Bo tak

Maciej Dydo Fidomax

„Dobrze, że mam tak słabą pamięć... dzięki temu zapamiętuję tylko te najważniejsze rzeczy.”

„Intro”

Rozglądnąłem się jeszcze raz - za dużo słońca. Znów spojrzenie na nią - wzrok jak zwykle ucieka w dół.

- Szczerze, to ten rynek jest strasznie badziewny.

- A czego się spodziewałeś? W końcu to Bytom.

- Tak, Bytom, a wiesz, że parę lat temu leżałem tu w szpitalu?

- No widzisz, gdybym o tobie wtedy wiedziała, to odwiedzałabym cię codziennie.

- Na pewno. – chyba się uśmiechnąłem.

Odgłos młotu pneumatycznego przypomniał nam obojgu, że ten tzw. rynek jest w głębokim remoncie.

„Chemioterapia, welfron, czopki i lewatywa.”

Nowość. To się czuło. Parę minut temu z tej izolatki pachnącej nowością wyszedł mój ojciec. Obiecał wrócić jutro. Siedziałem na zielonym prześcieradle zdając sobie powoli sprawę, jak bardzo głębokie czeka mnie łajno. Jeszcze wczoraj myślałem – „Szpital? Spoko, położą, pokroją, obudzą, wypuszczą.” Ale teraz siedząc sam na tym zielonym prześcieradle nie byłem już taki pewny. „I nawet nie ma seksownych sióstr.” – jęknąłem widząc babkę dobrze po czterdziestce, która przysadzistym krokiem wpadła do izolatki.

- No, a ty czemu jeszcze nie w piżamce? – zapytała.

Odpowiedziała jej cisza. Przeniosłem wzrok na zaciągnięte żaluzje. Wtedy patrzyłem na sprawy inaczej, sam już nie pamiętam dokładnie jak, wiem tylko, że było to zupełnie inne patrzenie, niekoniecznie dziecinne. Teraz umiałbym jej głupie pytanie skomentować jednym słowem, ale wtedy miałem te swoje czternaście lat.

- No wskakuj w piżamkę i przyjdź potem do dyżurki. Trzeba ci założyć welfron.

Ręka zalała się krwią.

- Kurwa mać. – przeklęła siostra miłosierdzia. - Co za eksponat, który raz już ci się próbuje wbić? – spojrzała na mnie z góry.

- Piąty. – odpowiedziałem beznamiętnym tonem.

Próbowała wbić ten cholerny welfron, a welfron to taka igła, która jest wbita na jakiś czas, dzięki czemu co godzinę nie muszą ci się wbijać do żył, wszystko idzie przez ten cholerny welfron.

- To przez zrosty. – podpowiedziałem jej, gdy szóstym razem całkowicie spudłowała.

Nie chcę mi się tłumaczyć co to zrosty.

- Hej. – jakiś imbecyl wpakował mi się bez pytania do izolatki.

- No hej. – miał na sobie tak samo debilną piżamkę.

- Czemu jesteś w izolatce? – zapytał niepewnie.

- Bo mam AIDS i zaraz cię zarażę. – zeskoczyłem z łóżka.

- E tam. – podał mi rękę.

- Tak naprawdę co do tej izolatki to siostry powiedziały, że nie ma miejsca na sali, do jutra będę tu urzędował. .

- I co, podoba ci się szpital? – to było nader ironicznie pytanie.

- Jest nowy. – zauważyłem.

Tak, ten szpital był cholernie nowy. Zupełnie jak na tych filmach amerykańskich. Wszystko nowe, białe i nowoczesne. Nawet w windzie leciała muzyczka podczas jazdy, ale o tym później.

- Widziałeś ten oddział po drugiej stronie ulicy? – usiadł na moim łóżku.

- Czerstwy. – teraz czasami tęsknie za umiejętnością powiedzenia na coś, że jest czerstwe.

- Podobno tam po korytarzach szczury latają.

