2.

Aldona Widłak

 

II

 

                Wraz z tłumem ludzi do pomieszczenia wtargnął podmuch zimnego wiatru. Kinga ukradkiem roztarła przemarznięte dłonie, rozejrzała się dyskretnie na boki i już z uśmiechem wyciągnęła rękę do pierwszego klienta.

- Dziękuję- uśmiechnęła się znowu i lekko ukłoniła jednocześnie wyciągając rękę ku następnemu człowiekowi. Od dwóch tygodni była kolejnym, bezimiennym wyposażeniem hipermarketu Krokus przy ulicy Bora Komorowskiego. Jednym z wielu najemników zgodzonych do promowania rozmaitych towarów, loterii i degustacji. Po raz któryś set wyciągała rękę i uśmiechała się do ludzi, którym zupełnie nie były potrzebne oferowane przez nią ulotki pizzeri Dominium.

-         Co pani ma? Znowu kredyty?

-         Pizzę.

           -         Eee to nie, ja tego nie jem- ulotka została w ręce rozdającej. Na tle błękitnego nieba, zasnutego pogodnymi, białymi obłoczkami uśmiecha się czarnowłosa dziewczyna z kwiatem we włosach. Obok wielki napis – nowość na lato. Za oknem szaruga, deszcz i początek października. Ludzie otrzepują parasole, Kinga stara się ustawić w przestrzeni między dwoma wejściami otwieranymi automatycznie przez fotokomórki. Za tablicą informacyjną najmniej wieje. Ludzie wracają się po kilka razy, przystają, czekają na siebie. Właściwie ruch jest słaby tego dnia, a mimo to podwójne bramy ciągle otwarte. Wilgotny wiatr przenika do szpiku kości pomimo podkoszulka, koszuli, swetra, żakietu i zimowych butów. Sprzedawczynie w stoisku z akcesoriami komputerowymi dla kobiet i w witrynie Wólczanki są jak zwykle przeziębione. Kinga jakoś się trzyma. O godzinie piętnastej powinna już mieć rozdane czterysta ulotek, żeby do osiemnastej wyrobić konieczny limit ośmiuset dziennie.

-         Pani mi już dawała.

           -         To dam panu jeszcze raz. Pierwszy raz widzę, żeby się mężczyzna gniewał, jak mu kobieta drugi raz daje- roześmiała się a dobrze ubrany mężczyzna koło trzydziestki przyjął dwunastą w ciągu dwóch tygodni taką samą ulotkę. Po trzech dniach Kinga wiedziała już mniej więcej, czego spodziewać się po ludziach. Na starsze panie zazwyczaj można było liczyć. Obładowana dwiema siatkami staruszka potrafiła jeszcze rozsunąć palce, żeby przyjąć ulotkę, albo uśmiechnąć się i poprosić, o włożenie świstka do torby. Młody mężczyzna wedle najnowszej mody ubrany w garnitur, koszulę w prążki i krawat w kropki, wszystko nowe i prosto z dobrego sklepu, wołał, że nie ma ręki, chociaż niósł tylko aktówkę. Mimo wszystko Kinga lubiła ludzi. Rozpoznawała już większość z nich. Mieszkających w pobliskich blokach klientów Reala. Przychodzili codziennie po papier toaletowy, ziemniaki, cukier, zazwyczaj biorąc jeszcze przed wejściem duży wózek. Kobieta z opieki społecznej przychodząca po zakupy dla swoich podopiecznych, starsze małżeństwo z psem, młody mężczyzna i jego dwie rozpieszczone córeczki, stary człowiek w czerwonej, spłowiałej marynarce, grupka gimnazjalistów włócząca się cały dzień bez celu jak ten niski, zaczynający siwieć mężczyzna, który kręcił się po sklepie i nie mając żadnego zajęcia, zagadywał sprzedawczynie, starając się bezskutecznie wyłudzić od nich numer telefonu. Kinga nie miała czasu z nim rozmawiać, ciągle na stojąco, lub w ruchu. Po pięciu godzinach stania bez przerwy, tyle, co wybiec na pierwsze piętro, odliczyć następne sto ulotek (na stojąco) i zjechać z powrotem na parter po ruchomej taśmie, nogi i kręgosłup odmawiały jej posłuszeństwa. Schodziła bardzo powoli, ostrożnie i zupełnie sztywno. Nauczyła się już skrupulatnie wypełniać grafik. Nikt bowiem nie wytłumaczył jej jak to robić i wskutek błędu odcięto jej z trzech pierwszych dni ostatnią godzinę. Przy stawce pięć pięćdziesiąt za godzinę, straciła od razu szesnaście złotych.

