Dziś rano stwierdziłam, że nie będę mieć dziecka. Nawet gdyby miało być ono owocem prawdziwej miłości i przy odrobinie szczęścia nie poroniłabym w trzecim miesiącu. Załóżmy nawet, że owo dziecko urodziłoby się bez zespołu Downa, porażenia mózgowego, wodogłowia, zdeformowanej twarzy, czy trzeciej ręki. Przyjmijmy, że nie dopadłby go śmiertelny wirus grypy, nie rozszarpałby go rotwajler sąsiada i nie skręciłby sobie karku skacząc do wody poczas wakacji spędzanych u babci na wsi. Zawsze możemy mieć nadzieję, że żaden niezrównoważony psychicznie skinhead nie zastrzeli go w sobotnią noc, kiedy będzie wracał z imprezy u kolegi i że nie będzie brał narkotyków, nadużywał alkoholu i palił papierosów. Jako prawdziwie kochająca matka, miałabym nawet życzenie, aby dożył ukończenia studiów. Jeśli więc ukończy owe (dobrze opłacone rzecz jasna) studia, to zasili grono bezrobotnych i całe dnie będzie spędzał w swoim małym, ciasnym mieszkanku. W gorszym wypadku - w moim małym, ciasnym mieszkanku. Z braku pieniędzy nie będzie prowadził życia towarzyskiego, a z nadmiaru opieki będzie je prowadził aż nazbyt intensywnie. Po ukończeniu trzydziestego roku życia nadal będzie stanu wolnego. I jeśli pewnego dnia nie targnie się na swoje żałosne, monotonne życie, to pochowa mnie skromnie, a potem (albo wcześniej) swego szanownego ojca, niekoniecznie biologicznego. Dalsze jego losy nie należą już do mnie.
Tak czy inaczej - dziecko to w życiu nie miałoby łatwo. Co prawda jest to obraz jak najbardziej pesymistyczny, może nawet - skrajnie pesymistyczny. Każdy rodzic chce dac swojemu dziecku wszystko, czego ono pragnie. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że nie jest do tego zdolny, możemy zaobserwowac podwójny dramat - rodzica i dziecka.
Właściwie to nawet nie chodzi o to, że nie mogłabym mu dać tego, czego by pragnęło. Mam 18 lat, prawo do decydowania o sobie, wolną wolę, niebieskie oczy i.... białaczkę...
Dowiedziałam się w poniedziałek po południu, tak, jak dowiaduje się człowiek o tym, że w jego zupie pływa mucha - po prostu i zupełnie nieoczekiwanie. Przecież nikt siadając do obiadu nie spodziewa się owadów na talerzu. Duszna sala szkolnej świetlicy i dziesiątki ludzi w jednym miejscu, tłok, zaduch, śmierć (przesadzam). Zemdlałam - zdarza się, nie ja pierwsza. Nie mogli mnie ocucić. Pogotowie, szpital, diagnoza... Mam białaczkę...
Zaczęłam powtarzać te słowa jak zaklęcie. Minął tydzień, a już niewiele tych tygodni mi zostało. Jeszcze nie zdążyłam nawet dobrze się upić z przyjaciółką, ani spędzić nocy z moim mężczyzną, a już muszę zająć się poważniejszymi sprawami. I zanim stałam się zupełnie wolna i niezależna, zabroniono mi wszystkiego, zamknięto w domu. Świat został podzielony na dwie strony. Po jednej znajduję się ja, po drugiej - cała reszta. Otoczono mnie szklaną kulą, która z magii ma w sobie tylko tyle, że nikt mnie w niej nie widzi i nie słyszy. Umarłam za życia. Chora - już nie jestem dla nich towarzyszką rozmów, człowiekiem myślącym, jestem tematem tabu, przedmiotem sporów i dyskusji (przedmiotem!). P atrzą na mnie z politowaniem, jak bym właśnie straciła rodzinę w tragicznym wypadku samochodowym i dom podczas nocnej nawałnicy. Pocieszają zalaną łzami matkę, jakby chcieli za wczasu złożyć jej kondolencje, a ona zbiera czarne ubrania na roczny okres żałoby i maluje się coraz mocniej, żeby zakryć wory pod oczami. Ojciec próbuje rozmawiać ze mną normalnie, ale spotyka się to z ogólną dezaprobatą. Młodszego brata właściwie ode mnie izolują, może białaczka jest zaraźliwa, tylko jeszcze tego nie wykryto(?). Nie mówię nic. Goście przepełnieni tanią empatią na każde moje pytanie odpowiadają - „będzie dobrze". Dobrze? Mam białaczkę!
