Przechodząc pomiędzy regałami sklepu samoobsługowego szukam czegoś, co zatrzyma moją uwagę swoją przydatnością do użycia. Światło jarzeniówek rozprasza uwagę, nadaje widmowy odcień twarzom innych ludzi. Biel, żółć i szarość, dobrze wymieszane i równo nałożone na oblicza poczciwych mieszkańców niewielkiego miasteczka. Przesuwam pomiędzy ludźmi swój wózeczek, w którego rogu nieśmiało przyturliwują się do siebie tubka pasty do zębów i słoiczek z oliwkami nadziewanymi papryką. Żeby nie czuły się samotne dorzucam im butelkę taniego soku marchwiowego bezołowiowego, po czym udaję się statecznie do kasy. Pani kasjerka jakoś nie ma dla mnie twarzy, nie zostawi w mej pamięci niczego, poza rozmytą sylwetką w świetlówkowej poświacie.
Popołudnie pełne jest szarości. Deszcz mży, zostawia na włosach szaroperłowy osad. Sunę powoli, jakaś część mojej świadomości prowadzi mnie do miejsca, w którym zawsze, nie wiedzieć czemu ogarnia mnie nostalgia, spokój, a jednocześnie chęć pobiegania w kółko i dziecinnego pokrzyczenia sobie. Na twarzy bibliotekarki maluje się znudzenie życiem. Jarzące się świetlówki nadają grzbietom książek odpychający koloryt, sprawiając że nie potrafię niczego wziąć do ręki. Oglądam więc z daleka, szukając nazwisk, które przykują moją uwagę. Współczesna tandeta płynąca z radia szarpie moje poczucie muzycznej estetyki, przebija się przez muzykę filmową, którą sama sobie zaaplikowałam z telefonu. To miejsce nie jest mi dziś przyjazne. Mówię cicho "do widzenia" i wychodzę. Na zewnątrz popołudnie w stanie zaawansowanym.
W przyrynkowej kawiarni współsnujemy różne wizje przyszłości, w większości utopijne. Dziś, wyjątkowo bez obscenicznych historii, bez przesadnego naturalizmu, za to z dużą wiarą i nadzieją. Przy stolikach wokół, pary zakochanych rozmawiają, dotykając się dyskretnie. Blat stolika sam z siebie oddziela przestrzeń publiczną od tej drugiej, której zaciemnienie sprawia wrażenie intymności i tajemnicy, pozwalając zapomnieć o tym, że zawsze znajdzie się ktoś, kto obserwuje. Patrzę, widzę ludzi w swoim wieku i myślę sobie, że niedługo pewnie wszyscy wezmą śluby, wszakże właśnie kończą zaoczny marketing, prywatną handlówkę, robią inżyniera na pobliskiej polibudzie. Odbębnią staże, dostaną pierwszą, w miarę dobrze płatną pracę i mieszkanie przy rodzicach. Pewnego ciepłego wiosennego dnia podjadą pretensjonalną limuzyną pod neogotycki kościół. Koleżanki będą miały ufryzowane na lakierze włosy, a rodzice ocierać będą łzy niehaftowaną chusteczką higieniczną podczas składania sobie przysięgi przez ukochane dzieci. Ryż posypie się woreczkami, szczęście wróżąc i dostatek.
Ja tymczasem zastanawiam się, komu przypadnie do gustu kawiarnia postneosocjalistyczna i nasze Matki-Polki podające w niej piwo w szklance na spodeczku. A białe limuzyny odjeżdżają z mojej głowy, zostawiając tylko półwidoczne ślady opon na polnej drodze.