            Schodząc na dół z nową partią ulotek, zatrzymywała się przy koleżance wynajętej do prowadzenia loterii. Ta za dwa tygodnie stania lub chodzenia dwanaście godzin pod rząd powinna zarobić pięćset złotych. Plusem było to, że nie była ciągle zajęta. Mogła z każdym rozmawiać.

            - Co wy tu robicie za komedie znowu?- Kinga zatrzymała się, wiedząc, że Megi stoi za swoją prowizoryczną ladą a Anka, pulchna jak pączek w maśle kasjerka, opiera się o tę rozchybotaną konstrukcję, złożoną tylko z plastiku i kilku aluminiowych rurek.

            - Bo ja jestem bardzo smutna.- Anka chlipnęła a potem zachichotała. -A jak będzie szedł ten mały w grubych okularkach, to mnie pocieszajcie.

-         Strażnik? Aha... To ty niby przez niego?

           -         Tak- Anka z wewnętrznego chichotu poruszyła się tak, że lada zakołysała się w przód i w tył.

-         Poszedł na sklep.

-         Na sklep podszedł? A to świnia.

-         Przynajmniej jeden, który nie ma tony żelu na głowie. Idę od

was. Nie mam czasu, bo nie zdążę.

-         Ile ci jeszcze zostało?

-         Dwieście. Nawet nieźle dzisiaj idzie.

            Z potwornym łoskotem wjechali pchający wózki mężczyźni. Były chwile, gdy Kinga zazdrościła im pracy. Mężczyzna, koło pięćdziesiątki, żylasty, zniszczony, ale wciąż jeszcze z bujną, jasną czupryną brnął uparcie przed siebie. Krople potu spływały mu po twardej, pomarszczonej skórze. Robocze ubranie, jasnoniebieskie ogrodniczki z pomarańczowymi naszywkami w kształcie prostokątów na udach i piersi, lepiło się od potu, brudu i błota. Za nim, dreptał zatrudniony do pomocy mężczyzna, niski, łysawy, ledwo widzący przez grube na półtora centymetra szkła okularów. Przystawał co chwilę, kaszlał i dyszał, bardziej opierając się na czterech, spiętych łańcuchami wózkach, niż je prowadząc. Mężczyźni dostawali za swą pracę tyle, ile Kinga za rozdawanie, pięć złotych i pięćdziesiąt groszy za godzinę. Mimo to dziewczyna czasem zastanawiała się, czy nie zmienić zajęcia. Wydawała się jej mniej beznadziejna. Towarzyszyło jej ogóle poczucie celu i pożytku. Zresztą, mężczyźni, w przerwach mogli pić ile wlezie, byle panowali nad wózkami na tyle, by nikogo nie przejechać. Po wódce lub piwie nie czuli głodu, ani bólu, a Kinga była obolała i bardzo głodna. Prawy nadgarstek, nadwerężony w poprzedniej pracy, o wiele lepszej niż ta, jednak nie stałej, powodował, że czasem była niezręczna i upuszczała ulotki, mieszając równy i szybki strumień przechodzących ludzi. Wszystkiego dopełniał przykurcz lewego barku, cena, za optymalną dla tej pracy, niezmienioną przez pięć godzin pozycję ręki. Kinga wyczekiwała momentu, kiedy odda wszystkie ulotki i w drodze po następne, przeciągnie się i rozprostuje kości.

