Za rzeką.

nena kwietniowa

 

To było jeszcze zanim ściemniały mi włosy. Mieszkaliśmy z Anną Marią, mamą i ojcem za rzeką. Nazwa tego miejsca, nie wiedzieć czemu, kojarzyła mi się z koniem na biegunach, nasza wieś nazywała się Kuligi. Domy były ciasne i małe. My byliśmy stosunkowo bogaci, jeśli za bogactwo można uznać ceglaną podmurówkę drewnianej chatki, konia i radio. Domy na Kuligach, bo tak się mówiło, mieściły się nad rzeką, która po ulewach podmywała coraz dalsze obszary pól, czasem docierała aż pod furtki i wtedy ojciec i inni mężczyźni brali szpadle i kopali rowy, by dać wodzie ujście i uchronić gospodarstwa przed zalaniem.

Gdy ja i Anna Maria byłyśmy małe, kąpałyśmy się w rzece, raz Anna Maria dostała uczulenia i mama dawała jej napary z jakichś ziół. Nie wiem, co to były za zioła. Rzeka była dla nas tajemnicą. Wiedziałyśmy, że możemy bawić się blisko domu, dalej było zakole. Tam woda była niebezpieczna. Dlaczego? Nie mówiono nam. Straszono nas topielcami, którzy łapią za kostki i wciągają w toń. Teraz sądzę, że ludzie sami nie wiedzieli, czemu boją się wody. Ludzie chyba czasem po prostu lubią się bać, a straszenie dzieci pozwalało im nas kontrolować, przynajmniej mieli takie poczucie.

Za rzeką były wzgórza. Z naszego brzegu widzieliśmy tylko brązowo-żółte skarpy, na których stały sosny pochylające się w stronę wody. Nikt nigdy nie mówił mi, co jest za wzgórzami. Wyobrażałam sobie inność, która tam mieszka. Może był tam pałac króla i królowej? Może tam było słońce niezależnie od pogody panującej po tej stronie rzeki? Kiedyś z Anną Marią wyszłyśmy już prawie na drugi brzeg. Już czułyśmy zapach przygody. Trzymałyśmy się za ręce, a Anna płakała bojąc się, że za wzgórzem porwie nas licho, albo tam są topielce. Ja się nie bałam. Byłam raczej podniecona tym, co jest tuż, tuż, czymś niewyobrażalnym. Wtem usłyszałyśmy krzyki. To stara Kurpiowska, sąsiadka, zobaczyla nas i zaalarmowała mamę. Z rozsądku, żeby nas nie zbili, zbiegłyśmy ze zbocza i popłynęłyśmy na drugi brzeg. Gdy mama nas zobaczyla, grzecznie bawiące się wodą ze źródełka, uznała, że Kurpiowska ma bujną wyobraźnię i że pomyliła brzegi. Później jeszcze parę razy próbowałyśmy uciekać. W końcu Anna Maria miała już dość i zaczęłam chodzić sama. Bywało, że uciekałam w nocy, ale zawsze coś przeszkodziło mi dojść na szczyt. Czasem były to hałasy po drugiej stronie wzgórza, które na tyle mnie niepokoiły, że wracałam.

Skończyłam 12 lat. Anna Maria miała 8. Ojciec uznał wtedy, że pojedziemy do babci. Nie wiedziałam, kim jest babcia. Nie wiedziałam, czemu ojciec mówi o tej kobiecie z jakąś złością. Nie wiedziałam gdzie to jest: „do babci". Nigdy nie opuszczałam Kuligów, poza tymi wypadami na drugą stronę. Z szopy ojciec wyprowadził starego junaka. Wsadził mnie do tylu, Anna Maria siedziała z przodu, na baku, on między nami. Pojechaliśmy. Wzdłuż rzeki, potem przez las, polną drogą. Skręcaliśmy tyle razy, że Anna Maria zaczęła wiercić się z przodu i ojciec na nią krzyczał. Ja bałam się, że spadnę i nie wrócę do domu, że nie trafię. Dlatego kurczowo trzymałam się kurtki ojca, aż zbielały mi czubki palców. W końcu pokazały się jakieś zabudowania. Przejechaliśmy przez lichą, drewnianą kładkę. Po drugiej stronie domy były takie jak nasz, jak na Kuligach. Drewniane, z małymi okienkami, te starsze, przykryte słomą, inne miewały już dachówki. Przy jednym z takich domów, ojciec zaczął zwalniać. Ścieżka prowadziła dalej, prosto, on zatrzymał się przy podwórku, na którym rzędem posadzone były drzewa, śliwy. Olbrzymie, z bielonymi pniami, akurat owocowały. Dzień był słoneczny, choć chłodnawy, zaczynała się przecież jesień. Ojciec kazał nam zejść z motocykla i sam pchał go ścieżką w stronę domu. Poszłyśmy za nim. Postawił junaka i zapukał do drzwi. Anna Maria i ja miałyśmy wtedy jasne włosy, splecione przez mamę, wyglądałyśmy prawie tak ładnie, jakbyśmy szły do kościoła. Wtem drzwi otworzyły się jednym szarpnięciem i stanęła w nich wysoka, szczupła kobieta. Miała brązowe włosy poprzetykane siwymi kosmykami, ściągnięte w ciasny koczek, brązową podomkę z białym kieszonkami, a na nogach chodaki. Spojrzała na ojca, a zmarszczki wokół jej oczu i ust rozciągnęły się w powitalnym uśmiechu.