Siedzieli w tzw. świetlicy grając w karty. Ten, który zapytał wcześniej dlaczego jestem w izolatce miał na imię Piotrek, ale był jeszcze drugi szczeniak.

- Już jesteś. – ucieszył się Piotrek. – Chcesz gryza? – podsunął mi pod nos kołacza.

- Nie. – usiadłem do stołu.- Siostry prosiły mnie, żebym już nie jadł niczego.

- Czyli masz jutro operację. – skwitował ten, którego nie znałem, dopiero teraz zauważyłem, że wypadają mu włosy.- Krzysiek. – przedstawił się.

- Cześć Krzysiek. – podałem mu rękę, nie mogąc zbić obrzydzenia z twarzy.

- Włosy? – zapytał widząc moje zainteresowanie. Potaknąłem. – To chemioterapia.

Poczułem w żołądku dziwny skurcz.

- Te siusksy dały mi czopki. To znaczy ja se je sam włożyłem. – dodałem pośpiesznie.- Po chuj przecież nie mam gorączki. – machnąłem ręką. – Bierze mnie sranie. – wstałem od stołu.

Gdy byłem już w drzwiach usłyszałem głos Krzyśka.

- Idioto, nie można srać po czopkach, bo je wysrasz. Chcesz je potem szukać w klozecie?

Ruszyłem korytarzem. Zatrzymując to co musiało wylecieć, resztką sił dopadłem do dyżurki.

- Bo ja... – zacząłem. – Kupę mi się chcę, a siostry dały mi te czopki...

Uderzył we mnie śmiech całego batalionu kobiet w białych kitlach.

- Po to ci synuś dałyśmy te czopki.

Fala znów uderzyła. Ostatnimi siłami dopadłem ubikacji. Zdążyłem.

W telewizji leciał Żar Tropików i cały odział ludzi pokrzywdzonych życiowo siedział przed ekranem tego amerykańskiej marki telewizora. Tylko ja siedziałem gdzieś z tyłu.

- Nie oglądasz? – zapytał mnie czyjś kobiecy głos.

- Nie bardzo. – odburknąłem.

- To ty jesteś ten, który dzisiaj przyjechał, a już jutro ma mieć operację?

Co za natręt pomyślałem. Obróciłem się powoli i ku mojemu zdziwieniu intruzem okazało się dwudziestu kilkuletnie dziewczę.

- Siostra? – zapytałem z urazem w głosie.

- Praktykantka. – uśmiechnęła się. – Więc nie oglądasz tego pasjonującego serialu? – ponowiła pytanie.

- Nigdy nie przepadałem za „Żarem tropików”.

- Boisz się?

- Tak. – opuściłem wzrok.

W moim dotychczasowym szczeniackim życiu, tego typu strach był czymś nowym.

- Gdzie idziesz? – zapytała ta kochana stara i brzydka siostra, która wbiła mi welfron dopiero za jedenastym razem.

- Na parter. – W jej wzroku dojrzałem to, że nawet jeśli podam powód to usłyszę, że nie mogę iść tam, gdzie chcę iść. – Na parter, zadzwonić. – podniosłem kartę telefoniczną.

- Nie możesz. – ucięła krótko. – Po za tym czeka cię jeszcze lewatywa.

- Lewatywa? Co to takiego? – zapytałem.

Przejechałem ręką po twarzy. Wypłukane jelita, pokazały mi przed chwilą, ile kału mogą w sobie pomieścić. Teraz, kiedy wiedziałem już, co to jest lewatywa, wcale nie czułem się bardziej bogaty duchowo. Lewatywa to po prostu...., a co ja będę tu opisywał. To trzeba przeżyć... to i pierwszy raz.

Obserwowałem go już jakiś czas. Krzysiek przez jakiś czas udawał, że nie widzi tego mojego gapienia się. Patrząc na jego przerzedzone włosy i na włosy które już wypadły, a oblepiały obleśnie sweter, czułem obrzydzenie, ale nie mogłem się przestać na niego patrzeć.