            Wchodziła przez magazyn, jak każdy inny pracownik. Gdy tylko otwierała drzwi, uderzał ją na wstępie zapach pizzy. Bywały chwile, gdy kręciło jej się w głowie od tego zapachu i jedzenia przesuwającego się beztrosko i nieustannie w jej pobliżu. Pomidory, plasterki szynki i salami w metalowych miseczkach, oliwki, kawałki ananasa, kukurydza i papryka w puszcze, zgrzewki butelek z napojami. Wchodziła do malutkiego pomieszczenia, swoistej szatni z umywalką, w której kelnerki, kucharze i gońcy przygotowywali się do pracy. Na rozłożonej desce do prasowania leżał wydzielony na dziś plik ulotek i kartka, na której Kinga zaznaczała godziny pracy. Zapach wdzierał się w nozdrza i świdrował mózg. Kinga robiła wszystko, by ukryć ślinę napływającą do ust, aż po wargi, wyschnięte od ciągłego szeptania dziękuję. Zza uchylonych drzwi dobiegał hałas. Nagłe uderzenie czegoś o ścianę przerwało jej liczenie i zmyliło cyfry. Na ziemi leżała kula z ciasta. Podbiegł do niej jeden z gońców, podniósł z ziemi, podrzucił i rulonem zwiniętych worków na śmieci uderzył jak kijem bejsbolowym. Stojący w przejściu do kuchni kucharz odbił kulę trzymając oburącz dużą stolnicę. Ciasto plasnęło miękko i rozpłaszczyło się na podłodze. Kopnął je więc do kolegi. Kinga zamknęła drzwi. Ostatni posiłek jadła trzy dni wcześniej i był to makaron bez mięsa, polany sosem na dwóch podsmażonych pomidorach i mące. Należne jej z racji uczęszczania na studia pięćset złotych, rozeszło się na rachunki za prąd, gaz, czynsz, abonament, internet i telefon. Pożyczać od nikogo nie chciała. Teraz czekała tylko ostatnie trzy godziny na wypłatę, trochę ponad sto złotych, za to co tydzień, w każdą sobotę. Czas płynął niemiłosiernie długo a ulotek nie ubywało.

- Dość mam tej pierdolonej roboty!- kiedy ogarniała ją tępa, pełna rozpaczy wściekłość, zatrzymywała się przy Megi i jej loteryjce, w której nikt nie przegrywał.

-         O mało co, a wygrałabym telewizor- roześmiała się Megi.

- Jak to? Przecież wam nie wolno brać udziału jako pracownikom.

- Widziałaś tego faceta, z którym rozmawiałam?

-    Tak. A co to za jeden?

         -         Daj spokój. Przyczepił się do mnie, najpierw zaczął tak niewinnie, skąd jestem, ile mam lat, gdzie studiuję, a potem mówi mi, że wygra dla mnie ten telewizor, ale w zamian za to mam być do jego dyspozycji przez całą noc.

-         Ha! I co ty na to?

-         Nic. Najchętniej dałabym mu w pysk, ale klient. Daj spokój.

            - No co? Widać mu się spodobałaś w tym niebieskim wdzianku z Prince Polo, Milką i kawą Jacobs.

-      Weź przestań.

           -       Ale najbardziej mnie ciekawi, jak on chciał to zrobić, żeby wygrać ten telewizor.

           -  Podobno ma kogoś, kto siedzi w tych konkursach. Mówił, że ostatnio DVD wygrał, miesiąc temu wycieczkę zagraniczną.

            - To nie zabrał cię, tylko tak, za marny telewizor?- Kinga podkpiwała sobie w najlepsze.

-         Proponował mi, żebym z nim pojechała.

-         A ty nic? Wiesz co, ty to nie masz serca.

          -       Nie denerwuj mnie. Nie dość, że stoisz cały dzień w tym kretyńskim sklepie, uszy bolą od tego ciągłego jazgotu i „Mamma Mia” Abby co godzinę, nogi do dupy włażą, jakby komuś naprawdę robiło to różnicę, czy stoję, czy siedzę, to jeszcze się taki palant przyczepi.

            - Nie przejmuj się. Ja tak mam trzy, cztery razy w tygodniu. Stoję przy samym wejściu, to jestem zupełnie bezbronna. Każdy może podejść i mnie zaczepić. Ostatnio był dobry. Pocałował mnie w rękę, oczywiście szarpnął do góry tak, że mi omal zębów nie wybił, cmoknął i jeszcze mi puścił oko. Drinki i dobra zabawa. Tak powiedział- Kinga śmiała się do rozpuku.

