Nie pozwolę temu uciec, napiszę.
Wychodzę z psem późnym wieczorem. Powietrze jest ostre, a niebo gwiaździste. Rutynowo kieruję się na kurczące się w garści urbanistów niezagospodarowane pole, tuż naprzeciw kościoła. Odpinam smycz, kundelek patrzy na mnie z niewypowiedzianą nadzieją w oczach. Czeka, aż rzucę jej kamień. Czarno - biała suczka, synonim wierności i radości. Szczerzy się do mnie małymi ząbkami i merda ogonkiem. Stoję, dłonie trzymając w kieszeniach, a latarnia za moimi plecami dzieli mój cień na czworo. Przyglądam się swoim zdeformowanym ćwierciom, a moją głowę zalewają przeróżne abstrakcje, symbole... Dusza i ciało, dobro i zło, schizofreniczne osobowości numer 1, 2, 3, ...48 i tak dalej. Maski i cienie we mnie. Iluzja w sosie własnym oglądana przez pufające drwiąco kule gazu nade mną. Szybkim ruchem wyjmuję dłoń z kieszeni, biorę zamach i ciskam w przestrzeń kamieniem. Małym kawałkiem skały z powietrza i odrobiny przekory. Ledwie wyczuwszy stosowny ruch, pies rzuca się w pogoń za nieistniejącym.
Kłaniam się cieniom, jak stronom świata i rzucam kolejne kamienie. Jak słowa na wiatr, jak obietnice i wyznania. Bliskość kościoła uruchamia w mojej głowie szereg biblijnych skojarzeń. Kamienie jak pociski Dawida, rzucane w rzekę, by do niej jeszcze powrócić...Posłańcy nadziei i wiary w lepsze jutro... Z powietrza i wyobraźni. Kamienie rzucane jak w ladacznicę, zepsute myśli w psującym się z każdą sekundą ciele. Tak, ja, wróg religii i wszystkiego, co chce przypisywać sobie człowiek, bo władać drugim człowiekiem, ja córka marnotrawna stuleci tradycji, pośród audytorium gwiazd ciskam biblijnymi odniesieniami we własne sumienie, usiłując ukamienować wątpliwości i wszystko to, co nie pozwala mi cieszyć się świeżością nocnego powietrza. Cholerna noc i nadmiary refleksji. Armie krążące po neuronach mlecznej drogi, porą rozważań i przygryzionej w zamyśleniu wargi.
Rzucam na wiatr garście kłamstwa i iluzji, a wierny pies za każdym razem w podskokach udaje się na poszukiwania. Zawsze wraca i błyszczącymi oczkami prosi o kolejną szansę, jakby przepraszając, iż tamtego nie znalazła. A poczucie winy, za coś, czego nie robię, uderza najbardziej, podobnie do bumerangu z powietrza i odrobiny iluzji lub obdartego z niej już, gdzieś po drodze. Za każdym razem obiecuję sobie, że już nie rzucę nieistniejącym kamieniem. Rzucam jednak, na wiatr i z wiatrem, bezmyślnie, w zamian za chwilowy przeciąg na poddaszu.
Wracamy w milczeniu do domu, a mnie dopada mój własny rzut, wyrzut sumienia. Ciśnięty na wiatr, smaga mnie w twarz i śmieje się ze mnie. Byle do następnego razu.
Tekst doceniam głównie za klimat jaki zbudowałaś. Po zredagowaniu symbolizmów puścimy na pierwszą stronę.