Mała budka z szybkim jedzeniem, dwie mikrofalówki, bez przerwy włączone i wysyłające do pani sprzedawczyni niezdrowe promienie. Długa kolejka, w której zasłyszeć można opowieści socjologiczne na temat integracji międzyludzkiej. Pani sprzedawczyni ma krótkie, obcięte na chłopaka blond włosy i biega od jednej mikrofalówki do drugiej, włącza je i wyłącza, kroi na pół bułki, nalewa do nich ketchupu i sosu hamburgerowego, wkłada kotleta, który wygląda jakby był wykonany z plastiku, o tak, do zabawy w małego fastfoodowego kucharza, nakłada kapusty-ogórka-kapusty-cebulki prażonej i ugniata wszystko, żeby nie wypadło. Pani jest zmęczona, ale uwija się, żeby się kolejka nie złościła, wszakże kolejka żywi ją i pewnie jej łysiejącego męża z dużym brzuchem. Z budki śmierdzi olejem, frytkami i plastikowym kotletem. Włosy pani pewnie też śmierdzą, ale przecież mąż z dużym brzuchem i tak dawno przestał głaskać, całować, wtulać się w nie. Pani z budki musi dzieciom dać na piwo, pizzę ze znajomymi, na wyjazd na wakacje. O czym pani marzy?
Zielony autobus podjeżdża, rozsuwa przede mną swoje odrzwia. Wsiadam i daję się unieść. Chciałabym odjechać w niewiadome. Pojazd niezbyt szybko przemierza śródleśne przestrzenie, drzewa w ciemnościach napawają mnie strachem, tak jak mała czerwona lampka pod obrazkiem świętym, która zawsze świeci pośród ciemnego listowia i sprawia wrażenie płonących ślepi. Ludzie udają, że się nie widzą. Patrzą w szyby, w których odbijają się sami, ale tego także nie chcą dostrzec. Kierowca puszcza komercyjne radio - w radio leci irytująca muzyka. Odgradzam się od tego wszystkiego empetrójkami importowanymi z filharmonii, wyjmuję książkę. Boli mnie ząb, kierowca włącza autobusowe oświetlenie - oczywiście jarzeniówki, i niczym w autobusie widmo dojeżdżam do przystanku, na którym nikt nie czeka, wysiadam i kieruję swoje kroki w stronę cichego, ciemnego mieszkania.
Pani sprzedawczyni ma krótkie obcięte na chłopaka blondwłosy - blond włosy
tak jak mała czerwona lapmka pod obrazkiem świętym - lampka
popraw sobie błędy, gdzieniegdzie brakuje przecinka, poza tym bardzo fajny tekst, podoba mi się. Końcówka z tym przystankiem przeznaczenia taka trochę infantylna... ale może pomyślisz i coś zmienisz? Zastanów się, popraw literówki i daj znać jak już zrobisz. ;)
Poprawiłam Ci jeszcze jedno długaśne zdanie, na dwa mniejsze ;)
- turlają się ku sobie - zabrzmiałoby moim zdaniem płynnej
==od początku opowiadania do zdania - " Na zewnątrz popołudnie w stanie zaawansowanym." - wartałoby odchudzić nieco tekst o wszelkie odmiany "moja, moja, mojemu....".
==
moim zdaniem za bardzo skupiasz się na opisie czynności, opisie wyglądu pań sprzedawczyń ....itd to powoduje dłużyzny- przez co umyka to, co najważniejsze - umykają myśli podmiotu - a jest kilka bardzo ładnie oddanych- np. oczy ludzi w szybie, a światełko w lasku - ciekawie powiedziane,ciekawie uchwycone porównanie==włosy kobiety i pytanie o czym marzy==przestrzeń intymności kawiarnianej - no jest kilka fragmentów jakie warto może nawet rozbudować
==opis męża pani z budki - schematycznie, ostatnio za często pojawia się mąż-brzuchate widmo ...hm
== zdaniem "Na zewnątrz popołudnie w stanie zaawansowanym." - zawojowałaś mnie, zdanie perełka -bardzo liryczne, bardzo
Narazie nie ocenię, wolę jeszcze poczytać trochę prozy w Twoim wykonaniu. A owo zdanie wielki ukłon - bajecznie ujęte -:))