-Nie lubię poniedziałków, oj jak ja nie lubię, kurwa, poniedziałków- powtarzasz w każdy poniedziałek rano. A co mnie to nie obchodzi... ja nie lubię zimnych klusek, ty poniedziałków, a Joanna od Aniołów. Spotykam cię zawsze w środkach komunikacji miejskiej. Jesteś jak wymięta chusteczka. Na dodatek cała w błocie. Lepisz się. I szeleścisz. Powinna cię była mamusia zaprowadzić do logopedy w wieku przedszkolnym. Logopeda by zarobił, a ty pewnie miałbyś inne życie. Ale nie. Dlatego codziennie stoimy w tych samych miejscach, ja mam czapkę a ty rozwiązane sznurowadła. I nie ma w tym nic rozczulającego. Autobus szarpie, trzymam się barierki, żeby tylko nie dotknąć twojej chusteczkowej facjaty, twojej szarej kurtki, bo to przechodzi z człowieka na człowieka jak syfilis. Albo może inne gówno równie atrakcyjne. Jedziemy piętnaście przystanków, wpatruje się w twoją skórę, która jest beżowa i ma rozszerzone pory. Nienawidzę takiej skóry. Nie jest jak tapicerka w audi. Niedoróbka. Nie, nie, nie- powtarzam w myślach. Kobiety opowiadają sobie świat, wiedziałeś o tym? Mówią do siebie, prowadzą monologi wewnętrzne. Nie wiem, ile słów wypowiadają, ale pewnie dużo, bo rzeczywistość to proces złożony. Chociaż jak patrzę na lalę spod okna, to jej świat ogranicza się pewnie do kilku zdań zaledwie: „tak, chcę”, „nie, nie chcę” i „teraz możesz dymać”. Czasami wtrąci: „jakie zajebiste kozaki”. Nie mam nic do kozaków, sama noszę, ale nie białe. I znowu nie. Nie. Jak to dobrze, że kiedy ja idę do tramwaju, to ty skręcasz na przystanek swój przesiadkowy. Jeżdżąc tym przeklętym autobusem poznałam kawał twojego życia. Wiem, kiedy zdradzałeś, kiedy piłeś, kiedy biłeś, a kiedy spałeś jak niemowlę. Osesek. Wiem, kiedy grzeszysz. Ale nie dam ci odkupienia, bo nie moja to rola i woli, żeby to zrobić, też nie mam. Skoro mnie nie stać na samochód i cierpię w Ikarusie, to z zemsty chcę, żebyś cierpiał tak samo. I się smażył, kurwa, w autobusowym piekle. Piekle pijanych kierowców i piszczących hamulców na przydechu. Idę więc sobie na tramwaj, mam jeszcze pięć minut. To sobie stanę i zapalę, a co mi tam. I tak kiedyś umrę, może na raka, może mi wątroba pęknie, a może dobiję do dziewięćdziesiątki i pochowają mnie prawnuki w czarnych sukienczynach. Zgrzebnych, dodam. A może mnie potrąci jakiś frajer, co dopiero miesiąc temu zdobył prawo jazdy i nadal mu się myli gaz z hamulcem, a na dodatek jest daltonistą. I umrę na skrzyżowaniu Jerozolimskich z Nowym Światem, wcale nie jak Kolumb, a świadkiem będzie palma, co jej korę nową dali i ten tapir na czubku. Kiedyś wyglądała jak penis, można było się podniecać przechodząc obok, a teraz jest taką sobie palmą, podróbką. Jak sweterek mejd in czajna, kontrabanda żółtków. Chcą nas zabić. Ale my się nie damy. Idę, idę a dojść nie mogę. Wkurza mnie to wszystko. Rośnie we mnie agresja... jak to mawiają chłopcy z pryszczami, w koszulach z flaneli, o włosach przetłuszczonych: agresja +100. Jeszcze tylko wyrzucę K8 i rozpierdolę ten szary świat na kawałki. A potem Bóg go poskleja i zrobi z niego taką kostkę Rubika. Może nie będzie to Rubik od oratorium. Widziałam młodzieńca z Holandii, który ułożył kostkę w 10 sekund. Ludzie są dziwni. Bo to były mistrzostwa świata w układaniu kostki Rubika. Mistrzostwa świata w jedzeniu hamburgerów na czas. Mistrzostwa świata w rzutkach. Mistrzostwa świata w jebaniu kotka za pomocą młotka. Ja się na to nie godzę. Idę dalej. Mijam drogerię, mijam makdonalda. Śmierdzi frytkami. Najgorzej frytkami śmierdzi latem, bo olej