Padało kiedy miał dostać swój pierwszy samochód. Było mu dane usiąść za kierownicą dopiero następnego ranka, bo matka bardzo się martwiła. Prosił, sarkał, trzaskał pięściami po meblach, ale była nieugięta.
Lało, deszcz spływał po szybach w karkołomnych kaskadach. Chmury pokryły niebo szczelną pierzyną, światła odbijały się od śliskiego asfaltu. Gaz do dechy, zdążyć, byle tylko na czas. Na siedzeniu pasażera siedziała jego matka. Siedziała, choć ze wszech miar siedzieć nie powinna, gdyż zmarła poprzedniego lata. „Zwolnij Andrzejku". „Dobrze mamo", odpowiedział i wrzucił piątkę. Zawsze jej tak odpowiadał.
Deszcz. I ciemna droga, zdawało się, że światło przecinające krople nie oświetla, a rzuca na wszystko wykrzywione cienie. Noc, refleksy światła w kałużach, pobocze, głęboki rów. „Nie jedź w deszczu kochanie". „Wiem mamo". Gaz. Zakręt, poślizg; matki nie było już w samochodzie.
Światła z drugiej strony, zgrzyt metalowej barierki, wybuch poduszek, szum drzew na wietrze, a potem totalna biel. Nie był w samochodzie, a na ruchomym katafalku. Na suficie przesuwał się rząd świetlówek, ktoś krzyczał, ale on nie mógł. Chciał, chociaż nic go nie bolało.
Słyszał zgrzyt kółek mknących po podłodze, czuł jak terkoczą na złączeniach kafelków. Jakaś twarz, ktoś pochylał się nad nim. Lekarz nie miał ust, mówił coś, skóra rozciągała się i prężyła, Andrzej nie mógł nic zrozumieć. Ktoś dotykał jego twarzy. Chciał odwrócić głowę, ale była schwytana między blaszane kleszcze. I głos matki. „Nie jedź w deszczu". Zakręt, pisk kółek, stół na którym jechał zahaczył o zieloną ścianę. Drzwi otworzyły się z hukiem, jedne, drugie, a z sufitu kapała woda. Umarł chcąc z całych sił powiedzieć „dobrze mamo, nie będę".
***
Andrzej obudził się zlany zimnym potem. Budzik pokazywał godzinę szóstą, okno było otwarte, a na dworze szalała burza. Co jakiś czas błyskawica wyławiała zalany przez wodę parapet.
Chłopak odetchnął. Przez moment mocował się z chęcią wstania, ale był zbyt wyczerpany. Ciepła pościel wręcz zapraszała, żeby został, żeby nigdzie nie szedł. Wiatr szarpał firany, wył jak potępieniec. Andrzej walczył ze sobą przez chwilę, postanowił jednak wstać. Wyobraził sobie podłogę, która do godziny ósmej rozpęknie się pod wpływem wody, zapleśnieje i trzeba ją będzie zrywać, kłaść nową.
Mróz zakłuł w nogi jak tylko chłopak wyjął je spod kołdry. Stanął ciężko, chwiejnym krokiem doszedł do okna, ale nie mógł sięgnąć. „Dziwne" pomyślał. Na drodze stało biurko. Zawsze tam stało, lubił pracując wyjrzeć czasem na zewnątrz, spojrzeć na zielone drzewa, na niebo. Ale czemu nie mógł sięgnąć? Zdawało się, że drewniany blat napęczniał i się rozciągnął.
Bzdura - pomyślał. Jestem senny, ruszam się jak trup, no i nie sięgam. Trzeba się dobudzić. Stał chwilę, wsłuchany w szum wiatru, we własny uśpiony organizm, ale w dalszym ciągu nic się nie zmieniało. Nogi jak z waty, niespokojny oddech, no i nieumiejętność skupienia się na tym, co za chwilę. Jaki jest dzień? Jaki plan na dzisiaj? A wody coraz więcej, chlupała już na drewnianym blacie tworząc kałuże.
Postanowił rozwiązać sprawę po męsku. Chciał podnieść kolano i po prostu wdrapać się na to nieszczęsne biurko, ale noga była jakby z ołowiu. Albo przyklejona, tak czy inaczej nijak nie mógł jej podnieść. Drugiej też nie.
Dosyć tego - syknął gniewnie i poszedł w kierunku wyjścia. Plan na następną minutę - wymyć twarz, dojść do siebie, a potem będzie można funkcjonować. Otworzył drzwi, ale zamiast upragnionego korytarza po drugiej stronie wiła się leśna, zarośnięta ścieżynka.
Andrzeja, co najgorsze w tym wszystkim, niezbyt to zdziwiło, jakby las za sypialnią był najzwyczajniejszą rzeczą na świecie. Poszedł szybko, wokół padał deszcz, wiły się konary drzew, korzenie wystawały ze spęczniałej ziemi. Przestąpił jeża, postawił nogę jakoś krzywo i ześlizgnął się po liściach na dół rowu.
Rów był - jak to rów - głęboki, niezbyt szeroki, diablo ciemny, wyściełany liśćmi, zalany wodą. Roiło się od komarów i żab. Wstał, wodę miał do kolan, i szedł wzdłuż niego dobrych kilka minut. Potknął się raz jeszcze, ale nie upadł. Z ciemności wyrósł poskręcany kawał blachy, jeden reflektor wciąż się palił, a siedzenia były zalane przez wodę, bo szyby boczne samochodu zostały wybite.
