Był lipiec.
Lipiec tego lata palił i spopielał, wytyczał i złocił najśmielsze granice smagłej skóry.
I była stodoła.
Lipcowa sucha i pachnąca pełna stodoła lata pękała w szwach. Spomiędzy dech (starych, świerkowych) sypały się lniane, wonne siana.
W pobliżu dawnych lip, nad strumieniami, w łagodnym cieniu spokojnym, w łagodnym świetle spokoju rozgrywał się nieustanny dramat śródpolnej stodoły. Co jedno ukąszenie upału, co jedno samospalenie lata w lecie, co jedno wzniesienie przed oczyma kurtyny krajobrazu - co chwila gorący plon lata zebrany we wnętrzu budowli usiłował rozsadzić jej wiekową konstrukcję.
Lipiec, długie popołudnia, wieczory, bezchmurza... nie dopuszczały jednak do niczego więcej. Napływał z nich co dnia wiatr, by wiejąc u wrót stodoły, stać na straży jej bezpieczeństwa. I jeśli ona gotowała się wybuchnąć, on był gotów temu zapobiec szerokim otwarciem jej drzwi.
Albowiem byłaby stodoła już niejeden raz wybuchła - z przyczyny urodzaju, z powodu majętności kanikuły, z winy stale wzbierających potoków dobrodziejstw, które i dniem (w słonecznej otoczce) i nocą (rynnami spadających gwiazd) biły ze wzgórz nieba, ściekały po ścianach błękitu, lały się, tryskate, z utrudzonej buzi wesołego słońca - byłaby wybuchła i przepadła, gdyby jej bytne istnienie nie leżało w złotych interesach lipca, lata, długich popołudni, bezchmurzy... wielu, wielu, wielu...
Warto przypomnieć tę oczywistą prawdę, że wiatr, na przekór wadze swego zadania, sumiennym strażnikiem wrót zagrożonej budowli nie był ani przez chwilę. Nie było to przecież możliwe! Wicher nie byłby wichrem - związany z jednym tylko miejscem, jednemu miejscu wierny, jednemu miejscu oddany. Słusznie zatem nigdy nie miano mu za złe, iż, pozostając w zgodzie ze swą lekką naturą, wcale często znikał na długie, pełne napięcia godziny.
Zawsze zresztą wracał na czas: przybywał w ostatniej chwili i dobywszy wrót, rozwierał je na oścież. Wówczas aromat wakacji rozlewał się świetlistymi rzekami po okolicznych rolach i sadach i mieszał się do woli z płynnym na tle widoków żarem. Z tej mikstury płomiennego lata sporządzał lipiec wyborny środek nasenny, którym dławił jakąkolwiek chęć popołudniowego przebywania na jawie.
(Wraz z jękiem otwieranych drzwi w pobliskim borze głośno skrzypiały gromady wiekowych drzew. Podmuch przechodził leniwą falą. Wiele koron pochylił, ale po pewnej - ostatniej - nie miał już sił na ani jedną więcej. Niewiele - a łamałby z trzaskiem naraz brzozy, sosny i świerki. Ale oddawszy powiew szybko cofał się w wysokość - by jednak zaraz znów naraz spłycić tchnienie i tchnąć senną burzę już w odległe, wiekowe drzewostany. Niczym kaczka (kamyk) wiele razy opadał tak na coraz dalsze lasy, burzył i przegarniał ich zieleń - aż za którymś podmuchem już nie mógł się podnieść i tonął w gęstwie koron i kniei...)
...uderzył kolejny raz suchy wiatr we wrota stodoły. Rozościeżywszy je, wpadł do środka i zamknął aromat lata w worze swego ciała. Głębokim zaś wydechem wykonanym dopiero na otwartej przestrzeni wyprowadził go na ścieżki polne.
Prawie puste stało się wnętrze stodoły, a ona sama nabrała wyśmienitej lekkości - szpary między dechami ścian naraz okazały się być szersze niż same dechy.
Teraz inny już wiatr zadbał o ten skromny dobytek lipca: niezmienne w swej odpowiedniej sile, błogie w dotyku ciepło przeciągało przez budowlę, wpadając jedną a wybywając drugą, przeciwną ścianą.
Stodoła - ten najcenniejszy ze skarbów lata, jakie zwykły dzień w dzień osiadać na upalnej mieliźnie popołudnia - niech posłuży za dowód na to, że szczególnego rodzaju niespełnienie święci swój nieustanny, co rusz odnoszony triumf. Oto barwna i bujna, malownicza, pachnąca, jedyna w swoim rodzaju eksplozja - jest tak cudna - iż staje się nieskończenie ryzykowna. To natychmiast przekreśla jej szanse, zabija możliwość, czyni wybuch raz na zawsze odroczonym, a spełnienie - raz na zawsze zażegnanym. Zachowawczy duch bezkresnej pogody nigdy na takie wybryki nie dozwoli!
