Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie

tell_no_one

 

„Jeszcze będzie przepięknie,
jeszcze będzie normalnie...."
Tilt

 

 

 


Dla Pana, który swoim uśmiechem rozświetla krakowskie ulice.

Rozłożyłem się wygodnie w wielkim, zdezelowanym, skórzanym fotelu w mieszkaniu Jacka. Mimo iż nie było duże, chciałem kiedyś się takiego dorobić. Mój malutki pokój, kantem u matki niekoniecznie był szczytem moich marzeń. Jacek mieszkał tutaj sam, czasem ja mu wchodziłem na głowę, niekiedy trafiła się jakaś przelotna panienka. Wnętrze urządził w stylu starych muzycznych klubów pachnących kurzem, piwem i zacinającymi się płytami winylowymi. Odwiedzając go zawsze mogłem liczyć na rozmowę i coś mocniejszego. Tutaj też zawsze mogłem się wyciszyć. Na ścianach wisiały winyle z jakimś rosyjskim gównem, którego opisy celowo zamazał czerwonym sprayem, żeby nie wstydzić się przed gośćmi. Pod ścianą leżał materac pokryty czarną pościelą, w kącie stał wielki bongos, który aż się prosił, żeby w niego uderzyć. Na szerokim parapecie dostojnie leżała gitara elektryczna przykryta warstewką kurzu. Bardzo rzadko grał, a jeszcze rzadziej tutaj sprzątał.
W powietrzu unosiły się dźwięki Led Zeppelin, dlatego od razu po wejściu tutaj poprawiał mi się humor. Podłoga była naga, same popękane, nierówne klepki parkietowe, z których wystawały liczne drzazgi. Chodząc po nich boso zawsze podnosiła mi się adrenalina, dlatego też bardzo rzadko się to zdarzało. Wszyscy tutaj wchodzili w butach, dlatego może panował tutaj taki syf. Mimo to czułem się tu o wiele lepiej, niż u siebie - w nieskazitelnie czyściutkich kilkunastu metrach kwadratowych. Lubiłem u niego nocować. Przynajmniej matka ciągle nie jęczała mi za uszami, że zmarnowałem sobie przyszłość przerywając studia. Podczas wieczorów spędzonych z nim liczyło się tylko piwo i muzyka. Czasem jakaś przelotna pani.