- O co chodzi? – nie wytrzymał w końcu. – O włosy? Mówiłem. Chemioterapia.

- Dużo mi to nie mówi. – wzruszyłem ramionami.

- Chemioterapią się leczy raka.

- Od raka wypadają włosy?

- Spierdalaj! – nie wytrzymał i wybiegł z sali.

Sen przyszedł szybko.

„Operacja”

Była może dziesiąta rano, kiedy popijałem gorącą czekoladę i zastanawiałem się, czy warto zużyć parę impulsów, żeby zadzwonić do znajomego, nawiązać choćby namiastkę kontaktu ze światem, który tak różnił się od tego świata, w którym przyszło mi szpitalnie egzystować. Chętnie bym zadzwonił, ale kurcze, no co powiem temu komuś po drugiej stronie telefonu? Fajnie jest, za trzy godziny mam operację, a może miałem opowiedzieć o mojej pierwszej w życiu lewatywie? Teraz pisząc to, tak naprawdę dobrze się bawię, ale siedząc wtedy na parterze, bawiąc się jednorazowym kubkiem gorącej czekolady byłem na przemian zażenowany i przestraszony. Mały biedny czternastolatek, którego zaraz mieli pokroić.

- To ty? – słysząc ten miły ciepły głos podniosłem głowę.

Ta sama praktykantka próbowała mnie znowu pocieszyć.

- Tak, to ja. Teoretycznie to przyszedłem zadzwonić, ale tak naprawdę to chowam się przed tą krowią siostrą. Możesz to nazwać wielką ucieczką przed lewatywą.

- Chodzą słuchy, że ją podnieca pakowanie rury młodym chłopcom w dupę.

Ludzie zbluwersowani słowem dupa, jak na komendę spojrzeli na młodą praktykantkę. Uśmiechnąłem się po raz pierwszy tego dnia.

- A ciebie co podnieca? – był to jeden z tych pierwszych momentów, kiedy sam potrafiłem się zadziwić.

- Nie lewatywy. – podniosła dwa place. – Słowo.

Krowia siostra spojrzała na mnie spod byka. Wzięła moją dłoń i spojrzała na welfron.

- Z tego już nic nie będzie. – zerwała welfron z dłoni, która była jedynym miejscem, gdzie dało się bez bólu wbić to coś.

Dała mi w łapę nowy wlefron.

- Ale założyć sobie go już nie dam. – cofnął się o dwa kroki, wspominając wczorajszą jatkę.

- Pojedziesz z siostrą praktykantką na pierwsze piętro i tam ci założy ktoś inny.

- Specjalistka. – dodała dosadnie siostra praktykantka.

Kazano mi poczekać w dość obszernym pomieszczeniu. Usiadłem na czymś miękkim, rozglądnąłem się po sali, ale nie tknęło mnie to, co powinno mnie tknąć, kiedy krowia siostra odmówiła sobie radości kaleczenia moich rąk. Chwila ciszy, ciszy przed burzą. Pamiętam, że myślałem wtedy o błahostce, może było nią niedokończone zadanie domowe, może nie oddana kaseta video, może wspomnienie, że coś powoli się załamywało w mojej młodości. Otoczyli mnie najróżniejsi ludzie. Specjalistka wbiła welfron za pierwszym razem, a na sali robiło się coraz tłoczniej. Leżałem, słysząc jeszcze żeby się posunąć trochę na dół i na lewo.

- Licz do..., a zresztą nieważne oddychaj głęboko. – maska z „głupim jasiem” pochłonęła mnie w czerń.

Śmieszne, jak chciałem wtedy uchwycić ten moment, a on mnie zaatakował i popchnął tak szybko przed siebie, że nie pamiętam już nawet koloru ścian tej sali operacyjnej, ale z drugiej strony - co by to zmieniło?

Dostałem w twarz. Drugi i trzeci. Uderzenia nie były oddane rzeczywistości, a narzucone jej. Najpierw głos.