Co innego, iż ten wyżej przedstawiony proces, proces opróżniania stodoły ze zbiorów, w swej późniejszej fazie (gdy szpary między deskami ścian rosły i rosły) stawał się także próbką możliwości wakacji w dyscyplinie znoszenia ograniczeń, rozluźniania ścian, prucia i darcia ścian w zwiewne zasłony...
Nimi nieustannie przepływał poprzeczny wiatr. Ledwy, cieczył nimi czulej, niż kiedykolwiek wiał. Od jego trwałego ruchu - od tych ciągłych ziewań dnia (ziewaniami dnia są w istocie wszystkie podmuchy i wiania znad zbóż) - od tych pieszczot, tych trzymań - od tych przeciągań sennego gorąca dźwięczna jak dziewczyna budowla rozbrzmiewała wołaniami ciepłej barwy. Do nich u wrót do wtóru cicholiła jej okolica.
W jedną ze stron teren tutejszy powoli wznosił się, usypując rozległe wzgórze. Miało ono swój odmienny klimat. Zamiast spalonego światła znad pól spalonych spieką, dopływała tu pastelowa pół-noc - obłokiem chłodu, mgłą wypoczętego, wiecznego wytchnienia - i lekka, lekko-złota unosiła się nad zboczami - czysta łagodność. Z dala, rzekłbyś: letnia chmura. Ze wzgórza - i w rzeczywistości: deszcz, który już się skroplił, który jednak nie spada. Który nieznacznie tańczy nad wzniesieniem, przeciąga wstęgę tęczy, a czasem ciemnieje.
Bursztynowe, bure, piwne wejrzenie żniw - gasło - w drodze w górę. W zamian w to melodyjne miejsce napływało niedręczące światło pogodnego dnia, napełniając naczynie błękitu niezmąconym niebem.
Pośrodku pagóra rósł stary dąb. Był on drzewem szlachetnym i samotnym, o ciepłym sercu, o spokojnej zieleni, o mądrych sokach, o milczącej sile. Z jego pnia (obejmowanego w wielu) wybiegało wewsząd tyle ciężkich konarów i tyle gałęzi, iż zdawał się nimi - przyjazny gospodarz - pokazywać całe lato. (W zimowe zaś noce - zachwycony - patrzał w wielkie niebo).
Aż chce się go pytać, gdzie szukać stodoły? Ach, przecież myśląc o niej stale i tyle, chce się ją wreszcie ujrzeć, oglądać. Lecz dąb najpierw zasmuca - swą odpowiedzią, a dopiero potem trwale urzeka - głębią swej myśli: zapytany „gdzie Ona?" wszystkimi swymi konarami niewzruszenie wskazuje wszystkie możliwe kierunki.
Szczególnie przedstawiała się rzecz podchodzenia stodoły. Natrafiwszy na nią w lesie, należało tę płochą budowlę podchodzić (jak dzikie zwierze) tak, by wiatr dmuchał w twarz - lecz nie po to (jak w przypadku dzikiego zwierza) by ją schwycić, usidlić, lecz po to, by bijący od niej zapach, wdzięk, jęk łączeń jej drewien - uderzył, porwał, uniósł nagle w przeciwną, daleką stronę. Gdyby jednak ktoś zdecydował się iść ku niej, pod stromy wiatr niej pełen, do końca świata nie zdołałby osiągnąć jej progu. Ta letnia nęcarnia zmysłów leżała bowiem w odległości, jak w odległości leży niebo.
Inną znów cechą stodoły było to, że im stawała się bliższa, tym więcej przestworzy gnieździło się w jej ścianach. Stanąć przy którejś z nich i zerknąć przez szparę, nie znaczyło zajrzeć do środka - a patrzeć - poprzez wnętrze, lukami ściany przeciwnej, przez odległe światło - w nieznany błękit.
Na klepisku z kolei - klepisko to droga przez stodołę; łączy ono jej przednie i tylne wrota; nim przejeżdżają wozy pełne siana i słomy - z klepiska, ze swego serca budowla była znów zbyt naga - niewidna, rozświetlona, luźna, rozpruta niebem. Na dobitkę, klepisko samo w sobie było miejscem niedostępnym. Jeśli bowiem ktoś przystanął na nim, to w te dyrdy darto go z dwu stron. Z jednej - widok stojący w jednej bramie, z drugiej - pejzaż daleki w drugiej - i gdzie on wtedy był?
