PYŁ Z MOTYLICH SKRZYDEŁ

Iwona Grzelak

PYŁ Z MOTYLICH SKRZYDEŁ Jeżeli piękne dziewczyny przywodzą na myśl gwiazdy, to pewne rzadkie ich okazy jeszcze bardziej przypominają komety. Kiedy taka kobieta-kometa idzie ulicą, w rozsypanych na wietrze jasnych włosach słońce delikatnie przebiera palcami promieni i przędzie dziwne bezbarwne nici niepokojących zapachów, których wirujący welon jak ektoplazma ożywia niewidzialne widma. Trzeba tylko przystanąć na chwilę, zamknąć oczy i głęboko, bardzo głęboko zachłysnąć się powietrzem, wciąż niespokojnym po jej przelocie. Te różne olejki eteryczne wytrącą nagle spod nóg brudną płytę chodnika i na mgnienie oka rozbłysną wszelkie utracone piekła i raje. Tymczasem dziewczyna podąża według jej przypisanego toru, aby rozpalać cudze firmamenty fałszywymi zorzami. A może jest wtedy bardziej podobna do spadającej gwiazdy, co w swym krótkim locie stokroć przewyższa umarłą urodę nieruchomych towarzyszek. To nic, że szlak jej znaczy tylko nikła, lśniąca kreska – dopóki spada, pozostaje najpiękniejszą. Odbicia nadbrzeżnych latarni w wiosenne noce wyglądały jak zimne, wąskie sztylety, ale to było mu zupełnie obojętne; tak samo była dla niego nieważna cała reszta uroczego wieczoru, oprócz natrętnych kwiatów forsycji i bzu, których nienawidził. Aż nadchodziła ona. W rozmaitych odgłosach miasta zawsze bezbłędnie odnajdywał stukanie jej pantofelków – to wciąż te same pantofelki, przecież słyszał je będąc jeszcze małym chłopcem – pospieszne kroki budziły go nocami i długo nie mógł się uspokoić. Dziewczyna mijała go, a on zatrzymywał się i zachłannie połykał powietrze, przez które właśnie przeszła. Wielkie, kolorowe motyle ocierały się jedwabnymi skrzydłami o twarz. W oddali grały kryształowe dzwony. Na skraju szmaragdowej łąki tryskało źródło, a nad nim pochylała się dziewczyna. Kiedy zbliżył się do niej, ze śmiechem strząsnęła na jego czoło chłodne krople wody. Bał się podejść bliżej, onieśmielony pięknością, przeklinając wszystkie swoje podłe uczynki, a wtedy to ona wyciągnęła do niego rękę… W tym czasie dziewczyna tańczyła pośrodku wielkiej sali skupiając na sobie liczne spojrzenia. Bo była rzeczywiście śliczne. Miała nogi, brzuch, piersi i całą tę resztę, a tęczówki jej oczu były naprawdę tęczowe – gdyby zdjąć z nich ogromne kalkomanie i zawiesić na niebie w dniu sądu ostatecznego, zbawieni i potępieni powstaliby złączeni jednym, cichym i pokornym smutkiem. Poza tym dziewczyna lubiła karmić gołębie, dostawać róże, śpiewać sentymentalne piosenki i nigdy nie musiała chodzić do hotelu, ponieważ miała własne mieszkanie i przyjmowała w nim tylko stałych klientów. W szafie pod ręcznikami chowała pakiet listów. Pochodziły one od chłopaka, którego kiedyś miała nawet poślubić. Zdarzyło się jej zajść z nim w ciążę – usunęła ją, właściwie bez specjalnego powodu. Niedługo potem chłopak, który zapewne sądził, że chciał jednak zostać ojcem, przysłał jej wyciętą z gazety fotografię czteromiesięcznego embrionu. Półprzejrzysta główka zarodka przypominała balonik opleciony wesołymi niteczkami żyłek. Po miesiącu dziewczyna otrzymała następne zdjęcie. Odtąd różnymi drogami nadchodziły one regularnie. W precyzyjnie dokładnym momencie zjawił się czarno-biały, bezgłośnie wrzeszczący noworodek. Potem rósł, ząbkował, bawił się. Najnowsza fotografia przedstawiała pucułowatego pięciolatka z wielką piłką. Teraz dziewczyna była pijana. Jej tęczówki napełniły się ołowiem. Martwe motyle spadały na parkiet, a tańczący, poddani hipnozie ogłuszającej muzyki, rozdeptywali je obcasami. On natomiast jak zwykle czekał przed wejściem, aż dziewczyna, która nie wiedziała o jego istnieniu, wracała, lecz nie było już łąki i źródła, tylko niedobra ciemność. Wówczas w jego czaszce dzwoniły miliony pantofelków, stopniowo zmieniały się w łoskot podkutych butów i wreszcie przychodziło przerażające, monotonne dudnienie – tętno nocy, potężny, porywający wszystko rytm. Biegł przed siebie środkiem ulicy. Jakiemuś taniemu barowi odbiło się kapuśniakiem, bramy starych kamienic zionęły ostrym nerkowym zapachem, a gardło drażniły opary spalin i stygnącego asfaltu. Potrącany przez złowrogie wyziewy tracił orientację i zataczał się jak bilardowa kulka. Auta hamowały z wściekłością, otwierały się okna i drzwiczki, czasem ktoś zaklął i nie dokończył, po czym samochody ruszały dalej, zręcznie omijając garbatego karła, który białą laską bezsilnie wygrażał gwiazdom nad miastem.
Iwona Grzelak
Iwona Grzelak
Opowiadanie · 30 sierpnia 2008
anonim