- Witaj, synu! - powiedziała. Coś błysnęło jej w oku, gdy spojrzała na nas. Anna Maria uśmiechnęła się ufnie, obie zrozumiałyśmy, kim jest ta kobieta. Przytuliła ojca, który cały spiął się w sobie. Odburknął coś tylko, gdy poprawiła mu stójkę przy kurtce.

- To moje córki. Anna Maria i Róża. - powiedział, a gdy kobieta zbliżyła się do mnie i uśmiechnęła otwierając usta, by coś powiedzieć, wręczył jej mały pakunek.

- To ser, mamo. Barbara zrobiła. - rzekł. Kobieta skrzywiła usta i nie patrząc na ojca wzięła zawiniątko. Wprowadziła nas do środka. Dom pachniał suszonym mięsem, na stole stał mały bukiet podwiędłych róż. Miał w sobie coś przytłaczającego i kobieta to czuła. Uśmiech zniknął, zgarbiła się i nastawiła czajnik z wodą na piec. Kazała nam usiąść. Zapadło milczenie. Rozglądałam się po bielonych ścianach, meblach koloru zgnitego jabłka, po czystej drewnianej podłodze. Światło wpadało do domu przez małe, nisko umieszczone okna, takie jak u nas, więc w kuchni panował półmrok. W kącie stała leżanka. Kobieta widząc moje zaciekawienie powiedziała, że tu będziemy spać dziś w nocy. Oczy moje i Anny Marii rozszerzyły się ze strachu i zdziwienia. Jak to? Ojciec nas tu zostawi? On tylko pokiwał głową i powiedział, że mama się źle poczuła, ale jutro już wszystko będzie dobrze. Wsiadł na motocykl i odjechał. My zostałyśmy. Kobieta uśmiechnęła się smutno, Podała nam herbatę. Anna Maria płakała. Miałam wrażenie, że łzy mojej siostry sprawiają jej przykrość, dlatego opanowałam się, choć gardło miałam ściśnięte.

- Cóż, dziewczynki, wieczór się zbliża. - z tymi słowy, kobieta wyjęła z szafy dwie brzydkie koszule i wręczyła nam każąc się przebrać i umyć nogi w balii. Gdy to zrobiłyśmy, uklęknęła z nami do pacierza, pościeliła leżankę i poszła korytarzem w lewo. My zostałyśmy. Duży, stojący zegar tykał miarowo napawając nas lękiem. Było całkiem ciemno, pomijając resztki żaru w piecu. Widziałam go przed drzwiczki. Po chwili chrapanie kobiety wypełniło ciszę. Anna Maria znów zaczęła płakać. Przytuliłam ją i po kilku minutach jej równy oddech dał sygnał o zaśnięciu. Ja nie spałam. Szmer myszy za ścianą, szczekanie psa na podwórzu, szum wielkich śliw i wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, paraliżowały mnie, nie pomagało nucenie, zamykanie oczu, chowanie się pod pierzynę. Nienawidziłam tej obcej kobiety, tego domu i ojca, że mnie tu zostawił. Łzy stanęły mi w oczach. Wtedy pomyślałam o świecie za wzgórzami. Wyobrażenie to ukoiło mój strach i choć serce kołatało mi w piersi jak przestraszonemu gołębiowi, które ojciec czasem łapie by dać nam pogłaskać, zasnęłam.

Rano ojciec przyjechał po nas. Wsiadłyśmy, pocałowałyśmy sztywno kobietę w policzek i odjechaliśmy. Ojciec nawet nie powiedział ‘do widzenia'. W drodze powrotnej myślałam tylko o tym, żeby w nocy uciec i wreszcie zobaczyć, co jest za wzgórzami. Odkryć tajemnicę. Po kolacji udałam, że idę spać. Nie mówiłam nikomu. Nawet Annie Marii. Gdy zegar wybił północ, wzięłam kurtkę ojca i poszłam. Czekała mnie długa droga. Przeszłam rzekę w najpłytszym miejscu. Woda była zimna. Wdrapałam się na pierwsze wzgórze, za nim było jeszcze jedno. Odpoczęłam chwilę i nasłuchiwałam. Nic mnie nie niepokoiło. Igliwie wbijało mi się w bose stopy. Na wschodzie jaśniało. Żołądek miałam zwinięty w pieść z podniecenia. Jeszcze krok, chwila, moment. Na szczycie znalazłam się w momencie wschodu słońca. Widok zaparł mi dech w piersiach. Poczucie magiczności, odkrycia wielkiego sekretu i jeszcze ten blask słońca! Rozpłakałam się i wybiegłam na polanę by widzieć więcej. Biegłam dalej, aż do jakiejś ścieżki. Krzyknęłam: „Dziękuję Boże!" i zwolniłam, delektując się widokiem. Ścieżka zaczęła się zwężać, zobaczyłam budynki. Jeden, drugi. Podobne do naszego domu. Ucieszyłam się, że elfy mieszkają, jak my.

              Nagle ujrzałam ten dom. Małe okna. Rząd bielonych śliw na podwórzu. Uderzyła mnie fala strachu i rozczarowania. Wszystko stało się jasne. Chciałam krzyczeć, łzy pociekły po policzkach. Dlaczego?! Odwróciłam się i biegłam w stronę wzgórz. Szybko pokonałam rzekę. Ojciec krzyczał, że nikt nie otworzył kurnika i nie dał krowom jeść. Płacz ściskał mi gardło i wtedy zrozumiałam, że trawa zawsze będzie zieleńsza po drugiej stronie rzeki.

Zakazany owoc jest najsłodszy, dopóki nie nadgryzie się robaka.

nena kwietniowa
nena kwietniowa
Opowiadanie · 20 sierpnia 2008
anonim