Trzy minuty w raju

Michał Kołodziejski

W pewnym momencie zorientowałem się, że jestem całkowicie sam. Nie mam na kogo popatrzeć, z kim porozmawiać. Przyjaciele? Wierzyłem kiedyś w przyjaźń. Bywa miło, ale przeważnie się kończy. A ja nie chcę czegoś co się kończy. Dlatego opuściłem wszystkich moich tak zwanych przyjaciół, pod pozorem wyjazdu na urlop. Niczego się nie domyślają. Tylko ja wiem, że widziałem ich ostatni raz w życiu. Niech trochę odpoczną od mojej starej gęby, mojej upierdliwej osoby. Inni w moim wieku postępują podobnie. Chcą odpocząć od tego wielkiego kibla, kanału - życia. Ale im przynajmniej coś z niego zostaje. Jednym kobiety, innym alkohol. Jeszcze inni oddają swoją egzystencję nikotynie. A ja? Ja nie mam nic. Otoczony przez beznamiętną pustkę pogrążam się kontemplacji. Patrzę przez okno. Śnieg, zima. Niedługo stuknie mi sześćdziesiątka. Moją uwagę zwraca migający neon - tuż obok schodów prowadzących w głąb. Wprowadzając się rano do tego hotelu nie zwróciłem na niego uwagi. "ANDERGRAŁNT". Brzmi niezbyt zachęcająco. Wchodzę. Pierwsze wrażenie jest zawsze najważniejsze. Tym razem nie było tak zwanego pierwszego wrażenia - poczułem jakbym wchodził do własnego domu. Może nazwa wiązała się nie tylko z miejscówką, ale także z klientelą - osobami "poniżej poziomu". Samymi przegranymi marzycielami, w wieku, który nazywany jest dzisiaj - "dogasaniem". Barman nie był zbytnio rozmowny. Podobnie reszta. Przysiadłem się do jakiegoś menela. Zamówiłem butelkę lokalnej chluby i zacząłem swoją gadkę. Cały czas mój słuchacz pozostawał zupełnie obojętny. Widocznie on zaczynał podobnie. Po paru głębszych zaczęło mi się wydawać, że w końcu mnie zauważył. Coś tam pomrukiwał. Obejrzałem się dookoła. Przy każdym stoliku siedziała para podobna do mnie i do niego. Rozmowa nie kleiła się. Tym razem ja go nie słuchałem, tylko zacząłem się gorączkowo rozglądać i analizować pobliskie ściany. Dostrzegł to barman i gestem wskazał na zaplecze. Przeprosiłem na chwilę swojego towarzysza niedoli, wstałem i udałem się we wskazanym kierunku. Moja chęć porozmawiania z Wielkim Uchem wzrosła w ciągu chwili kilkakrotnie. Całe szczęście kibel był wolny. Co za ulga. W międzyczasie zapoznałem się z treścią ściennych napisów. Nic ciekawego. Spuszczając wodę zwróciłem uwagę na spłuczkę. Było toto bardzo stare. Pojemnik z wodą umieszczony wysoko, połączony cienką rurką z sedesem. Całość uruchamiał gruby, stalowy łańcuch. Właśnie! Łańcuch. To właśnie on zwrócił moją największą uwagę. Po się męczyć dalej z samym sobą. Moje życie straciło wartość zarówno dla świata jak i dla mnie. Postanowiłem skończyć z tą katorgą. Stanąłem obiema nogami na muszli. Na sznurze spłuczki zawiązałem pętlę, przez którą bez zbędnego zastanowienia przełożyłem głowę. Dopisałem się na długiej liście wydrapanej na lewej ścianie wychodka. To już wszystko. Jeszcze tylko chwilka i po krzyku. Zamykam oczy, wstrzymuję ze strachu oddech... Wiszę. Nagle drzwi zostają wyłamane, jakieś ręce sięgają po mnie. Siła z jaką mnie szarpią rozrywa łańcuch. Wyrzucają mnie do umywalni. Zaczynam czuć się okropnie. Wciąż jeszcze z trudem oddycham. W myślach przeklinam swoją głupotę. Zaczęli do mnie podchodzić. Dopiero teraz zauważyłem, że było ich kilku. Może pięciu. Może sześciu. Otoczyli mnie kołem. Wyglądało na to, że po prostu postanowili się na kimś wyżyć za smutki dzisiejszego dnia. Zacieśnili trochę krąg. Nareszcie mogłem im się bliżej przyjrzeć. Byli to dobrze zbudowani goście. Każdy gdzieś około trzydziestki. Zbliżali się coraz bardziej. Uznałem, że chcą się najpierw trochę pobawić ze swoją ofiarą. Im bardziej im się przyglądałem tym bardziej się gubiłem w swoich obserwacjach, a wnioski stały się nielogiczne. Wszyscy byli do siebie bardzo podobni. Jednakowo ubrani. Niczym by się nie wyróżniali z tłumu. Byli łysi. Zaraz. Oni nie byli łysi. Oni po prostu nie mieli ani jednego włoska. Ani włosów, ani brwi, rzęs. Nawet wierzchy ich dłoni były całkowicie pozbawione czegokolwiek przypominającego włosy. Przyjrzałem się dokładnie ich głowom. Oczy siwawe, bez wyrazu. Usta sine. Słowem - żadnych cech szczególnych. Nagle zainteresowało mnie niebieskawe światło dobiegające nie wiadomo skąd. Rozejrzałem się z niepokojem. Nagle do mojej głowy dotarło, że to oni są jego źródłem. Zaczęli coś mamrotać. Przypominało to jakąś modlitwę, gdyż jednocześnie poruszali rytmicznie głowami. Obraz zafalował, a oni zaczęli po kolei się dezintegrować. Potem straciłem przytomność. Czego naprawdę chcieli? No właśnie - czego? Tego mi nie powiedzieli. Wydaje mi się, że niczego konkretnego. Właściwie to nic mi nie mówili, tylko tak stali. A jak sobie postali to zniknęli. Znalazł mnie jeden z klientów, na podłodze, w swoich własnych rzygowinach. Z początku myślał, że leżę pijany, więc mnie odsunął na bok. Dopiero po chwili zorientował się, że próbowałem się zabić. Wezwano pomoc. Podobno z trudem mnie odratowano. Cholera. Jednak części mnie udało się. Niech sobie mówią, że uderzyłem się o muszlę, że to tylko były zwidy. Ja czuję, że części mnie nie ma już tu. Teraz wiem, że przynajmniej ktoś o mnie myśli, o mnie pamięta. W całym wszechświecie jest ktoś, kto wie, że istnieję. Gdzieś daleko, gdzieś TAM.
Michał Kołodziejski
Michał Kołodziejski
Opowiadanie · 29 października 2000
anonim