Zza ściany dobiegały odgłosy parzenia kawy, stukot obijanych szklanek i wyjmowanych łyżeczek. Powoli też docierał do mnie aromat mielonego, zielonego Jacobsa. Jacek po tylu latach znajomości dobrze wiedział co lubię. Chwilę potem pojawił się w drzwiach z dwiema szklankami dymiącego napoju, a potem postawił je na ławie, a sam usiadł na drugim fotelu, naprzeciwko mnie. Bardzo szybko zapach świeżo parzonej kawy wypełnił pomieszczenie.
- Pij - nakazał sam biorąc swoją szklankę. Nie mam pojęcia jak mógł pić tak gorący napój. Z pewnością już w wieku dwudziestu kilku lat nabawił się wrzodów. - Specjalnie dla ciebie umyłem szklanki, bo wszystkie jak zwykle były brudne. Chciałem po prostu, żebyś więcej wypił, a nie szemrał za plecami, że ci nawet kawy żałuję! - tutaj nikt nie dbał o takie rzeczy typu zmywania naczyń, czy sprzątania kuchni. W korytarzu na komodzie był cały arsenał brudnych szklanek, których nikomu nie chciało się chociażby opłukać. Gdzieś stała czerwona herbata zaparzona tydzień temu w kubku oblepionym miesięcznymi fusami z jakiejś paskudnej plujki. Na tym piętrze, w tej kamienicy czułem się zupełnie jak w komunie hippisowskiej. Tutaj nikt nic nie musiał, każdy robił, co chciał.
- Jakbym chciał taki wrzątek, to bym nie pił kawy, tylko dopiero co zagotowaną wodę prosto z czajnika. Masz piwo? - spytałem stukając w blachę mojego glana. Wydłubałem z podeszwy jakiś mały kamyk, który nieopatrznie się tam zaklinował. - Jestem po prośbie, czekam na święto Matki Boskiej Pieniężnej.
- Kiedy nie miałem kasy, to piłem wina o nazwie sperma szatana - zakpił.
- Wierz mi „Leśnego Dzbanu" żadna siara nie pobije.
- A nie wpadła ci do głowy myśl, że masz aż dwie nerki? - podrapał się w podbródek, a ja w odpowiedzi kopnąłem go glanem. - Też nic nie mam. Jestem czysty jak łza. Żulę na mojej towarzyszce broni. Jagoda!? - krzyknął. - Przynieś piwo!
- Kobieta na posyłki? - uniosłem brew. - Widzę, że do przyjacielskiej atmosfery tej klitki wdrażasz dyktaturę. Jaka kara jest przewidziana za nieposłuszeństwo? Gilotyna, hiszpańskie buciki, czy słuchanie tych szarpidrutów z pokoju obok dwa-cztery na dwa-cztery? - w pokoju obok mieszkało trzech muzyków, którzy mimo że tak chwalebnie się nimi ochrzcili, ani trochę nie umieli grać. Niestety musieli w jakiś sposób wyładować napięcie artystyczne, dlatego też codziennie koło osiemnastej nie można było w ogóle być na piętrze, bo po rozkoszowaniu się pięć minut ich muzyką, wiło się na podłodze w przedśmiertnych drgawkach. Pokój Jacka mieścił się na najwyższym piętrze kamienicy położonej w jednej z najpiękniejszych dzielnic Krakowa. Z okna w jednej części mieszkania było widać wielką, zabytkową synagogę, a z innego jedną z bardziej ruchliwych ulic w tym mieście.
- Jestem pewien - zaczął. - że wszystko już jest lepsze od pozwalania gwałcić sobie uszu tym ofiarom. W „Ferdydurke" był motyw gwałcenia przez uszy. Kiedy się tutaj wprowadzili, to zrozumiałem co ten cholerny Gombrowicz miał na myśli.
Błyskawicznie drzwi się uchyliły i do pomieszczenia weszła Jagoda. Kiedyś się w niej strasznie podkochiwałem, kiedy przechodziłem fascynację gotykiem. Pociągały mnie jej czarne ubrania, czarny makijaż, tatuaże i wszechobecne zło. Szatan, mrok - cały rok. Ona od zawsze była przykładem posępnej gotki, która nie odzywała się niemal do nikogo, tylko ciągle siedziała przy drzwiach w korytarzu i rysowała jakieś mroczne obrazy ignorując wszystkich dookoła. Jej pokój był nimi poobwieszany od podłogi po sufit. Moja fascynacja mrokiem minęła w dzień moich dziewiętnastych urodzin, kiedy dostałem od niej wspaniały szkic, który przedstawiał moją zakrwawioną osobę wiszącą na szubienicy pośród jakichś przerażających postaci z twarzami wykręconymi w grymasie bólu. „Krzyk" Muncha, to prz tym był pikuś.
Jagoda zawsze kazała się nazywać Jadą, ale niestety nikt tego nie praktykował. Chyba tylko sama o sobie tak myślała i mówiła. Dziś ubrana była w potargane czarne dżinsy i mega mroczną, czarną szmatę z rękawami niemal do ziemi.
- Widzę, że w końcu ktoś się poczuł do pozamiatania podłogi... - westchnąłem niby od niechcenia.
Bez ostrzeżenia cisnęła w nas dwiema puszkami Leszka. Oboje złapaliśmy je w locie.
- Miłego otwierania - uśmiechnęła się szelmowsko swymi ponętnymi, czarnymi ustami.
- Strzęp - rzucił w jej stronę Jacek.