Na fotelu kierowcy spoczywały zwłoki, Andrzej zdumiał się niezmiernie widząc samego siebie. O ile do tej pory uzmysłowił sobie, że śpi, o tyle nie przejął się takim widokiem. Było jednak ciężko patrzeć na swoją, zmasakrowaną twarz.
A jeśli ja żyję - pomyślał? Przeskoczył nad samochodem i otworzył drzwi. Wyjął swoje bezwładne ciało, było zimne i obce, zupełnie jakby dotykał kogoś innego. Sprawdził puls, ani śladu. Wytaszczył trupa na bok i rozpoczął masaż serca. Z każdą sekundą sen stawał się coraz bardziej realny. Coraz bardziej się bał, mróz boleśnie kąsał w pokaleczone, bose stopy, pocił się, mimo iż cały spływał deszczem. Czuł ból w płucach. W ramionach. Zaczął krzyczeć. Kiedy jego sobowtór otworzył oczy, Andrzej zapadł w omdlenie.
***
Obudził się we wraku samochodu. Krew spływała mu na twarz gęstym strumieniem, zlepiona w skrzepy na skroniach, świeża na ustach, wypływająca z nosa. Padał deszcz, a samochód leżał w rowie, krople rozpryskiwały się na tym, co zostało z przedniej szyby.
Wstał, lekki podmuch zimnego wiatru o mało nie wywrócił go na ziemię. Jak robot, z potężnym bólem głowy, chwiejnie, niemal nieświadomie, wygramolił się na szosę. Noc, ból, szum w uszach i wszechogarniający strach. Pamiętał światła, pamiętał huk, pisk opon, a potem uderzenie.
„Miałem wypadek" pomyślał. Pomoc, pomocy. Złamana ręka, kość sterczała spomiędzy fałdów rozdartej koszuli. Chciał krzyczeć, ale nie mógł. Poszedł w noc. Słyszał bzyczenie owadów, cichy szelest kropel. I bicie własnego serca. Boże, ratuj. A jeśli umrę, jeśli prócz mnie nie ma tu nikogo?
Szedł, podarte buty klapały o mokry asfalt. Coraz ciężej było mu myśleć, w połowie modlitwy powtarzanej już któryś raz zapomniał słów. Bądź wola twoja... wola twoja...
Kiedy już stracił nadzieję, kiedy nogi odmówiły posłuszeństwa na szosie zapłonęły dwa malutkie halogeny. Samochód jechał z naprzeciwka, wolno, niezmiennie. Zatrzymał się tuż przed Andrzejem. Kierowca wysiadł. Miał na sobie biały fartuch, ale ranny mężczyzna nawet tego nie zauważył. Czuł jedynie, że opada z sił, ale już się nie bał. Nie był sam. Ktoś zaraz mu pomoże.
- Niech się pan nie boi - powiedział mężczyzna chwytając ramię Andrzeja. - Wszystko jest pod kontrolą.
- Miałem wypadek.
- Wiem. Jest pan w śpiączce...
- Ale ja... nie jestem. Ja śniłem, ale teraz...
- Obecnie znajduje się pan w szpitalu św. Marii. Leży pan na sali operacyjnej.
- Ale, jak to? - Andrzej trząsł się w rytm podmuchów - Ale... przecież jestem tu. Pan tu jest.
- Ja jestem jedynie projekcją. Pański mózg przestał pracować, jest pan w stanie śmierci klinicznej. Udało nam się wzbudzić reakcje części pańskiego mózgu, jednak nie ma mowy o poprawie.
- Co to znaczy?
- Mam na myśli...
- Czemu pan tu jest? O co chodzi?
- Nie wypełnił pan karty dawcy. Nasza rozmowa jest nagrywana. Rozumie pan? Chciałem prosić, aby wyraził pan zgodę na pobranie narządów.
- Ale ja żyję!
- Tak, jednak zostało panu góra... trzy minuty. Pańskie serce może uratować życie osiemnastoletniej Jessice.
Wszystko zlało się w jedność. Noc, deszcz i ból. Z każdą sekundą był coraz bardziej pewny, że to nie sen, stawał się słabszy, dreszcze przybrały na sile. Lekarz stał niewzruszony.
- Więc to tak? - spytał drżącym głosem
- Musi się pan spieszyć. Musimy pobrać organ zanim pan zgaśnie.
- Idź w diabły.
- Słucham?
- Idź stąd. Won z mojej głowy! Won!
- Proszę mnie posłuchać... niech zabobony nie pozwolą panu zabić niewinnego dziecka...
Andrzej już nie słuchał, zmobilizował się i wstał. Zabobon, deszcz, śmierć. A jednak to prawda. Zabił się, żył tylko dzięki lekarzom.
- Dokąd pan idzie? - krzyknął za nim lekarz.
Nie odpowiedział. Skręcił w zalany deszczem las, w ciemność. Zostały mu wydarte śmierci trzy minuty i musiał się spieszyć. Miał bardzo mało czasu na wyśnienie swego życia jeszcze raz...