            - Drinki i dobra zabawa. A potem jak w tym kawale jak to mały Jasiu miał napisać zdanie, w którym będzie motyw religijny, historyczny, melodramatyczny i dramatyczny. Więc Jasio napisał. Mój Boże (wątek religijny), westchnęła hrabina (wątek historyczny), jestem w ciąży (wątek melodramatyczny) i nie wiem z kim (wątek dramatyczny).

            - A znasz ten?- rozmawiając, Kinga co chwilę odwracała się, lub wyciągała rękę w kierunku przechodzących ludzi. Ulotek powoli ubywało. - Spalił się klasztor, wszystkie zakonnice zginęły i stoją w kolejce do nieba. Święty Piotr je tam spisuje, wypytuje i mówi do pierwszej tak: miałaś kiedyś kontakt z męskim członkiem? Zakonnica zawstydzona odpowiada: tak, raz widziałam. Więc święty Piotr mówi jej: to idź sobie, tu jest miska z wodą, umyj oczy i możesz iść do nieba. Dalej pyta następną: miałaś kiedyś kontakt z męskim członkiem? Zakonnica odpowiada: tak, dotykałam ręką. Święty Piotr odpowiada: dobrze, tam jest miska z wodą, umyj rękę i możesz iść do nieba. Nagle zrobiło się straszne zamieszanie z tyłu kolejki. Jedna zakonnica zaczęła się przepychać i wołać do św. Piotra: ja muszę być pierwsza, ja muszę być przed nią. Święty Piotr wstał i zapytał, o co takie zamieszanie, a zakonnica na to, wskazując na stojącą przed nią siostrę: ja muszę być pierwsza, ja muszę być przed nią, bo jak ona tam dupę włoży, to ja tego nie wypiję.

-         Doobre! Muszę to u siebie opowiedzieć.

-         No tak, w końcu jesteście katolicką uczelnią.

            -         Ale widzisz, stypendium z kurii o które się starałam, przysługuje tylko zamiejscowym. Jak masz pecha i urodziłaś się w Krakowie, to już nie dostaniesz.

-         A pieprzyć to wszystko.

          -         Święte słowa. Zostały mi dwie godziny, załatwię to jak najszybciej. Mam kłopoty z limitem. Ludzie nie chcą brać. Znudził im się ten sam chłam przez dwa tygodnie. Prosiłam szefa, żeby mnie przestawił na inny rewir, żeby chociaż moja twarz nie kojarzyła się ludziom, to będą chętniej brać, ale kazał mi chodzić po sklepie i teraz mam problem, bo przy bramie łatwiej mi było spamiętać twarze i nie dawałam ulotki trzy razy tej samej osobie, a teraz, jak ktoś chodzi dookoła, tak jak ja, a go nie zapamiętasz i podejdziesz kolejny raz, to cię wreszcie opieprzy.

-         Idź. Dasz radę.

-         Jasne. Dzięki.

Kiedy Kinga wyjeżdżała na górę ostatni raz, już z pustymi rękami,

bolały ją dłonie, kostki, plecy, kolana i stopy. Ostrożnie stawiała krok za krokiem i pomimo najlepszych chęci nie potrafiła iść nawet odrobinę szybciej. W kanciapie w magazynie, pochyliła się z trudem nad deską do prasowania, żeby wpisać godzinę zakończenia pracy w grafiku.

            - No i jak ci idzie?- szef stał nad jej głową i zaglądał jej przez ramię. Wszyscy tutaj mówili sobie po imieniu, tworzyli wszak zgrany zespół młodych ludzi. W istocie nikt nawet nie zapytał Kingi o nazwisko. Była po prostu Kingą od ulotek, bez umowy, z godzinami pracy zapisywanymi na luźnych kartkach, które z dnia na dzień mogły bezpowrotnie zginąć. Nikogo nie obchodziło, kim jest i co robi. Używała w pracy drugiego, krótszego imienia, tak, że właściwie, na te pięć, sześć godzin, sześć dni w tygodniu stawała się po prostu kimś innym.

            - Kiepsko. Tu przychodzą cały czas ci sami ludzie, czasem kilka razy dziennie i jeszcze obchodzą sklep dookoła. Ile razy można wziąć to samo?

