Lampion

Pliniusz

 

Jolanta Wrońska

 

                                                                   Lampion

 

 

Chiński lampion stał na świętej i nietykalnej babcinej rokokowej komódce odkąd pamiętam. A już odkąd stanął na niej chiński lampion Hongha, zabroniono mi nawet zbliżać się do sanktuarium.

Na fali internacjonalizmu proletariackiego i krótkotrwałego sojuszu Mao-Tse tunga z Radzieckim Związaniem w połowie lat pięćdziesiątych, przyjechała do Polski grupa chińskich studentów. Traf chciał, że jeden Chińczyk  znalazł się na roku z moim ojcem, który właśnie zaczynał studia na politechnice. Ojciec miłosiernie przyprowadził do domu wyraźnie wygłodzonego, rozpaczliwie osamotnionego chłopca o imieniu Hongh z jakiejś głębokiej chińskiej prowincji i miasta o nazwie niemożliwej do wymówienia, o którym nikt tutaj nie słyszał, ale które, naturalnie, miało jakieś piętnaście milionów mieszkańców. Dziadek, nieskazitelnie zresztą uprzejmy dla gościa, wieszczył odtąd: uczcie się dzieci, uczcie chińskiego, bo mnie kiedyś niemiecki od niewoli wybawił. Do rodzinnego wokabularza zaś weszło dziadkowe: my tu gadu gadu, a Chińczyków coraz więcej.

Babcia Eulalia, żona Ludwika, z miejsca usynowiła Hongha. Ubrała na polskie zimy, karmiła, tkliwie przemawiała po polsku do Chińczyka, który jakimś cudem rozumiał i po swojemu odpowiadał. Hongh przylgnął do babci osieroconym sercem i wielbił ją z religijną żarliwością. Nigdy jednak nie mówił o swojej rodzinie. Raz coś bąknął, że ma troje młodszego rodzeństwa i że bardzo tęskni za mamą. Tyle.

Dyplomy mojego ojca i Hongha uświetnił bankiet wydany przez dziadków. W podzięce za pięć lat domowej opieki Hongh ofiarował swej  przyszytej matce, a mej babce lampion. Z ryżowego papieru rozpiętego na bambusowych ramkach. Jaki się w Chinach daje z okazji Nowego Roku i puszcza na wodę z zapaloną świeczką. Na ściance lampionu wypisał pędzelkiem czerwonym tuszem tajemnicze ideogramy. Pytany co znaczą, rzekł, że to życzenia pomyślności dla całej rodziny. Po czym znikł z naszego życia. Po pół roku doszła kartka z Szanghaju, że dopłynął szczęśliwie, dziękuje, pozdrawia. Więcej o nim nie słyszeliśmy. Od tamtej pory lampion stał na babcinej komodzie.

Z biegiem lat Hongh i jego lampion zajęli honorowe miejsce w rodzinnych apokryfach. Zaraz obok wspomnień z porzucanego w pośpiechu Lwowa oraz wojennych przygód dziadka Ludwika. Hong dołączył wręcz do mitów założycielskich, w których jaśniał legendarny praszczur, pono intendent u templariuszy... Akurat, dobrze że Scytóweśmy się nie doszukali (babcia trzeźwo kontrowała te jaśniepańskie parantele przypominając, że ona z praczek i fornali).

Przeleciały lata, dziadkowie pomarli, a my z bratem, na studenckich prywatkach wyśpiewywaliśmy internacjonalistyczne pieśni, że „nie oddamy Chinom Związku Radzieckiego, nie oddamy żółtej rasie Kraju Rad..." Mój dyplom rodzice uczcili bankietem w ogrodzie. Zawitał nań, traf chciał, znajomy sinolog. A że lato, ogród, wieczór, tedy matka nasza, dziedziczka komódki i lampionu, nad którym trzęsła się, jakby to była jakaś bezcenna waza z epoki Han, pozwoliła wynieść świętość do ogrodu. Świeca migotała, czerwony, mocno już przyblakły ideogram, wił się niczym chiński smok. Powiało magią...

Nastrój znienacka przerwał sinolog. Dziwnie spokojnym głosem zapytał, czy wiemy, co jest napisane na lampionie. Taaa, życzenia pomyślności od Hongha dla całej rodziny, odparliśmy chórem. Matka nasza już nabrała powietrza, by rozpocząć po raz osiem tysięcy czterysta siedemdziesiąty drugi opowieść o Honghu, którą opowiadała wszystkim naokoło. Lecz gość uciął wzbierający harmider i rzekł te słowa: Tu jest napisane: oszczędźcie ich! Oni mi pomogli...

 

 

 

 

Pliniusz
Pliniusz
Opowiadanie · 5 sierpnia 2008
anonim