Taki autor złamanego szeląga niewart.
Taki autor - zero, nic nie znaczy. Ani żeby zadzwonić do niego, ani żeby odpisać coś. Cokolwiek. Nie - nic.
Takiego autora nie warto zauważać nawet, znać dać choćby, nie daj Boże, sygnału jednego, pół zdawkowego e-maila, kontaktu jakiegoś.
Nie należy.
Żeby nie myślał, że ważniejszych spraw wokół nie ma, mądrzejszych, wagi potężnej, niepojętej dla takiego autora znikąd.
Żeby żadnego słowa dobrego czy złego, żadnego po prostu, z ust zbyt dla autora niedostępnych - nie uronić.
Żeby nawet przez sekundy ćwierć nosa nie zadarł, zwiedziony poufałością niemożliwą dla autora przecież, autora takiego, że tyle, co nic.
Nic, bądź, co bądź, niekosztująca korespondencja formy elektronicznej o treści: w żadnym razie - dozwolona jednak nie jest.
A co, że nie kosztuje, jak autora rozbisurmania, ego mu rozbucha, marzenia zbyt śmiałe buzuje, aż natrętny potem coraz bardziej i bardziej, nikomu niepotrzebny, głowę zawracający, od spraw ważnych odrywa, do rozmów, tłumaczeń kłopotliwych zmusza.
Nie. Nie powinno się pisać z nim, dyskutować, polemizować, roztrząsać. Co tam wydumał, sprawa żadna, mówić o tym się nie poleca.
A gdy się jednak w końcu do nas dodzwoni? Rozeznać po numerze i nie odbierać, proste.
Najlepiej udawać, że się nie słyszy, można tak, owszem.
Wstrzymać, przeczekać, w końcu się uspokoi, odczepi. Do roboty wróci, zapomni o mrzonkach histerycznych, co mu się po łbie kolebią. Zapomni o twórczości w panice zlepionej niczym kula śniegu bombardująca zacnego wydawcę.
Po cichu spokojnie, jak ze spastycznym narwańcem trzeba się obchodzić. Wreszcie i on ucichnie, bo przecież taki autor, to tyle, co nic.
I tyle.