            - Do skutku.- odpowiedział dwudziestokilkuletni blondyn o nażelowanych włosach i irytującym uśmiechu człowieka, który nigdy nie widzi problemu.

            - Ludzie zaczynają już na mnie wrzeszczeć. I tak każdy wziął już po kilkanaście razy i co raz częściej słyszę „już dostałem”, „to już mam”, „dawała mi pani”. Godzinę temu facet na mnie nawrzeszczał. „Dasz mi wreszcie święty spokój, trzeci raz?”.

            - Dasz im sto razy, za sto pierwszym wezmą i w końcu przyjdą-uśmiech koordynatora rozszerzył się jeszcze bardziej. Do błękitnej, firmowej koszuli i krawata, brakowało mu jeszcze amerykańskiego „all right” i kciuka uniesionego w górę.

            - Nie przyjdą, bo w ogóle nie wezmą. Dajcie jakieś inne, niech na nich będzie to samo, ale na czerwonym tle, wtedy automatycznie wyciągną rękę, bo coś nowego. Ile można ludziom wmuszać ten sam chłam? Nowość na lato, a jest październik. I obciach na starcie.

            - Jakoś nikt nigdy nie miał z tym problemów, tylko ty.

         -  Prosiłam, żeby mnie przestawić gdzie indziej, przynajmniej na jakiś czas, żeby ludzie wizualnie ode mnie odpoczęli i przestali uciekać na sam widok.

         -   Wszędzie są takie same ulotki i tyle samo schodzi. Nawet więcej, bo około tysiąca.

            - To przecież oczywiste, że na ulicy schodzi więcej.

-   To nie ma żadnej różnicy.

        -   Oczywiście, nie ma żadnej różnicy między sklepem na zadupiu, gdzie łażą ciągle ci sami ludzie po trzydzieści tysięcy razy- Kinga z trudem starała się opanować irytację- a dajmy na to, Starowiślną, gdzie w ciągu dnia przechodzą tysiące ludzi, co raz to innych.

-         A ty myślisz, że każdy bierze?

           -       Oczywiście, że nie, tak, jak i tu, tylko prawdopodobieństwo trafienia na człowieka, który jeszcze nie miał tego w ręce jest większe.

            - A ty bierzesz za każdym razem, kiedy idziesz ulicą?

            - Wyobraź sobie, że tak. I robiłam tak, jeszcze zanim zaczęłam pracować.

-       A ja nie, bo mi się po prostu nie chce.

           -         I to jest różnica między nami.- burknęła wściekła. Chciała dodać, że tą różnicą jest szacunek dla cudzej pracy, ale nie odważyła się na to.

            - Nikt nie ma problemów i rozdawali nawet tu po tysiąc ulotek, nie po osiemset.

            - Ciekawe tylko, czy rozdawali pojedynczo, czy po dwie albo trzy od razu, że się niby skleiły? Połowa ludzi, który biorą te cholerne ulotki, robi to tylko po to, że im żal jak patrzą na mnie stojącą.

            - Nie mam pojęcia. Staraj się bardziej. Widać masz za mało entuzjazmu – beztroski, młody koordynator odwrócił się i odszedł zadowolony z siebie. Kinga najchętniej rzuciłaby w niego czymś ciężkim, ale była tak zmęczona i głodna, że nawet gniew utonął we wszechobecnym, ciepłym zapachu jedzenia. Nie powiedziała mu, że kilka dni temu podeszła do niej kobieta z konkurencyjnej firmy i zaproponowała taką samą pracę za wyższą stawkę, ale Kinga odmówiła, bojąc się zmian i tego, że w razie rozmyślenia się nowych chlebodawców, straci pracę całkowicie.

