Wileńskie impresje. Powroty. Część 1

opiekun_ogrodow

Dla równowagi psychicznej, dla poczucia wolności, może nawet jakiejś namiastki szczęścia potrzebuję przynajmniej raz w miesiącu wyjechać z B. Nie wiem doprawdy dlaczego tak zwlekałem z wyjazdem do Wilna. Po raz pierwszy trafiłem tam mając lat 11 czy 12. Wilno było wówczas stolicą Litewskiej SRR. Pamiętam jedynie, że przekroczenie granicy było dla mnie wkroczeniem w magiczny świat. Jechałem z rodzicami do rodziny mieszkającej na Białorusi w okolicach Głębokiego i Postaw. Nie docierała do mnie groza ZSRR, mijane lasy, pagórki, jeziora dziecięca wyobraźnia zaludniała postaciami z ballad Mickiewicza i jakże do nich podobnych opowieści Babci i Mamy, które wywodziły się z najodleglejszych Kresów. Krajobrazy, które ujrzałem były niemal wierną kopią tych, które widziałem podczas opowiadań snutych wieczorami przed zaśnięciem przez Babcię i przez Mamę właśnie. Nimfy czy raczej rusałki, topielice, płacz dziecka rozlegający się nocą w lesie przy starej sośnie, dźwięk dzwonków pędzących sań orszaku weselnego, który chcąc sobie skrócić drogę utopił się w zdradliwie zamarzniętym jeziorze, ogniki na bagnach mylące drogę wędrowcom, aniołki siedzące na kamieniach, rdzawa woda w bagnie przypominająca krew żołnierzy armii napoleońskiej, których pochowano w kurhanie, gdzieś koło Postaw; opętana dziewczyna spętana łańcuchami i wciągana końmi do kościoła, by wypędzić z niej szatana; jakiś nasz przodek, który parał się podobno czarami i przechowywał w domu księgę z zaklęciami; niewidomy prapradziadek, któremu władze carskie zmieniły nazwisko, by jego już potomkowie mogli być brani do armii carskiej; rodzinna legenda mówiąca o przodku, który przywędrował na Kresy jako lekarz w armii napoleońskiej, gdzieś z Kurpiowszczyzny; prababcia, która wyjechała do Petersburga do pracy jako guwernantka...

Te wszystkie opowieści ożywały we mnie wówczas i ożywają teraz, za każdym razem, gdy jadę na wschód, tyle, że teraz wyobraźnia wydaje się nie być tak giętka, barwna, bujna i soczysta, jak wtedy, wręcz odwrotnie, stała się płaska, toporna i w żaden sposób nie jest w stanie przywrócić atmosfery tego pierwszego wyjazdu na wschód.

Tym razem Litwa powitała nas złotą litewską jesienią. Rozleglejsze przestrzenie, widoki zapierające dech w piersiach, pagórki, lasy rozświetlone wszystkimi barwami jesieni - żółte, bordowe, brązowe, czerwone, liście, wyblakła zieleń pól i łąk, i wszystko zalane słońcem. Wijący się Niemen tuż za Alytusem, otulony jesiennym lasem porastającym nadrzeczne skarpy. Cud! Tu już B. nie istnieje. Jeszcze mniej więcej godzina jazdy do Wilna.

Po raz drugi do Wilna pojechałem po niemal dwudziestu latach. W lipcu tego roku. I rozkochałem się w tym mieście, zacząłem tu wracać, co dwa, trzy tygodnie, by wreszcie w ciągu ostatnich dwóch tygodni wrócić tu w dwa następujące po sobie weekendy.

Za każdym razem staram się odkryć coś nowego. Przed dwoma tygodniami wyjechawszy o godzinie 8.15, o 12.15 przejeżdżaliśmy przez most na Wilii lub - jak kto woli - na Neris. Dalej prostą drogą jechaliśmy do Kalwarii (na zdjęciach). Do Kalwarii, o której opowiadała Babcia, a której historie powtarzała mi Mama. Owa Kalwaria wydawała się Babci najważniejszym miejscem na świecie. I cóż z tego, że była to religijność ludowa. Wreszcie miałem okazję stanąć w tym miejscu i przejść tę drogą, którą moja Babcia pokonywała wielokrotnie przed 1939 rokiem. Zmieniło się wiele, w latach 60-tych ubiegłego wieku żołnierze Armii Czerwonej wysadzili w powietrze 31 kapliczek, pozostawiając nietkniętymi tylko 4. Większość z nich została odbudowana po odzyskaniu przez Litwę niepodległości. Ale na wzgórzach rozlokowały się jeszcze w czasach ZSRR szpetne budynki sanatoryjne.

Tym razem odkrywamy jeszcze kościół kalwaryjski, akurat kończy się ślub, para młoda i goście fotografują się na schodach, później schodzą na dół i w przepięknej jesiennej scenerii - żółtych, starych drzew w alei przyjmują życzenia, wszyscy trzymają w dłoniach fioletowe puchary prawdopodobnie z szampanem.

Zanim odkryliśmy kościół na wzgórzu, z którego roztaczał się wspaniały widok na stary cmentarz, las, i bloki, które mimo bycia blokami nie szpeciły krajobrazu, trafiliśmy na stary cmentarz, na którym pochowano żołnierzy AK uczestniczących w lipcu 1944 roku w akcji "Ostra Brama". W przewodniku czytamy, że ktoś próbował zniszczyć płytę nagrobną. Możliwe, że to jakaś grupka zaciekłych nacjonalistów litewskich, a możliwe też, że robota speców z dawnego KGB, których mocodawcy z pewnością nie życzą sobie, by stosunki polsko - litewskie były zanadto dobre. Rosja ma wciąż silne wpływy na Litwie i agenci obecnego FSB prowadzą tam wciąż aktywną działalność, Rosjanie nadal traktują Litwę, jako strefę swoich wpływów.