- Otwórz oczy! Słyszysz?! Otwórz oczy. – kolejne uderzenie otwartą dłonią, zmusiło mnie żebym je otworzył. - Za chwilę zdejmę ci maskę, masz wtedy wziąć głęboki wdech.

Nie było miejsca na przemyślenie opcji, maska po prostu uciekła. Odruch samoistnego oddechu spowodował, że zacząłem się dusić. Powoli poprzez ból i ślinę powietrze przebiło się do płuc.

- Jesteś na sali operacyjnej! – nachylił się nade mną doktor. - Słyszysz? – kolejne uderzenie w twarz.

Chciałem coś powiedzieć. I wtedy poczułem to najgorsze – flegmę i coś co nie pozwalało mi się komunikować. Ból który powoli rozprzestrzeniał się po moim ciele wzmagał tylko gorycz. Chciałem się rozpłakać, ale nawet tego nie potrafiłem. Chciałem poruszyć ręką, nie dałem rady. Przenieśli mnie na jakieś łóżko na kółkach i po chwili sunąłem korytarzem. Pamiętam przesuwające się jarzeniówki – jedna, za drugą - jak na jakimś filmie. Ktoś mnie złapał za rękę, powoli odwróciłem głowę. To był ojciec. Nawet nie potrafiłem się uśmiechnąć. Znalazłem się w sali tzw. pooperacyjnej. Ojciec usiadł przy łóżku i mówił coś, chyba że operacja się udała, że już po wszystkim, że jest przy mnie. Chciałem mu coś odpowiedzieć, ale efektem było tylko ohydne charczenie.

- Wrócę jutro. – ojciec wstał i wyszedł z sali.

Pewnie minęła jakaś godzina, od czasu jak siedział tam ze mną, ale dla mnie było to parę sekund. Zostałem sam - zbyt słaby żeby się ruszyć, starając się nie myśleć o flegmie, która nie pozwalała mi mówić. Wtedy zauważyłem swoje własne majtki, leżały na łóżku po prawej stronie mojej zmęczonej i niemej głowy. Potworne zażenowanie, kiedy wyobraziłem sobie jak mi je musieli ściągać na sali operacyjnej, kiedy ja byłem oddany ciemności. Teraz już wiem, że mięso i zażenowanie chodzą ze sobą w parze. Zasnąłem.

„Sala pooperacyjna”

Leżałem tam może cztery, pięć dni. Sala była żółta, a ja żywiony kroplówką. Ojciec odwiedzał mnie codziennie. Wtedy tego sobie nie doceniałem. Teraz doceniam i może o to chodziło. Pamiętam też mycie. Cały czas leżąc na łóżku zwilża się ciało mokrą gąbką. Podziękowania ku rodzonej siostrze, ku matce i w ogóle słodko. Jednak najważniejszym elementem sali pooperacyjnej był dolargan.

- Siostro dolargan! Siostro! – to były słowa, które mnie obudziły.

Po prawej stronie leżał chłopak może dziesięcio- może trzynastoletni. Ciężko było stwierdzić, gdyż całe ciało miał zawinięte bandażami. Miał jakoś na imię, już nie pamiętam jak, ale tego krzyku „Dolargan!” nie zapomnę do końca życia. Ten chłopak kilkanaście dni wcześniej włóczył się nocą po ciemnej ulicy zanieczyszczonego miasta. Potrącił go samochód ciężarowy marki „Star”. Teraz w szpitalu dzięki dolarganowi mógł być „Starfuckerem”.

- Co to jest? – zapytałem widząc, że siostra podchodzi ze strzykawką.

- Dolargan.

- To, o co ten chłopak ciągle woła?

- Tak. To środek przeciwbólowy.

- A nie uzależnię się od tego?

- Przez trzy dni będziesz to dostawać, póki bóle pooperacyjne nie miną.

