Żydka dokończenie.

graf.man

 

Przyspieszam krok. Sytuacja wydaje mi się być dziwna, nie do końca jestem w stanie określić, gdzie i po co idę, a zawsze mam jakiś cel. Z tym moim fletem w niebiesko-zakurzonej torbie podróżnej chodzę ulicami podmiejskimi. Mijam sklepy, mijają mnie samochody. Mercedesy, beemki, volkswgeny z nazistowskim znaczkiem.

Tupię butami o asfalt, uśmiecham się i tupię, i idę. W ręku trzymam maczetę, którą tnę chaszcze zarastające moją drogę, przecinam, niszczę, bo budować nie uczono, przedzieram się przez łąki wielkie, i krzaki, i ogromne chwasty, potężne, jak dęby. W cieniu z maczetą i butami ze skóry, w kamizelce, i fletem przewieszonym, jak karabin, z plecakiem dziurawym i zniszczonym. Przedzieram się, szukając własnego ja sobie sam. Odpycham od siebie tabuny i krew cieknie im z ciał, bo niewinnością i mądrością nigdy ich ciała i dusze nie były skalane. Muzyką z fleta przyciągam węże i sam złym królem węży będąc pragnę iść za sobą. W ciele poza ciałem. Trąby jerychońskie zagrały na znak zwycięstwa. Zwyciężyłem sam ze sobą w tym pół śnie na jawie, śnie dziejącym się w rzeczywistym świecie. Bębny grają marsza, uderzenia niszczące spokój i smak wygranej, odbierające mi szczęście samotnej ciszy.

I jakby ktoś uderzył mnie w głowę, tak nagle, zupełnie niespodziewanie, uderzył i rozbudził, i dał mi powrócić, kazał, do świata, na świat, który prosi mnie o łzę.

Mnie!! Mężczyznę!!

 

I ktoś jakby umyślnie rzucił pod moje nogi kałużę, bym spojrzał na swoją twarz styraną życiem, na brodę umorusaną wapnem, na włosy szare od kurzu unoszącego się wszędzie, tworzącego mgłę.

I znowu te myśli mnie dopadły, te myśli strasznie katastroficzne, zawiewające mną i targające jak alkohol.

ze strony lewej.                                                                 na stronę prawą.

 

Wstałem rano i chęć, jakaś, naszła mnie, żeby się ogolić, pozbyć długiej, brudnej brody. I do ręki wziąłem nożyczki i ciąłem tę brązową brodę, spadały włosy, leciały, jak domy z blachy podczas tornada. I do ręki wziąłem żyletkę, pochyliłem się nad jeziorkiem, namydliłem twarz mydłem i tą żyletką ciąłem zarost, skracałem go, powoli, delikatnie, unikając zacięcia. I krew poczułem płynącą. Delikatnie sączącą się z rany na moim policzku, powoli, powolnie, delikatnie, niezbyt szybko. Szybko jakby nie chciała płynąć wcale, ale musiała ten minimalistyczny plan wykonać. I ciało we krwi, dłoń włożyłem w wodę, zanurzyłem ją. I dalej namydloną twarz goliłem, pozbywałem się swojego brudu, niedokładności, braku chęci.

Uśmiech, gdzieś, pojawił się nagły, myśl, że dziś wszystko będzie inaczej, że będę człowiekiem jeszcze lepszym, bardziej czułym i delikatniejszym. Dla świata. Że mrówkę pogłaszczę i pomogę jej zanieść pożywienie do mrowiska i odłożę ją delikatnie, uśmiechnę się i ona odwzajemni mój uśmiech.

I jak Franciszek, wciąż podróżujący z miłością będę JA, podróżując z miłości, dla liści, drzew, nie będę czuł zła na swoich plecach i mojego nieszczęścia, własnego braku szczęścia.

Będę się mógł śmiało uśmiechnąć do świata, do nieba nade mną. Czysty i oczyszczony z łgarstw wymawianych prosto w oczy, z płaczu uwolniony. Przez Tę Gałązkę Jabłoni.

 

Nieszczęście moje sprawi wam przyjemność, więc chcę być nieszczęśliwy. Więc muszę być nieszczęśliwy, bo tylko będąc nieszczęśliwym mogę wiedzieć, czym powinno być szczęście.

