Dworcowe Gołębie

Nasciturus

Około drugiej w nocy znaleźliśmy się na Dworcu Centralnym. Zrzuciliśmy z grzbietów obrzmiałe plecaki i przysiedliśmy w całodobowym barku. Mój kolega zamówił sobie herbatę. Siedział i wpatrywał się zmęczonym wzrokiem w filiżankę.

Natomiast moją uwagę przykuwała atmosfera dworca. Wszystkie mają to do siebie, że wchodząc do nich, stajesz się bezdomny. Należysz do całego świata i do nikąd zarazem. Twoja ojczyzna, rodzinne miasto, dom, pozostają gdzieś w nieokreślonym bliżej miejscu. Nie ma znaczenia czy istnieją na obrzeżach Twojej duszy, czy w jakimś punkcie na mapie. O wiele bardziej czuję się Warszawiakiem będąc w Kopenhadze albo Hamburgu, niż na warszawskim Dworcu Centralnym.

Wystarczy przysiąść na chwilę, lub pochodzić po labiryncie korytarzy, notując w pamięci sylwetki, sklepiki, specyficzny sposób bycia obowiązujący tutaj, aby stwierdzić, że jesteśmy obok zwyczajnego życia, które toczy się poza obrębem tego swoistego mikrowszechświata.

Monotonne, powtarzające się zapowiedzi kolejnych pociągów, niewyraźne, powtarzane od niechcenia w kilku językach, nie pozwalają na odkrycie kolorytu nazw miast w kraju czy za granicą. Nie roztaczają barwnych obrazów dalekich miejsc, fascynujących ludzi, czy egzotycznych zwyczajów. To tylko pogłębia poczucie bezdomności, oddalenia od reszty świata. Narasta klaustrofobia - wyrwać się, ale dokąd i po co?

Tu, gdzie dzień trwa w nieskończoność, mieszkają dworcowe gołębie. Budzą się, gdy na zewnątrz niebo pomarańczowieje na wschodzie, lub nie zasypiają przez długi czas, czatując na byle okruszynę, najmniejszy kąsek. Krążą po peronach, częściej w hali głównej, skąd o brzasku można wyruszyć na miasto, w poszukiwaniu przetrwania, aby wieczorem albo w nocy wrócić i przespać się. Śpią wtulone w siebie, we własny skromny dobytek. Szklane poczekalnie i marmurowe gzymsy są ich sypialnią. Pozornie każdy z nich wygląda tak samo. Brudne płaszcze, poplamione i wytarte do granic możliwości kurtki; rozdeptane, "głodne" buty, nieogolone twarze; tłuste, potargane włosy. To ludzie, którzy zgubili się i żyją z tym, bo nikogo oprócz ich samych to nie obchodzi. Zimą kilku, kilkunastu zamarzło - ot, lakoniczna wzmianka w wiadomościach. Każdy z nich ma swoją historię, ale czy jest sens jej słuchać?

W zasięgu wzroku kapitalistycznie wypinają się zachodnie hotele, widać je dokładnie przez szklane ściany Dworca.

Przy stoliku niedaleko nas przysiadł jeden z nich. Z wypchanej reklamówki stojącej na ziemi wyciągnął zatłuszczony papier, a z niego kawałek kiełbasy. Z kieszeni połówkę starego chleba. Niezdarnie łamał go i zagryzał kiełbasą. Wydawało się, że siedzi u siebie w kuchni, zajęty jedzeniem. Wszystko to robił powoli, skupiony na posiłku. Na daszku barku siedział szary gołąb i błyskał czarnym okiem na okruszki z chleba. Wiele z tych ptaków kuleje, niezdarnie stąpając na ułomnych nogach. Inne z wiecznie nastroszonymi piórami, wyglądają jakby wyciągnięte z ropy naftowej. Czasem można spotkać gołębia z obwisłym skrzydłem, ale to tylko pozorna ułomność, bo bez umiejętności latania nie przetrwałby dłużej niz jeden dzień.

Z uwagą obserwowałem pięciu, sześciu elegancko ubranych "turystów", którzy przy stoliku obok nas popijali herbatę. Co chwila rzucali wystraszone i zarazem obrzydzone spojrzenia w stronę samotnie jedzącego człowieka.

W hali głównej, tam, gdzie są telewizory, na marmurowych płytach chodnika leżał człowiek i oglądał telewizję. Pod głową miał sfatygowany plecak. Oni wszędzie czują się u siebie.

Wydawać by się mogło, że o drugiej w nocy gołębie śpią, ale nie - kilka siedziało na gzymsie barku i czarnymi oczkami przyglądało się życiu w Hali Głównej. Co jakiś czas poprawiały sobie dziobami pióra, stroszyły się, puszyły i po chwili znowu oglądały otoczenie. Jeden z nich sfrunął ze swojego miejsca, widocznie dostrzegł okruszki. Przysiadł na ziemi, pochodził trochę kiwając główką w przód i w tył, dziobnął tu i ówdzie. W końcu powrócił na swoje stanowisko.

Atmosfera przykrej bezdomności powodowała, że mój żołądek trząsł się niemiłosiernie. Przez niego cały drżałem, a przecież nie było zimno, panowało lepkie gorąco i tylko lekki chłód od marmurowych płyt dawał iluzoryczne wytchnienie. Kilku punków przysiadło pod ścianą. Leniwie przechadzali się policjanci, gadając z młodzieńcem w sportowej odzieży.

Nie działo się nic godnego uwagi i przez to właśnie magnetycznie przyciągał i przyciąga monument Dworca Centralnego. Nie ważne CO się działo, ważne JAK się działo. Leniwie i powoli. Czasem kilku stałych jego bywalców wybuchło kłótnią o tanie wino, ale po minucie, dwóch wszystko było w porządku.

Trupie światło wszechobecnych jarzeniówek męczyło wzrok, kazało przymknąć oczy i przysnąć choćby na moment, aby odsunąć od siebie tę krainę banitów. Zapraszało do marzeń o odległych miejscach, gdzie każdy jest najedzony, ma własny dom i nigdy nie marźnie. Ale gdy oczy zaczynały bezwiednie podążać ku najjaśniejszemu paskowi pod zamkniętymi powiekami, światło wdzierało się do tego zakątka oderwania i nie pozwalało na sen. Było w tym wszystkim coś z tragedii Prometeusza. Światło, które zawsze stanowiło nadzieję, zdradziecko wystawiało każdego na niekończące się katusze. Co gorsza, miała tu miejsce kaźń, na którą milcząco godzili się wszyscy obecni. Nie można nie czuć się zmęczonym o drugiej w nocy.

Nasciturus
Nasciturus
Opowiadanie · 22 listopada 2000
anonim