Tak między bogiem, a prawdą żadnych bólów pooperacyjnych nie miałem, ale przemilczałem to, chciałem spróbować dolarganu. Uczucie gorąca przelało się poprzez moje lewe ramię. Powoli rozlało się gdzieś wewnątrz i opanowała mnie błogość. Totalna błogość. Skondensowana przyjemność tego marnego świata opanowała ciało pociętego czternastolatka.

To najpiękniejsze uczucie mijało po 15 minutach.... niestety.

Już dobrze nie pamiętam, ale dostawałem to chyba co trzy godziny. Wiem jedno, przez te parę dni czekałem tylko na kolejną dawkę dolarganu. Zdarzyło się nawet, że rodzice którzy przejechali te 50 km żeby mnie odwiedzić, nie byli dla mnie ważni.

Przez pierwsze parę nocy nie mogłem spać. Były wymioty i jakieś takie niby bóle. Czytałem komiksy i starałem się wyobraźnią zapełnić przerwę między jednym, a drugim zastrzykiem dolarganu. Wiem tylko, że było późno w nocy, kiedy przez przypadek spojrzałem w lewo. Bóg przez duże B, czasami się pokazuje. Kiedyś w to wierzyłem, kiedyś próbowałem zachęcić upersonifikowanego boga do miłej pogawędki i tylko ten raz do mnie przemówił. Przemówił obrazem. Na lewo ode mnie leżał czteroletni chłopczyk, który miał na swoim małym siusiaku gips. Potem się dowiedziałem, że ojciec go bił. Ojciec, który nawet parę razy go odwiedził. Mój ojciec odwiedzał mnie codziennie.

Za którymiś z kolei wymiocinami, doktor stwierdził, że z żołądkiem jest coś nie tak i trzeba tam zapuścić sondę. Sonda do żołądka – ciekawa sprawa. Załadowali mi najpierw dolargan i wykorzystując te piętnaście minut, kiedy było mi wszystko jedno, wepchnęli mi przez nos rurkę. Rurka szła przez przełyk do samego żołądka, drugi jej koniec prowadził do wiadra. To co było w żołądku, lądowało w wiadrze. Zszyty narkoman z rurą w nosie i do tego to nie był surrealizm tylko samo życie.

Matka nachyliła się nad moim łóżkiem.

- Doktor stwierdził, że można cię już zwieść na oddział piętro niżej. – pocałowała mnie w czoło.

Uśmiechnąłem się, bo naprawdę chciałem opuścić już salę pooperacyjną. Nagle do głowy przebiła się świadomość, że to oznacza koniec dolarganu. I to był koniec dolarganu.

Leżąc piętro niżej udawałem przed matką okropne bóle.

- Mamo niech mi dadzą jakikolwiek środek przeciwbólowy. – w myślach błagałem o dolargan.

Dostałem zastrzyk z wody. Jedno wielkie oszustwo. Jeden wielki głód skondensowanej przyjemności i świadomość jakie problemy z dolarganem będzie miał ten chłopak potrącony przez „Stara”, skoro dostawał to praktycznie co godzinę.

„Po orgazmie”

Czwarta rano. Wszyscy spali. W szpitalu sen jest chyba ważniejszy, pozwala zapomnieć. Najgorsze jest uczucie nad ranem, kiedy się człowiek budzi i wie, że i w tym dniu będzie musiał powiedzieć kaczce dzień dobry. Ja nie spałem. Coś było nie tak. Miejsce, które było atakiem chirurga, bolało coraz bardziej. Istna ironia, teraz kiedy zerwano mój stosunek towarzyski z dolarganem to zaczynało boleć.

- Szykuje się piękny dzień. Wita was pan X i zaprasza do spędzenia z naszą stacją Y reszty waszego krótkiego, zasraniutkiego żywota.

Potem kolejna piosenka POP. Bolało coraz bardziej.

Wczoraj dano mi taki jakiś obiad. Doktor zalecił koniec kroplówki, co znaczyło, że zamiarze przetestować mój układ pokarmowy. Dziwne jak tak niedobry obiad może człowiekowi smakować. Jak można się cieszyć każdym nawet najbanalniejszym smakiem. A teraz strach, że o piątej rano zbiera się na pierwszą od operacji kupę.