Kopnę się sam w dupę. Się w dupę kopnę, bo przyjaciele, podobno podobni, też lubią mnie kopać w tyłek. Lubili i w domach mnie nie chcą i telefon dzwoni, a ty nie odbieraj. Dziecko, matko, ojcze i ojcze ojców ojca.

Nie.

 

Bóg sobie zakpił, zrzucił lawinę lawy, zawalił tunel, pokazał wyższość natury nad znakomitością, żyjącą w naszym ego, człowieka, ludzkości całej. Wykpił marzenia o spokoju starości, zastępując ją bielą ścian bez okien w naszych duszach. Psychicznie chore serca ludzkie nad wyraz przeciętne, którym zdaje się, że tylko one mają szansę znać emocje, uczucia. Jedynie te moje ręce i to, że chodzę na dwóch, nie czterech, nogach dają mi poczucie możliwości, poczucie szans bycia kimś. Czy czteronożne zwierzę mogłoby stworzyć coś wielkiego? Jak? Zębami?

To, że myślę nie zwalnia mnie z obowiązku myślenia o stworzeniach słabszych, mniej myślących, a wręcz narzucają na mnie obowiązek ochrony i obrony stworzeń bożych.

Ruszam przez las, a za mną ciągną się moje dwie nożne wywłoki, idę czując i wyczuwając piękno świata, czując jego zapach i siłę, i mając na tyle dużo siebie samego, w sobie samym, żeby próbować rozumieć. Las zakrywa mnie swoją zielenią, cień spada na mnie, jak drzewo zwalone przez drwala, drzewo chore, zrąbane. Cień, ukrywający mnie przed złem życia w cywilizacji. Upolowałbym jagodę, malinę, grzyba, zjadłbym wszystko, co stoi i się nie rusza. Bo we wszystkim tkwi życie, bo życie jest też piękne w stagnacji, żyć całe życie w śnie.

 

Ubrania wiszą na mnie, poszarpane i mokre, nie śmierdzące, wyprane w rzece. Wiszą, opatulają moje ciało dziury. Flet w mojej kieszeni prosi o grę, chce, żebym wziął go do ręki, do ust i tę magiczną melodię na nim zagrał. Melodię zrzeszającą świat.

 

Oradościiskrobogów.

 

Wiatr muska moje ciało, deszcz mógłby spaść, a nie spadnie, bo nie wypada padać w sierpniu, gdy słońce świeci, ogrzewa świat swymi promieniami. A ja, jak zwykle, idę nie mogąc nacieszyć się do jak pięknych wniosków dziś doszedłem. Radość przenika mnie całego, od stóp do głów, choć głowę mam jedną, w środku pustą, a na zewnątrz brzydką. Nasłuchuję uderzeń mojego serca, serca drzew, dusz czystych i delikatnych, wspaniale mądrych. I czuję się pochłonięty potęgą Berlina, wielkiego miasta niemiecko-tureckiego, jakoś nie pasuję do tego, co mnie tam otacza, ja Żyd, choć ogolony, wyglądam tam, jak zarost szesnastolatka.

Po trupach ślimaczych do celu. A spytałbyś mnie, dlaczego taki nie twarzowo zarośnięty jestem. Taki meszek, dlaczego mam na twarzy. Wiem i odpowiem Tobie, skąd taka niedokładność na ryju. Nie chcę być więźniem żyletki! Bo żyletka, jako rzecz martwa, uzależniłaby mnie od swojego bytu. A uzależnienie od rzeczy martwych to pierwszy krok do nadmiernego konsumpcjonizmu. Nie to żebym był jakoś politycznie zaangażowany w walce z kapitalistycznym tasiemcem, bo jakoś daleko mi do walki o cały świat, skoro walczę o siebie, ale nie chcę propagować zniszczenia moralnego, zepsucia, skoro powinniśmy kochać samych siebie, a nie zastanawiać się, jak wyglądam i czy makijaż mamy słuszny, lub, gdy jemy obiad nasze myśli zaprzątnięte są rozważaniom, czy aby ja faux pas nie popełniłem.

Studnia czasu jest bezdenną głupotą, bo czas z racji swojej bezsensowności jest płytka, jak jeszcze nie wykopana studnia, w której kiedyś ma zaistnieć woda.