jest gorący i ziemniak jest gorący i powietrze też, wystarczy powiedzieć karrrramba i jesteś w Meksyku. O, albo kebab. Kebab też śmierdzi i ten nasz też jest tylko podróbą. Ale tym razem nie z Chin czy Tajwanu, a z Turcji. Zagłada świata zacznie się od kebabów. Sprzedawcy odkryją w sobie fanatyzm i pozabijają nas, żeby im hurysy obciągały za ladą w niebie. Jebię takie niebo. Jebie jak w niebie. Oj nie, nie jest dobrze. -To miasto ważnych spraw i krótkich miłości, każdy wieczór jest inny, centrum świeci na zółto! Idę i nucę, podśpiewuję pod nosem, krok mi się wydłuża. Wchodzę do metra, najkrótsze metro w Europie, kilka stacji, jedna nitka, plac Wilsona i głos z kresowym eł. Na krzesełku rozgniecione paluszki, ktoś jadł obiad, albo śniadanie, a kultury to go w domu nie nauczyli. Mam ochotę podejść, rozgnieść to jeszcze bardziej, żeby się scaliło w jedno z podłogą, jak w uścisku miłości. Paluszek i podłoga, posadzka, plastik. I tandeta. Brudna tandeta. Jedna stacja, druga, trzecia, na czwartej wysiadam. Przechodzę przez bramkę, oczywiście zaczepiłam torbą, ucho się urwało, portfel wypadł, a chłopak za mną aż stęknął. Nie wiem, czy to erotyczny widok moich pleców sprawił, że on tak jęczał, czy może na ten przykład zaparcia dostał, ale nie chcę. Nie chcę tu być, nie chcę mieć tej torby, nie chcę chodzić, biegać, skakać, pływać, w tańcu, w ruchu wypoczywać. A jednak idę, dalej, namolnie się przedzieram. Na schodach potykam się oczywiście, nie są to schody ruchome, jeżdżące w górę lub na dół, w zależności od potrzeby. Potrącam pana. Chce mi się wyć. -przepraszam- bąkam, speszona cipa w środku miasta. -nic się nie stało- odpowiada miły pan, wrzuca kierunkowskaz i mija mnie z pośpiechem. No to idę dalej, patrzę- stoi moja dowozowa złota strzała. Wpycham się do środka, bo to przecież Godzina Powrotów, autobus nabity jak nie wiem co. Może jak Colt. Albo Magnum. Niskopodłogowy, dla niepełnosprawnych. Mimo usprawnień, prostych chodników, poręczy, niepełnosprawnych mało na ulicach. Przychodzi mi do głowy myśl idiotyczna: czy gdyby urządzili manifestację, to można by ją było nazwać marszem niepełnosprawnych. Nie wiem. Ja nic nie wiem. Wysiadłam, przedarłam się przez ciżbę, czekam, czekam, czekam... nienawidzę czekania. Gdyby jeszcze czekała na mnie nagroda, to rozumiem. Takie czekanie bywa przyjemne. Ale ja całe życie czekam na coś wielkiego, a to coś nie nadchodzi, nawet nie majaczy na horyzoncie. Wszystko takie prozaiczne. Żadnych przygód, żadnych uniesień, nie ma skrzydeł, nie urosły. O, jedzie. Burakowóz. Śmierdzi w nim niezależnie od pory roku, jeżdżą rybacy, mają wędki, łysi też są i mój mężczyzna życia. Człowiek chusteczka. Wsiadam. Stoi tam, gdzie zwykle. Stoi cały szary, jak ten pieprzony świat, ulice, niebo i moje oczy. -chce się zabić- mówię mu, nie podając ręki ani nie nadstawiając policzka. -nie umiałabyś- mówi spokojnie i chrząka patrząc w okno. Pewnie, że bym nie umiała. ;
Hm... no nie wiem, jakoś do penisa dojechałam,a dalej to mi się szczerze mówiąc nie chce.
i jeszcze kilka innych błędów, interpunkcja i brak ogonków.
Jestem na nie. Wulgaryzmy nie zawsze dają efekt, który chce się uzyskać, tutaj mi przeszkadzają, poza tym treścią przypomina raczej wpis bloogowy ;)
Poproszę o zdanie innego opiekuna, bo może to tylko moje wrażenie. :)
Pytanie. Co ten tekst wyraża więcej, poza ową nienawiścią?
Ja nie widzę nic. Tak po prostu chciałas sobie wykrzyczeć, że wszystko jest do dupy? To takie proste. Pokrzyczeć `nienawidzę, nienawidzę!`... i nic poza tym.