- Siostro! – krzyknąłem w stronę dyżurki.

Zero reakcji – spała. Spojrzałem pod łóżko. Był tam basen zwany potocznie kaczką. Cała sekwencja zabawy z kaczką okazała się to prostym zabiegiem, lecz po chwili zdałem sobie sprawę, że pod ręką nie ma papieru, ja mam ręce wysmarowane w gównie, a siostra dalej śpi w najlepsze. Pamiętałem słowa doktora, że chodzić nie będę mógł jeszcze przez jakieś trzy dni. Ale musiałem spróbować, nie było dla mnie opcji, aby leżeć na tej śmierdzącej już kaczce i czekać aż ta ciężko pracująca siostra się obudzi. Opuściłem nogi na podłogę. Powrót z pozycji poziomej do pionowej wywołał coś na kształt zawrotu głowy. Wstałem. Zlewozmywak był dosłownie parę kroków od łóżka. Najtrudniejsze było przemóc się i zrobić pierwszy krok. Doszedłem do zlewozmywaka i nie zważając na ból stwierdziłem, że dam radę dojść do ubikacji. Dałem radę. Moment w którym można stwierdzić, że ma się odwagę zaryzykować własne zdrowie, aby tylko zmyć z siebie gówno. Metafora? Skądże. I nie obchodzi mnie to, że cały ten wyczyn może zabrzmieć banalnie, ohydnie i śmiesznie. Nie obchodzi mnie to nic, a nic. Do dziś jestem z niego dumny.

To co sprawiało mi coraz większy ból to ropa gromadząca się pod szwami. Przyszedł taki dzień, że wzięli mnie na taki mniejszy stół. Wyciągnęli bez znieczulenia szwy i kazali mi patrzeć na wypływającą z rany ropę.

- Nie szyjecie tego z powrotem? – zapytałem, kiedy kazano mi zjeść ze stołu.

- Nie.

Zostawili mi taką dziurę, która sama zasklepiła się nie bez bólu dopiero po paru tygodniach.

Siedzieliśmy znowu w świetlicy. Ja, Piotr i Krzysiek, który miał już prawie łysą głowę.

- Wiesz Krzysiek, chciałem cię przeprosić, za te pytania o chemioterapię.

Machnął ręką.

- Byliśmy cię nawet odwiedzić, na tej sali pooperacyjnej, ale byłeś na środkach przeciwbólowych i...

- Rozumiem. Dzięki.

- A wiesz dlaczego ja tu jestem? – zapytał Piotr.

- Nie, ale pewno zaraz się dowiem.

- Nie widać nic, nie?

- Nie. – przyjąłem jego sposób dyskusji i tak naprawdę nie zależało mi na jego historyjce, chciałem się stąd wydostać jak najszybciej.

- Założyłem się z kolegami, że przejdę po takim przewodzie z jednego dachu na drugi.

- No i spadłeś. – podsumowałem.

- To nic. Jak leciałem w dół to upadłem na taki sznur od bielizny i rozciąłem sobie dupę.

Zaczęło się histerycznie śmiać, ale ani ja ani Krzysiek nie dołączyliśmy do niego. Swoją drogą, jak mogłem nie zauważyć wcześniej, w jak dziwny sposób zawsze siadał.

Odłożyłem słuchawkę telefoniczną. Kontakt z tamtym światem znowu został przerwany. Ktoś zakrył mi oczy.

- Zgadnij kto?

Poznałem jej głos.

- Ty. – odparłem. – Nie widziałem cię od czasu operacji.

- Ja ciebie też, to jesteśmy kwita. – ten jej uśmiech. – Chodź na oddział, ruszyła biorąc mnie za rekę

Wsiedliśmy do windy. Nacisnęła, któreś tam piętro. Po chwili zatrzymała windę.

- Całowałeś się już.

- Nie z języczkiem. – odparłem zaskoczony.

