, tylko rzucał we mnie jajkami z kolegą i krzyczał „Jude raus”.
Pierdolone, pojebane, popieprzone.
Kurwa.
Na starość staję się mniej systematyczny i zamieniam się w melancholijnego mężczyznę.
A w Berlinie deszcz pada. Kapie deszcz i odbija się od żelaznej konstrukcji, powłoki twardej, nieprzemakalnej. A w Berlinie deszcz leje jak z cebra, w Warszawie słońce napieprza. Im dalej na zachód tym bardziej szarzyzną bije, im bliżej do Stanów, tym więcej gejów.
Wolność i Swoboda. A na wschód to szarzyzna heteroseksualna przelewa na nas swoje przepełnione dzikością odruchy seksualne. Tyłeczki piękne polsko- ukraińsko- białorusko- litewsko- rosyjskie, odruchowe spoglądanie na włosy blond i rysy kozacko- tatarskie, przepiękne i dzikie, nieodgadnione, spełnione seksualnie przy trasach wylotowych na Kijów, Poznań, Moskwę, Warszawę, przy katowickiej. Kapie na głowy niemieckie, na hełmy pohitlerowskie mokra woda. A ja moją maszyną przecinam wilgotne powietrze i suchą stopą przebijam się przez boskie łzy.
Ale berliński deszcz w Berlinie pada, niemieckich słów to kanonada.
Od trasy Warszawa Centralna- Berlin Friedrichstrasse. jest coraz lepiej.
"A na wchód to szarzyzna " - wschód
Ta Łodyga Lilii mnie wkurza, czuje się zazdrosna o bohatera, który się za bardzo dla niej stylizuje.
To nie bohatera mniej lubię, tylko Lilie :P
A nachalne myślenie? xD myśleć sobie można.
A w Berlinie deszcz pada." Mocne i bardzo dobre. Takie teksty lubię czytać. I właśnie takie niosą wśród swych liter przesłanie.