Obłęd jest błogosławieństwem artysty, pomyslałem, pełznąc ku sztaludze, na której płótno lśniło jak marmurowa płyta. Właściwie to przypominało mi ona ekran, po którym za chwilę przepłynie mój własny, wypieszczony w chorym umyśle film.
- Chrzanię sztukę mimetyczną - mruknąłem pod nosem, siegnąłem po pędzel i powiedziałem do płótna kilka pierwszych słów. Upadły na nie jak krople deszczu i spłynęły w dół.
Czerwonowłose wyspy otwarły swoje wielkie, zdziwione oczy i zaczęły śpiewać. Pierwsza zwrotka, druga , trzecia. Kazałem im zamilknąć, po czym przywołałem do siebie wizję zatęchłego kąta w którym pijany poeta przeżywa mistyczne uniesienia. Źle. Uderzyłem pędzlem w płótno tak mocno, że prawie wybiłem w nim dziurę. Farba prysnęła na wszystkie strony, boleśnie podrażniając mi oczy. Tańczący anioł złożył skrzydła.
Płótno chciało mi coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie go słuchać. Tłusta warstwa kobaltu i purpury zaznaczyła linię horyzontu. Pierwszy cios. Płótno krzyknęło przeraźliwie i zaczęło się bronić, odpychajac od siebie moją dłoń. Krótkie, szybkie pociągnięcia pędzla nadały kształt oczom czerwonowłosych wysp.
"Wyspy to ja i ty, zatopieni w chaosie nieprzyjaznego świata, w którym umieramy, tak, tak, umieramy, dobrze o tym wiesz i dlatego bez przerwy masz pokancerowane ręce, moje rudowłose szczęście" - słyszałem w głowie Jej głos, ciepły i zmysłowy, przesycony drapieżną skargą.
Wyspy otwarły usta i usłyszałem muzykę z dna ziemi. Moja ręka dygotała, kreśląc szkarłatne plamy włosów, żywych i wężowych. Gorgona Meduza, pomyślałem. Chcę, żebyś zamieniła mnie w kamień. Muzyka rozpierała mi czaszkę, a ja marzyłem o ciemnej żółci, jaką mógłbym trzasnąć cały świat prosto w twarz.
Jeszcze chwila, ogniste wyspy tańczą już na niewidzialnych linach a wokół nich zielone morze anielskich oczu. Czułem zapach wilgotnych , gołębich piór, rozumiałem go doskonale. Zmęczony anioł przysiadł na skalnym szczycie, tuż pod zniekształconą twarzą księżyca. Czerń i szafir. Głęboki, dumny szafir włosów anioła i kontrastująca z tym biel, jasna jak eksplozja magnezji. Za chwilę stanie mi serce.
Skurcz żołądka przypomniał mi, że jestem potwornie głodny. Rozprostowałem obolałą rękę i przez chwilę przebierałem palcami, pozwalajac pędzlowi zlądować na podłodze z paskudnym mlaśnięciem. Z płótna patrzył na mnie mój własny sen, absolutnie i skończenie piękny. Poczułem się jak Pigmalion. Wtedy anioł uśmiechnął się.
- Chodź. - powiedział. - Mówię ci, to twoja jedyna szansa.
Zawahałem się. Nie wiem dlaczego, ale nagle zdusił mnie strach o to wszystko, czego nienawidziłem na ziemi. Musiałem nienawidzić chociażby po to, żeby tworzyć sobie iluzje. Mroczne iluminacje mojego zatęchłego świata. Nie. Nie należę do czerwonowłosych wysp.
Anioł mrugnął na mnie jeszcze raz.
- Szybko! Za chwilę wszystko zniknie i zostaniesz sam, przecież tego nie chcesz!
Znów wahanie. Przypomniałem sobie burzę czarnych włosów i najbardziej przejrzyste oczy na świecie. Kocham ją. Kocham. Nie. Nie mogę...nie mogę...Ból zrzucił mnie na kolana, w żołądku czułem miliony igieł.
- W porządku, to ostateczny koniec. - odezwał się anioł i w tym momencie zobaczyłem przed sobą ścianę mroku. Zamknąłem oczy, pozwalając się unieść fali smutku i przedziwnie słonych łez.
Obudziło mnie pukanie, natarczywe, ale zarazem subtelne, bez wątpienia kobiece. Z trudem dowlokłem się do drzwi.
- Wszysto sobie przemyślałam, Vincent. Ty naprawdę jesteś obłąkany...- usłyszałem Jej głos, który w sekundzie rozszczepił się w tysiąc lśniących brzytw, godzących prosto w moją głowę. Anioł miał rację, powinienem był stąd uciekać...jak najdalej w świat chorej fikcji...Jak najdalej...jak najdalej...O Boże...
Nie pamiętam, jak to się stało, że wybiegłem na ulicę, ściskajac w dłoni przeklęte ucho, które jako pierwsze przyjęło moją klęskę. Błękitny anioł stał w śniegu i patrzył , a jego śmiech przedzierał się przez zaśnieżoną ulicę jak zimne ostrze.