Wybuchła śmiechem. Potem mi wyjaśniła, że podniecały ją świeże rany u młodych chłopców. Słowo.

Na dzień wyjazdu czekałem, od momentu kiedy ojciec zostawił mnie w tamtej izolatce. Za godzinę miała przyjechać cala rodzina, a ja siedząc na szpitalnej pryczy wcale się nie cieszyłem. To była obojętność, agresywna obojętność. Dopadło mnie pytanie egzystencjalne - dlaczego. Dlaczego to ja musiałem po urodzeniu błąkać się po różnych salach operacyjnych? Dlaczego moi rodzice zostali skazani na piekło walki o moje istnienie, a siostra na odsunięcię od ich miłości przeze mnie? Wstałem i skierowałem się do sali Krzyśka, chcąc się chyba z nim pożegnać, a co najważniejsze przerwać te chore pytania. Krzysiek siedział z jakimś chłopakiem w dżokejce. Podszedłem do nich obu. Ze zgrozą stwierdziłem, że chłopak ma uciętą prawą nogę poniżej kolana.

- To jest Marcin. – przedstawił nowego Krzysiek.

- Dj Czacha. – podpowiedział ksywkę nowy i uśmiechnął się do mnie.

Znów to samo, nie mogłem odwrócić wzroku od jego kikutu.

- Właśnie mnie zwieźli z sali pooperacyjnej. – wyjaśnił Czacha nie tracąc tego bezczelnego uśmiechu. – Wiesz jakie fajne uczucie, obudzić się czuć nogę, którą podobno mieli odciąć, potem odslonić prześcieradło i stwierdzić, że jednak ją odcięto.

- Czujesz ją nadal?

- To się nazywa fantomowe bóle, czy jakoś tak.

- A czemu ci w ogóle odcięli nogę? – zapytałem.

- Rak.

Spojrzałem na Krzyśka i znowu zawiesiłem wzrok na jego swetrze oblepionym włosami.

- Mówiłem, żeby się zgolił. – dodał Czacha ściągając dżokejkę. – Ja to zrobiłem, zaraz jak się dowiedziałem, że czeka mnie chemioterapia.

Usiadłem na łóżku i złapałem się za głowę.

- Kurwa, za dużo tego. Patrzę na was i przypominam sobie kolesi z mojej podstawówki.

- Mała różnica, a jakiś konkretny problem? – Czacha zdawał się coraz bardziej wesoły.

- Małe pytanie. Dlaczego? Dlaczego to wszystko człowieku, dlaczego wy musicie przechodzić przez piekło, a ktoś inny nie.

- Dlaczego?

- Tak, dlaczego? – spojrzałem mu prosto w oczy.

- Bo tak. – odpowiedział i roześmiał mi się prosto w twarz.

Nie był to śmiech ironiczny, był to najbardziej szczery śmiech jaki słyszałem do tej pory.

„Outro”

Pub był zadymiony. Siedziałem przy barze ciesząc się z tego, że nie spotkałem kogoś znajomego, mogłem być sam ze sobą, a jednak otoczony ludźmi. Szukałem zakończenia do pisanego właśnie opowiadania, jakiejś niezbyt oryginalnej puenty.

- Pamiętasz mnie? – usłyszałem nastoletni głos.

- Nie. – odwróciłem powoli głowę. Jedno można było o niej powiedzieć, nie przypominała tamtej praktykantki ze szpitala.

- A ja ciebie pamiętam. W tamtym roku pisałeś maturę.

- Spierdalaj! – prawie krzyknąłem jej w twarz.

- Ale.... dlaczego? – zapytała speszona cofając się o krok.

- Bo tak.

Jednak nie potrafiłem się zaśmiać tak szczerze jak Czacha, mój śmiech zawsze jest skażony ironią, a to wypacza tylko tą świętą odpowiedź.

Maciej Dydo Fidomax
Maciej Dydo Fidomax
Opowiadanie · 21 listopada 2000
anonim