Odys

Hekate

   Jestem wędrowcem, mówił, zasranym Odysem. Wczoraj piłem z Rimbaudem, jutro będę rżnął tę dziwkę, Safonę, a pojutrze... kto wie, co się może zdarzyć? Najpewniej znowu wypiję. Uchleję się do nieprzytomności. Potem będę rzygał z jakiegoś mostu i obserwował świt, tak niedorzeczny, jak landszafty sprzedawane na Krupówkach. Czujesz zapach ścierwa? To zdechły kot płynie Sekwaną, zresztą może nie kot, tylko złodziejaszek, któremu powinęła się noga. Chciałbym tak skończyć, to dobra śmierć. Ale nie skończę, wiesz, jestem Odysem, a Odys tylko w legendzie wraca do żonki, popija drinki z palemkami na rajskiej wyspie za ileś milionów, i w dupie ma wszystkich bogów. Ja nie wracam, nie mam dokąd, ale nie musisz mi współczuć, bo wcale mnie to nie boli. Gorzej, że zaczyna brakować ścieżek! Te, które zostały, przypominają błotniste strugi, a na dodatek trzeba się mocno nakombinować, żeby w ogóle je znaleźć. Mówię ci, przejebane. Nic tylko usiąść na tyłku i urżnąć się aż do nirwany, wtedy przynajmniej człowiek przestaje wierzyć, że ma jeszcze w życiu jakąś szansę!

   Skończył i zapatrzył się w przestrzeń. Nie skomentowałeś jego wywodu, mruknąłeś tylko w moim kierunku, że nawet nie da się tego przerobić na literaturę, a potem sięgnąłeś po pokal. Wzruszyłem ramionami. Mieszanie z błotem współczesnej prozy już dawno straciło rację bytu.

   Kiedy się ocknął, był już żydowskim kupcem z początku ubiegłego wieku. W jego brodzie pobłyskiwały siwe pasma, a palce składały się do magicznego gestu, który pewnie wstrząsnąłby posadami świata, gdyby nie okoliczności. Dla żartu postawiłeś mu kolejne piwo, chociaż z początku planowałeś szybko go spławić; śmierdział tak, jakby od miesięcy nie widział mydła. Nie byłem zachwycony, ale z drugiej strony i tak nie umieliśmy już ze sobą rozmawiać, więc cuchnący prorok w niczym nam nie zawadzał. Mieliśmy przynajmniej na kim zawiesić wzrok - szpetota czasem bardziej cieszy, niż nadzwyczajna uroda.

   Bo widzisz, tym razem jego głos grzmiał jak trąby Jerycha, zbliża się koniec.

   Mówił do ciebie, ale patrzył na mnie, jakby szukał potwierdzenia, błysku aprobaty. Przyznam się, że trochę mi było z tym wzrokiem nie po drodze, bo jak to tak, żeby obraz do dziada, a nie na odwrót...? Zawikłania semantyki obudziły głód, więc zapaliłem papierosa i zasłoniłem się dymem. Udałem, że fascynuje mnie wyłącznie stary żyrandol zwieszający się z sufitu jak pijak, któremu zabrakło na wódkę. Nie dał się oszukać. Pokiwał kilkakrotnie głową i odgarnął z twarzy strąki włosów - tak musiał wyglądać Sokrates, gdy wracał nad ranem do swojej Ksantypy.

   Ludzie są tacy sami jak zawsze, ciągnął, nic się nie zmienia, po prostu marnujemy kolejne woskowe tabliczki i wydaje nam się, że już sama umiejętność pisania zapewni nam nieśmiertelność. W diabły z taką nieśmiertelnością, zerwał się z miejsca, wygrażając sufitowi pięścią. Wolałbym dobrą gałąź, która nie zerwałaby się pod moim truchłem przy pierwszym powiewie wiatru! Wisiałbym sobie i produkował mandragory. A może wyrzęziłbym nawet jakieś memento ku uciesze gawiedzi?

   Zastygł, w polikletejskich rysach nie było gniewu. Tylko ta pięść, która nikogo nie mogła dosięgnąć, niemile kontrastowała z harmonią Antyku. Powiedziałeś wtedy, że wygłasza banały. To prawda. Tak się jednak składa, że to właśnie banały są najbliższe prawdzie, co zresztą samo w sobie jest największym banałem ze wszystkich.

   Paliłem kolejnego papierosa i chyba myślałem o obrazie Rossettiego, na którym Matka Boska przypomina pensjonariuszkę szpitala dla obłąkanych. Odys usiadł i zabębnił palcami w blat stołu. Widziałem, jak jego dłonie układają się w nokturn; nad naszą trójcą zawisła mgła spleenu, albo po prostu byłem już tak pijany, że wzrok płatał mi figle. Zegar, który nigdy nie chodził poprawnie, wybił północ.

   Koniec zwykle jest jakimś początkiem, powiedziałeś, bo niestety zdarza ci się rzucać takimi sentencjami. Zauważyłem, że włóczęga irytuje cię coraz bardziej. On, jego broda proroka i oczy Mefista, jedno niebieskie, drugie martwe i bezdenne jak świat. Targałeś włosy, jakbyś chciał je powyrywać w geście tłumionej rozpaczy, a potem uspokoiłeś się nagle i wyjąłeś z kieszeni dziesięć złotych.

   Na chleb i wino.

   Twarz Odysa rozbłysła, znowu był kupcem i sprzedawał dywany, albo spisywał przepowiednie na skrawkach pergaminu. Miałeś rację, zwrócił się do mnie, rozmowy o literaturze nie mają już sensu. Szczególnie o literaturze, która jeszcze nie powstała... Bądź zdrów i pozdrów ode mnie mamuny na rozdrożach, oby nigdy nie pozwoliły ci zbłądzić na właściwą ścieżkę!

   Schował pieniądze i popatrzył na ciebie wzrokiem Piłata. Chwilę później zadzwonił dzwonek przy drzwiach, a noc błyskawicznie wessała Odysa, żeby wypluć go w całkiem innym akapicie.

   Siedzieliśmy jeszcze długo przy stole, w zaparowanym od promili "Kocim Ogonie", i graliśmy w karty, chociaż nie umiem sobie przypomnieć, o co. Pewnie o przekonanie, bo nie mieliśmy już wtedy ani grosza. Było bardzo późno, gdy wstałeś z ostatecznym zamiarem opuszczenia lokalu. Obraz Odysa powoli wietrzał ci z głowy.

   To co, spotkamy się jutro i obrzucimy błotem współczesną poezję, zapytałeś, a ja przytaknąłem bez przekonania.

 

   Na ulicach śpiewały syreny karetek.

Hekate
Hekate
Opowiadanie · 22 września 2008
anonim