Wyprawa sprzed dwóch tygodni stawiała sobie za cel także odkrycie nowoczesnego Wilna. Po raz pierwszy udało się nam odwiedzić jeden z najpopularniejszych klubów w Wilnie - Posh Club. Poleciła go nam przesympatyczna młoda Litwinka - kelnerka z Dvorasa, a jej opinie potwierdziły jeszcze dwie inne młode, urodziwe Litwinki, które pytaliśmy o drogę do klubu.

Niemal każdy taksówkarz w Wilnie, jak tylko zorientuje się, że trafił na turystów, stara się z nich zedrzeć, jak najwięcej. Najpierw kilku chciało od nas 40 (około 40 złotych) litów za podwiezienie do Posh Clubu, widząc nasze zniechęcenie, schodzili z ceny do litów 30, aż w końcu trafiliśmy na Polaka, i nie mając już ani siły, ani czasu, ani ochoty na dalsze poszukiwania, postanowiliśmy pojechać za 30 litów, co okazało się i tak ceną wygórowaną, bo wracając tą samą trasą i udając Rosjan zapłaciliśmy za kurs litów 20.

Posh Club nie rzucił nas na kolana, jeśli chodzi o wystrój wnętrza, miejsca też wcale nie za dużo i na dodatek 50 litów za wstęp - tyle zażyczył sobie selekcjoner, gdy w języku angielskim zapytałem go o koszt wstępu - znowu ten nieszczęsny język! Przed klubem i wewnątrz tłumy. Różne typy ludzkie - kilku gości wyglądających na handlarzy kradzionych samochodów, którzy przepuszczają pieniądze w klubach i szukają łatwych dziewczyn, i wokół których kręcą się zawsze jakieś grupki panien bynajmniej nie roztropnych. Taki typ ludzki jest spotykany także w polskich klubach - wygolone głowy, drogie, choć niezbyt gustowne garnitury, wrogie spojrzenia, między głową a tułowiem brak szyi. Całe szczęście jest ich chyba tylko 3 czy 4. Zdecydowana większość osób wygląda przyjaźnie, dziewczyny gustownie ubrane, skromnie, niekrzykliwie, ale w sposób czyniący je interesującymi. Większość z nich ma dyskretny makijaż, nie zachowuje się wyzywająco, tylko czasem niektóre przechodząc obok nieśmiało się uśmiechną. Jestem wielkim entuzjastą urody Litwinek i choć bawi mnie opowiadanie historii, o tym, jak to przedstawicielki niektórych nacji są bardziej lub miej urodziwe, to jednak w tym wypadku muszę uogólnić. To nawet nie kwestia samej urody, Litwinki - przynajmniej te w Wilna, powiedzmy może wilnianki, bo nie wiemy nigdy w Wilnie z kim mamy do czynienia - z Litwinką, Polką, Rosjanką, Białorusinką - mają w sobie jakiś intrygujący spokój i łagodność. To nawet nie kwestia urody potocznie rozumianej, głęboko wierzę w to, że ludzki temperament, charakter odmalowują się w rysach twarzy, w całej posturze, w gestach, w sposobie poruszania się, w sposobie, w jaki się ubieramy.

W soboty w Posh Club z głośników rozbrzmiewa house. Brakuje mi urozmaicenia, gdyby jeszcze przyprawić go elektro i chillout'em, to byłoby dużo ciekawiej, a tak po pewnym czasie staje się zbyt monotonnie.

Na kwaterę wracamy między 2 a 3 w nocy. W niedzielę wracamy do B., a przed wyjazdem chcemy jeszcze odwiedzić Rossę. Niedzielny poranek wita nas zupełnie nieoczekiwanie słońcem. Bez ociągania zbieramy się i wyruszamy na Rossę. U podnóża wzgórza dostrzegamy grób Matki marszałka Piłsudskiego, w którym złożone też jest serce Marszałka. Na nagrobku dostrzegam ślady po serii puszczonej z karabinu maszynowego przez sołdatów Armii Czerwonej po wkroczeniu do Wilna we wrześniu 1939 roku. Trzymający wówczas przy grobie wartę żołnierze polscy nie dostali rozkazu opuszczenia posterunku, więc niezłomnie, bez względu na okoliczności stali nieruchomo nawet wtedy, gdy do cmentarza zbliżali się żołnierze sowieccy, a ci postanowili strzelać do bezbronnych. To chyba esencja armii komunistycznej, sowieckiej.

CDN...

M.D.

 

opiekun_ogrodow
opiekun_ogrodow
Opowiadanie · 26 października 2008
anonim
  • ataraksja
    To drugi tekst w historii mego opiekuństwa w dziale Prozy Wywroty, który łączy w sobie cechy reportażu, felietonu i pamiętnika.
    Przeczytałam z dużym zainteresowaniem, bo Wilno zdążyłam poznać całkiem niedawno, ale na pewno nie mogę powiedzieć, że znam je tak dobrze, jak Autor.
    Ogromnym walorem tekstu jest piękna, jasna polszczyzna - znać, że żywioł literacki nie był obcy Autorowi nie tylko w dzieciństwie, gdy słuchał bajań i historii rodzinnych rodem z Wileńszczyzny, ale że potrafi się nią posługiwać niczym wytrawny krasomówca także w wieku dojrzałym.

    Czekam na dalsze odcinki z niecierpliwością.

    · Zgłoś · 16 lat