 

Jak się rzekło po trupach ślimaczych do celu, którego w rzeczywistości nie było. Obraz przede mną malował się zielony od liści i igieł drzew. Świerki romantyków, wierzby harlekinów, dęby inteligencji i szlachty, brzozy tych najmłodszych, i drzewa wiecznej dziecięcej rozkoszy, klony i buki. Ja zielony od lasu, ogolony i wreszcie dobry, wiedzący, czym powinno być współżycie z ludźmi. Znów wracając do Berlina, do jego centrum. By w tym centrum wybuchnąć i jak w Hide Parku stanę do krześle, i będę mówił. Do was! Bo świat potrzebuje rozmowy.

Nie chcę się skupiać na emocjach, na buzujących we mnie uczuciach. Nad moją bezsilnością wobec świata. Chciałbym wam opisywać, jak piękny jest świat. Chciałbym pokazać miłość schowaną w nagrzanych od słońca parkach, na ławkach, wśród drzew. Marzę, by pozwolić wam przeżywać rzeczy i miejsca, które widzę. Te bezkresne lasy. Samochody zatruwające zieleń, całą złożoność świata. W najpiękniejszym i najgorszym, najbrzydszym wydaniu.

 

Tłumy transsexualne stanęły pode mną. Wpatrując się, jak w obraz męskości i siły, odbierające mnie jako wielkiego, nie poddającego się artystę, mimo ze z artyzmem łączyła mnie jedynie samotna indywidualność. I tak stanąłem, i oczami przerzucałem nad tłumem, szukając oczu rozumiejących, głęboko błękitnych oczu. I nic. Bando przeintelektualizowanych drani. Wy obwiesie bezsilni.

Zszedłem z mego stołka, usiadłem na ziemi pod murem, o który oparłem plecy i całą złość mego ducha i ciała włożyłem w mój flet. Nie poddający się i niezmiernie wielki flet poprzeczny. Muzyka zaczęła płynąć, a wraz z nią drzewa rozhuśtały się, ludzkie serca wpatrzone wcześniej w siebie, zaczęły dostrzegać innych. Gdy jakiś huk, łomot, uderzenie tę sielankę przerwało. Ja. Począłem biec, ile sił w nogach mi jeszcze zostało. Biegłem tak szybko, jak pozwalały mi kończyny dolne.

I myśl o tej Gałązce mojej, o tym świecie przez, który biegnę, o tym świecie, z którego uciekam, o tym, kurwa, wreszcie świecie goniącym mnie. Goniącym mnie agresją, beznadzieją, siłą bezsilnej głupoty posiniaczonej przez wieki cierpiących wielkich myślicieli.

 

Uciekałem, goniłem ten pociąg i on też uciekał. Wskoczyłem.

                                                                             Wrzuciłem siebie.

 

Oblany potem, nieprzytomnie dobry i dobry. Zaliczyłem upadek chrystusowy. Ojcze, homo ecta! Nie mogę i nie chce już walczyć. Bo już rzeczywiście w was nie wierzę. Trójco i ludzkości! Jak mogę wierzyć.

 

Pociąg zmorzył mnie swoim rytmicznym uderzaniem o tory, równomiernie rozkładał hałas, ja w tym pociągu, taki jak zwykle. Biegle pociągowym gościem byłem. Pociąg przed siebie brnął i brnął. Ja z nim, w nim, w środku jego, ruszałem się względem torów, a względem niego leżałem w bezruchu. Takie dziwne prawo fizyczne.

CHMURKO.

Nie pieprzcie mi, jak bardzo wam jest ciężko, jak nie do wytrzymania świat jest dla was. Zieleń zieleni się, biel się bieli, żółć spada z nieba. A my wciąż tacy sami niszczyciele i wyzyskiwacze. Wyzyskujący siebie samych, wyzyskiwani.

 

Karmię się snami głupoty ludzkich szaraków. W ogniu samochód, dom na kredyt spalony, uderzenie siły piorunująco elektrycznej. Siły ogromnej, wielkiej. Błysk. Jasne, świecące, elektryczne błyski uderzające w dorobek życia. Marność nad twoim domem.

 

Siło natury nieposkromiona, siło wielka uderzająca w dom, w dzieci, matki, ojców, nie odbierających telefonu.