A słońce? Jakie uczucie miało dla stodoły?
Otóż słońce... było zawiedzione! Nie mogło bowiem przecisnąć się przez kraty świerkowych dech. Wesoła buzia, niczym mydlana bańka, pryskała o szczerbate ściany za każdym ciekawym spojrzeniem słońca i zamiast w postaci żółtej kuli wtoczyć się do budowli, rozsypywała się po niej ławicą jasnych pasów:
Na całej długości wnętrza - niczym przez zieloną toń leśną wczesnym ranem - płynęło mączyste światło. Ciasnymi, bratnimi dróżkami - do cudnego środka - z wielkiego blasku ciężkiego dnia - trafiały tylko ciepłe wstążki - w pachnącą ciemność.
Zmiecione z powały pajęczyny, kurz, półmrok, pył ześród siana i próchno z bel stropu - wszystko to iskrzyło się w strugach światła jedną tylko chwilę - nim przeciąg dzienny porwał tę roztańczoną zawiesinę i w niesamowitym pędzie wywiódł ją, wyprowadził w pole.
Te nieznaczne igraszki nie pozostawały jednak bez konsekwencji: z każdym z westchnień lipca mniej i mniej siana pozostawało pod dachem stodoły. Schło ono w tej wymyślnej suszarni wyśmienicie, zupełnie, aż do całkowitego ulotu, do bezpowrotnego przejścia w słodki smak i - słodsze - wspomnienie sianokosów - przejścia z trawy w zapach trawy, z zieleni - w zapach łąk.
Ale nie tylko siano zdawało unosić się w niebosiężne przestrzenie lata. I samą stodołę z wolna spotykał takiż sam los.
Poczęła ulatywać - jak mgły.
Świerkowe dechy kurczyły się, mizerniały, więdły w oczach. Spowite nieustanną polną bryzą, szlifowane niestrudzonym podmuchem znad zbóż, stale przeobrażały się w coraz kruchsze, łamliwe tyczki i patyki, trzaskające na wietrze rozbiórki.
Ze stuletnich świerków były wyprute dechy godne tej dobrej budowli.
A jednak nie żałował ich pomruk upału i rozprężał je w: zapachy, barwy i odgłosy, które, podobne chmarom rozgorączkowanych owadów, wyfruwały ze słoi, sęków, szpar i szczelin. Dechy o świcie jeszcze szlachetnie twarde, zdrowe - w tyglu ciągłych linień, rojeń i uronień dnia szybko przechodziły w wąskie, drgłe, niewiele widoczne, przeźroczyste pajęczyny drobnych listew i deseczek.
Dach zaś, rozpięty jak żagiel, zapewniał stodole bezpieczny i nieprzerwany dryf po polnych bezdrożach, przy nieustannym abordażu pustoszących ją mocy.
Otoczona troskliwą opieką przedziwnych sił, stodoła powoli traciła spoistość, rozlewała się po polach jak nieprzepasany płotem sad, rozsypywała się jak bukiet, któremu rozsupłano wstążkę, ginęła w okolicy, jak kropla wody w letnim ogrodzie w słońcu. Z racji jej ustępującej obecności - jej istnienie na ścierniskach stawało się kwestą wiary. Gdyby o swym czasie wybuchła, wszystko wyglądałoby z pewnością zupełnie inaczej. Tymczasem teraz mogła co najwyżej poblednąć i jak duch rzucać tylko nikłe cienie swych dawnych kształtów - tyle tylko połączoną ze światem mogła pozostać.
Aż tak przeźroczystą na końcu się stała, iż z wiatrem (dymem lata) w zapachy i barwy bez reszty uleciała...
Wiele jest słów takich... zmajstrowanych przez autora, że tak powiem. Błędy interpunkcyjne i literówki. Postaraj się je poprawić. Zastanawiam się nad tymi tworami, które może i są ciekawe... ale czy konieczne i poprawne?
Rozościeżywszy, cicholiła, nęcarnia... jak dla mnie to zbyt naciągane.
Ledwy, cieczył nimi czulej, niż kiedykolwiek wiał - jaki jest sens tego zdania?
Pomysł bardzo ciekawy, muszę powiedzieć, że gdyby nie to, co napisałam wyżej, chętnie opublikowałabym ten tekst. Na razie wstrzymuję się, by poznać zdanie autora. Oraz innych opiekunów rzecz jasna.
Pozdrawiam :)
Do następnego razu.