            Tymczasem dziś miała odebrać wypłatę z całego tygodnia. Sto dwadzieścia złotych, skrupulatnie przeliczone przez księgową. Przypomniała sobie, jak kilkakrotnie jeszcze, kiedy ulotki schodziły szybciej, pozostawiono jej odliczone na chybił trafił na przykład siedemset pięćdziesiąt trzy ulotki. Kiedy rozdała wszystkie dwadzieścia minut przed czasem, poszła do koordynatora i poprosiła o nowe. Kazał jej wyjść dwadzieścia minut wcześniej. Minuty odliczono od wypłaty a dzień liczył się jako mało wydajny, gdyż nie spełniła limitu. Teraz jednak nie chciało jej się o tym myśleć. Kiedy poczuła pieniądze w ręce, dostała jakby amoku. Weszła do Reala zrobić wreszcie pierwsze od tygodnia zakupy. Przez chwilę nie wiedziała, za co się pierwsze złapać. Nagle miała ochotę na mięso, chleb, ser, mleko, herbatę z cukrem, którego nie używała już drugi tydzień, wszystko na raz. Opanowała się, bo pieniądze miały jej wystarczyć na następny tydzień. Wreszcie zdecydowała się na chleb, serek topiony, cukier, pieczarki, ziemniaki (sześć kilo, jakby bała się, że za chwilę jej zabiorą), olej do smażenia, najtańszy płyn do naczyń, proszek do prania i mały jogurt dla Megi za to, że poczęstowała ją kiedyś batonikiem z loterii, dzięki czemu Kinga zjadła coś w ciągu tamtego dnia. Konserwy dla kota, który został jeszcze z czasów, gdy mieszkał z nią ojciec, znacznie uszczupliły jej budżet. A jednak była bogatą kobietą. Po otrzymaniu wypłaty, stać ją było na DVD za dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. I zostawało jej jeszcze piętnaście złotych. W sam raz na bilet lotniczy do Singapuru. A ona kupiła chleb i proszek do prania.

Aldona Widłak
Aldona Widłak
Opowiadanie · 20 października 2008
anonim
  • .
    tu jest głębszy lifting do zrobienia ;)

    '- Eee to nie, ja tego nie jem.- ulotka została w
    ręce rozdającej.'
    (po co ta kropka po 'jem' i koniec wiersza po 'w'?)
    '- Tak.- Anka z wewnętrznego chichotu
    poruszyła się tak, że lada zakołysała się w przód i w tył.'
    (jak wyżej)

    co możesz sama popraw :)

    · Zgłoś · 16 lat
  • Aldona Widłak
    Popoprawiałam, ile mogłam. Nie wiem, dlaczego takie cuda podziały mi się z tekstem. Kiedy wkleiłam po raz pierwszy, w ogóle porozbijało go w najmniej oczekiwanych momentach. Kropki przed myślnikami to już moje osobiste niedopatrzenie. Zawsze piszę dialog w całości, a komentarze po pauzie dopisuję później, do skończonego dialogu. I czasem zapominam posprzątać kropki.

    · Zgłoś · 16 lat
  • ataraksja
    Hmm, jak to jest Aldono?- te dwa teksty są fragmentami dwóch różnych nieukończonych opowieści?
    Prawdę mówiąc liczyłam, że pod "2" znajdę dalszy ciąg historii Kici Koci opiniującej teksty na pewnym portalu internetowym ;)
    Skoro jednak nie znalazłam kontynuacji, to napiszę po prostu, że oba teksty koniecznie muszą być kontynuowane i że nie możesz zostawić mnie bez ciągu dalszego, bo byłoby to najzwyczajniejszym znęcaniem się.
    Pozwolę sobie zaproponować tytuł do pierwszego fragmentu "Podszewką na wierzch" - ponieważ przekornie kojarzy mi się z nazwą owegoż portalu i niezłomnym charakterem Kici Koci oraz z marynarką Grzegorza Turnaua :D

    Drugi tekst zatytułowałabym po prostu "REAL" i wcale nie chodziłoby mi tu o nazwę sieci marketów, lecz o sytuację bohaterki, którą konieczność życiowa popchnęła do utrzymywania się z pracy roznosicielki ulotek. A że własnie tam? - powstanie delikatna gra skojarzeń.

    · Zgłoś · 16 lat
  • ew
    co Ty za czcionkę wynalazłaś, Aldonko.
    przeczytałam !!! i się nie zanudziłam :)

    · Zgłoś · 16 lat
  • ataraksja
    Dobrze się czyta, więc nie ma sensu, żeby wisiało w poczekalni. Daję na pierwszą stronę, ale bardzo proszę by była kontynuacja.

    · Zgłoś · 16 lat