Każdy ma swojego Godota. Mój miał czarne włosy i palił papierosy z manierą typową dla Francuzów. Wciągał dym do płuc, podnosił do ust filiżankę z kawą, patrzył mi w oczy. Wyzywająco. Oblizywał usta i odwracał wzrok, zaczynając się śmiać.
Miał małe i proste zęby. Nie pozwalał robić sobie zdjęć, więc nie zostało mi po nim nic materialnego. Ale to nieważne.
Czekam na mojego Godota w łóżku, lekko pijany, przewracam się z boku na bok i chcę usłyszeć kroki na korytarzu, ale są tylko strzępy rozmów i spokojne, leniwe oddechy, towarzyszące przeżywaniu kolejnych surrealistycznych snów.
Akademik śmierdzi potem, piwem i nieczystymi odcieniami szarości. To nie wygląda jak radosne życie.
Tylko tam śpię, bo w ciągu dnia boję się wrócić, patrzeć na ludzi, leżeć pod cienkim kocem w ubraniu i zastanawiać się, czy ktoś dzisiaj zapuka do moich drzwi. I kto to będzie. Może kobieta, która sprząta i zmienia pościel. Starczymi, pomarszczonymi rękami zdejmie mnie z łóżka, przewróci na drugą stronę. Wyrzuci na śmietnik.
Belgrad nigdy nie śpi. Mnie zdarza się to czasem, po tym jak wrócimy którymś z nocnych autobusów, wcześniej pokazując kontrolerowi karty miejskie, o których dobrze wiemy, że są nieważne. To stało się już małym rytuałem, powtarzamy te same zdania, które wywołują tę samą reakcję, na końcu płacimy jakieś pieniądze i możemy jechać.
Patrzę na małe okno, przez które nie widać nic. Mieszkam na poddaszu, pokój ma jakieś sześć metrów kwadratowych, jedyne, co można z niego zobaczyć, to niebo, spowite chmurami (w dzień), zakryte czernią (w nocy). Przygnębiająca perspektywa.
Jestem sam, i tak właśnie czekam, kładąc ręce na piersi, wyciągając nogi na łóżku, dotykając podeszwami stóp mojego współlokatora. Jego tu nie ma, tak samo jak nie ma tych, którzy otaczają mnie w tym momencie sennymi majakami.
Mój Godot idzie przez miasto, zataczając się od alkoholu. Jeśli upadnie, nie będę miał szansy go złapać. Nie dostanie ode mnie chustki, którą mógłby przyłożyć do rozbitego o krawężnik nosa albo ust.
Powtarzałem jej wczoraj całą noc, że zawsze jesteśmy sami. W każdym momencie naszego życia, w każdej najmniejszej chwili możemy liczyć tylko na to, czym się staliśmy. Do czego jesteśmy zdolni, i jak wiele możemy wytrzymać. Mamy to jedno życie i nikt nie przeżyje go za nas, nikt nam w nim nie pomoże.
Takie rzeczy powtarzam do znudzenia, słyszeli je już wszyscy moi znajomi, bliżsi i dalsi. Nieważne, czy ja w to wierzę, ważne, że wszyscy myślą, że to jestem ja, prawdziwy i zrezygnowany na tyle, że nie mogę już wierzyć w żadne ze zdań, które wypowiadam. Albo które sączą się z moich ust - to lepiej oddaje obraz.
I jeśli teraz to czytasz, to jeszcze dobitniej świadczy o tym, że wciąż tam tkwię, bez zmiany, bez szansy na zmianę. Czas umarł, ale ja żyję. Ten mały i zagracony pokoik uczy mnie pokory, torturując milczeniem telefonu i szczypiącymi powiekami, których w żadnym razie nie mogę zamknąć.
Myślę, wywlekam z pamięci wszystkie jasne momenty, i tym razem jest ich wiele. Rozmawiamy na ławce w korytarzu, w oparach dymu, śmiejąc się głośno.Patrzymy na miasto w nocy, wśród setek innych ludzi, jak oni pijemy piwo i nic nas nie obchodzi.
Nie ma życia w innym miejscu, nie ma do czego wracać, bo nikt z nas nie zostawił nic tam, skąd przyjechał. Dlatego jesteśmy tak zdesperowani, by wykorzystać każdą chwilę, którą tu mamy. Dopiero teraz obcujemy z życiem, dopiero teraz coś zostało nam dane.
Siadam na łóżku. Za osiem godzin mam samolot, za dwadzieścia będę leżał w swoim pokoju, pomiędzy rozrzuconą zawartością plecaka i rzeczami, które wcześniej były w mieszkaniu. To nic nie znaczy, bo wcześniej upłynęło wystarczająco dużo czasu, żeby zapomnieć.
Oddycham miarowo, ciągle jestem w brudnym akademiku i czekam, aż na korytarzu usłyszę jej kroki, dotąd nieznane, choć wiem tyle - wiem wystarczająco - poznam je od razu.
Potem ona wejdzie przez uchylone drzwi i usiądzie obok mnie, bez słowa. Dalej będzie to, do czego zawsze dochodzi między kobietą a mężczyzną w ciemnych pokojach, w łóżkach, we wszystkich nieoświetlonych kątach świata.
Przypominanie miesza mi w głowie, słyszę fragmenty rozmów, widzę twarze, rozmyte w ciemności. Nie ma już mnie, jesteśmy tu wszyscy. My, którzy spotkaliśmy się przypadkiem, bo tylko przypadkowi mogliśmy powierzyć nasze życie.
Czekamy stadnie jak zwierzęta, choć każde z nas na co innego. Jeszcze chwila, i zaczniemy odliczać. Od stu, choć może lepiej byłoby od tysiąca. Na końcu rozpocznie się kolejne odliczanie. Mamy całą, wieczną noc.
Zdaliśmy sobie sprawę, że nikt nie przyjdzie. Może wiedzieliśmy to od początku. Godot nie byłby Godotem, gdyby zamierzał się kiedykolwiek pojawić. Bo gdyby tak się stało, czekanie poszłoby na marne.
Ona śpi w innym miejscu, ja szykuję się do wyjścia. Wszystko trwa bardzo długo. Wracając, nie mogę ocenić czy jestem sam, czy może znów wszyscy znaleźli się przy mnie. We mnie - tam, gdzie nie da się dosięgnąć.