 

Zemsta w moich myślach.

 

Największe zniszczenie, ultrazniszczenie.

 

Kobiety z bilbordów uśmiechają się do mnie faszystowsko, czuję, że pragną mojej śmierci. Czuje to czucie, uczucie śmierci zbliżającej się na swoim rydwanie. I znowu próbuję wyjąć zeszyt podroży i opisać, pięknie świat, który żyje obok mnie. Zdania próbują się klecić, wychodzą paszkwile, nie te oświeceniowe, nie psioczę publicznie. Ale zdania krzywe i brzydkie, „Rydwan śmierci zbliżał się do mnie, nafaszerowany dynamitem, chcąc wejść we mnie, wpaść na mnie i wybuchnąć z wielkim hukiem. Odskoczę wówczas i zbiegnę z miejsca zbrodni, ile sił w nogach, ucieknę. Bo ten huk śmiercionośny, siła rażenia podobna do bomby atomowej porazi mnie i rzuci moje kolana na ziemię. Huk butów uderzających o ściółkę leśną, gińcie WY frajerzy w goreteksach, podróżnicy, kurwa wasza mać. Gińcie wielce oświeceni inteligenci. Ja nadchodzę, wasz symbol zniszczenia, zmartwychwstałem.

 

Ustawiłem sobie stołek, gdzieś, w jakimś niemieckim pociągu. I czułem się zwykle, jak zwykły, najzwyklej. Gardło chciało krzyczeć, serce waliło już z nerwów, ale umysł oczyszczony z kontestacji, umysł karcący naturę krzykliwą, studził mój zapal, studził moje nerwy i złość.

Przepadłem dla samego siebie, skoro sam z siebie nie mogę wykrztusić ani słowa. Zabrakło już słów na wyrzucenie gniewnej miłości. Bawcie się, a potem żałujcie tych zabaw, które odebrały naukę.

 

Przystanek Warszawa. Dworzec Centralny, spuścizna PRL-u, wita zgiełkiem i smrodem, jak każdy dworzec. Hot dogi, hamburgery, pizze, zapiekanki, krzyczy baba. Ceny inne w każdym barze, a asortyment taki sam, tak samo śmierdzący.

 

Miasto. Moje miasto.

graf.man
graf.man
Opowiadanie · 28 października 2008
anonim
  • anonim
    Dalemir Singer
    wiadomość od hayde: mimo, że mnie już nie ma, bardzo się cieszę, że mogłam o Żydku poczytać znów:)

    ja tylko przekazuję, sam poczytam później:)

    · Zgłoś · 16 lat
  • Kuba Nowakowski
    W Twoim tekście podobają mi się opisy - obrazki jakie malujesz i zachowania bohatera, które przedstawiasz. Natomiast warsztatowo mniej mi przypasowało.
    Poczekajmy jeszcze na innego opiekuna.

    · Zgłoś · 16 lat
  • ataraksja
    `Studnia czasu jest bezdenną głupotą, bo czas z racji swojej bezsensowności jest płytka, jak jeszcze nie wykopana studnia, w której kiedyś ma zaistnieć woda` (czas - więc `płytki`),
    `Hide Parku` - Hyde Park (o ile chodzi o ten w Londynie).

    Za mało panujesz nad językiem. Wywal nadmiar powtórzeń , tekst i tak jest mocno emocjonalny, a Ty nadużywasz tego środka. Popracowałabym też nad spójnością tekstu. Czuję, że zakończenie pisałeś wyrywkowo, w wolnych chwilach i to czuć - jest jakaś inność, odmienność nastrojów, spojrzenia... nie wiem jak to nazwać, ale wyczuwa się brak panowania nad żywiołem cisnących się myśli, wrażeń. Sądzę, że powinieneś usiąść nad całością i przeczytać od początku do końca na głos - wtedy poczujesz na pewno różnicę, o której wspominam.
    Czekam na Twoje stanowisko.


    · Zgłoś · 16 lat
  • anonim
    tajemna
    dla mnie rewelacja :)

    · Zgłoś · 16 lat
  • Anonimowy Użytkownik
    Anonimowy Użytkownik
    takie mielenie powietrza.........sorry.

    · Zgłoś · 16 lat