Dzisiaj koleżanka (nie mam przyjaciół jak się okazało) przyniosła mi nowy, lśniący, plastykowy dowód osobisty. Mogę legalnie kupować tanie wino, drogą wódkę i średniej jakości (jak zwykle) piwo, oraz paląco-zabijające papierosy, które stempluje minister zdrowia. Sama mogę podpisywać dokumenty mnie dotyczące. Zrzekłam się leczenia. Matce wydaje się, że lepiej, jeżeli będę żyć jeszcze pół roku dłużej, podłączona do nieznanej kosmicznej maszynerii, która zamiast serduszek fundacji powinna mieć naklejki ostrzegające użytkownika o niebezpieczeństwie, a pod spodem ogromne logo NASA. (Oile NASA ma logo.) Nie boję się samej śmierci. Obawiam się raczej, że zanim w końcu się jej doczekam, znienawidzę wszystkich, których kochałam, a którzy są mi teraz szczerze obojętni. Mam już dosyć szczebiotów matki i spokojnego kroku ojca, szkolnych historii Aśki i wiecznego udawania znajomych, że niby wszystko w porządku. Mam białaczkę.
Nie chcę chemii, naświetlania, znachorów, jasnowidzów i czarownic z ziołami, ale muszę poddawać się badaniom - byłam tam wczoraj cały dzień. A dziś rano mama odebrała telefon, jak co tydzień od dziesięciu miesięcy. Ale jakoś inaczej odłożyła słuchawkę, chodzi i uśmiecha się, płacze w łazience, a szloch odbity od błękitnych kafelków rozchodzi się po całym domu.
- Jak się dziś czujesz kochanie?
- Jak zawsze, trochę pusta w środku.
- Przygotuję ci kąpiel Aniu, tata wróci za jakieś trzy godziny. Musimy dziś sobie porozmawiać w rodzinnym gronie. Jeszcze się połóż, córciu.
Przygotowałam jej gorącą kąpiel. Powinna się nieco odprężyć przed rozmową z lekarzami. Zamknęła się w łazience, gdzie potrafi spędzić nawet dwie godziny. Zrobiłam szybki obiad, czekając na męża.Wszedł do kuchni zmęczony pracą, upałem i myślą o chorobie jego jedynej Ani, która tkwiła w jego umyśle zatruwając wszystkie szare komórki. Ile ulgi i radości dała mi chwila, w której przekazałam mu dobre nowiny przyniesione przez dzisiejszy poranek i wczorajsze wyniki badań. Usiedliśmy przy stole z Michasiem, czekając na jego siostrę, która już prawie zdrowa, ale nieświadoma tego, taplała się w najlepsze w chłodnej już wodzie z płynem do kąpieli o zapachu zielonego jabłuszka.
Podeszłam do drzwi i zastukałam lekko. Odpowiedziała mi cisza. Zawołałam ją po imieniu - nic. A jeśli lekarze się mylą i nadal jej stan jest ciężki? (Ania!) Jeślizasłabła? (Ania!) Może leży tam na zimnej podłodze... (Aniu!)
Mąż otworzył drzwi niszcząc zamek i zawiasy.
Leżała w wodzie koloru świeżej krwi, a z jej żył już nie sączyły się nawet ostatnie krople...
Zrobiła to sama...
(Ania!)
Samobójstwo.
(Ania!)
Mogła żyć...
(Aniu!)
Za późno...