- Zrobiliśmy porządek w pokoju Venoma. Znaleźliśmy dwie gitary basowe bez strun, dyskografię Deep Purple, jakieś zdjęcia, walizkę z damskimi ubraniami, kajdanki z czarnym futerkiem, dziennik z jakimiś tekstami piosenek i co najistotniejsze jakieś pół kilo trawy. Zrób coś z tymi rzeczami, bo ja nie mam ochoty nawet na nie patrzeć. Przygnębia mnie jego pokój. Nie chcę mieć z nim już nic wspólnego - oparła się o ścianę i paznokciem zaczęła po niej coś pisać. Tapeta odchodziła już płatami, więc nikt by nie cierpiał, gdyby wypisała na niej jakieś bzdury markerem. Dopiero teraz jak stanęła do mnie bokiem, zorientowałem się jak bardzo ostatnio schudła.
- Dobra. Coś zrobimy. Mnie zostaw płyty. Tylko tym szarpidrutom nie dawaj zeszytu z piosenkami, bo jeszcze wpadną na genialny pomysł napisania do nich muzyki. A moje uszy mogą tego nie zdzierżyć - ostrzegł Jacek.
Wzruszyła ramionami.
- Jak chcesz, to je bierz... a tego zeszytu im na pewno nie dam. Nie jestem samobójcą.
Nie miałem pojęcia dlaczego przeszukali jego pokój i znaleźli wszystko, co wydawało się wartościowe. Swoją drogą nie wiem po co im jakaś walizka z damskimi ciuchami, czy fotografie, o kajdankach nie wspominając. Taktownie milczałem. Tylko dlatego, że nigdy go nie lubiłem. Jego kontakty z współlokatorami w ogóle mnie nie interesowały.
- Słuchaj... - zwróciła się do mnie. Uniosłem głowę i zamieniłem się w słuch. - Nie chciałbyś sprzedać tej trawy? My tego nie chcemy tu mieć... musimy się jak najszybciej tego pozbyć. Jak chcesz, to sobie weź. Możesz nim dilować w spokoju. Dajemy ci to za darmo.
- Jagoda... twój mózg jest jak Bóg.
- W twoich ustach każdy komplement brzmi jak obelga - odparła zdezorientowana.
- Naprawdę ciężko udowodnić, że istnieje - dokończyłem śmiertelnie poważnie. - Ja się do tego nie mam zamiaru mieszać. Co się stało z Venomem, że tak rozdzielacie między sobą jego rzeczy? Biblią mi zajeżdża... to takie dzielenie szat. Jak wróci, to dostaniecie po łapach. Wiecie sami jakie on czasami ma jazdy.
- To ty nie wiesz? - Jacek popatrzył na mnie jakbym spadł z palmy. Jego oczy stały się okrągłe jak pięciozłotówki, a na usta wpełzł jakiś dziwny uśmieszek.
- Co mam kuźwa wiedzieć!? Ja jego matka jestem, czy co?
- Przecież jak wyszedł wczoraj, tak do dziś się nie pojawił. Mówią na bajzlu, że się zaćpał... kogoś podobnego do niego zabierali. Wiem, że to on. Dużo mówił o samobójstwie. Jeśli w ogóle był w stanie mówić... Pewnie to on. A że nikt nie wie, że on mieszkał u nas, to sam wiesz... lepiej będzie jak ktoś inny wprowadzi się tam jak najszybciej, zanim ktoś zakapuje.
- Rozumiem... - wiadomość o Venomie skutecznie zepsuła mi humor.
- Chodź, to sobie weźmiesz co chcesz... - podeszła do mnie i wzięła mnie za przegub. Zaciągnęła mnie przez korytarz do pokoju Venoma. Otworzyła drzwi. W pokoju panował niesamowity burdel, na środku była usypana kupa różnych rzeczy, a w kącie siedział jeden z muzyków, którego imienia nie pamiętałem i bawił się lutownicą przy gniazdku. Drugi Janko muzykant szperał właśnie w szafie.
- ... i jak z lutownicy unosi się czarny dym - nauczycielskim tonem mówił do drugiego ten pierwszy. - to znaczy, że jest z nią coś nie tak - powiedział przekonany.
- A jak unosi się biały?
- To wtedy Habemus Papam - zaśmiałem się wchodząc do środka. Odwrócili się w moją stronę i mruknęli coś na powitanie. Nie widziałem w tym pokoju nic ciekawego. Samo to, że te rzeczy dotykała martwa już teraz osoba przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Dziwiło mnie tylko to, że tak szybko go uśmiercili, choć właściwie nie było wiadomo, czy pod bajzlem to właśnie jego zabrano. Przerzuciłem kilka płyt, kopnąłem paczkę grass'a pod łóżko, a pod koniec obejrzałem kilka zdjęć. Kilka fotografii jakichś dziewcząt, kilka fotek Venoma z pustym Herkulesem w ręku, kilka znów z jakimiś panienkami... Stwierdziwszy, że nie ma tu dla mnie nic ciekawego wyszedłem z powrotem na korytarz. Chciałem iść do Jacka, ale zobaczyłem, że zakłada przy drzwiach czarną ramoneskę i ma zamiar wyjść.
- Gdzie się idziesz szlajać? - zapytałem opierając się przyjacielsko na jego ramieniu. - Beze mnie?
- Tu i tam.
- Na dziewczynki idzie - oznajmiła Jagoda. - Tylko nie chce iść z tobą, bo będzie miał mniejsze branie - odrzuciła włosy do tyłu i ugryzła jabłko, które leżało na komodzie. Szczerze mówiąc brzydziłbym się go jeść.
- Idę podotykać paluszkami kształtne krągłości... - zaczął rozmarzony. - Będę pieścić ustami otwory pełne życiodajnych soków, postukać kijem w te okrągłe, pełne kształty i zaliczyć przynajmniej trzy rundy...
- Piwo i bilard? - spytałem z cynicznym uśmiechem.
- Dokładnie - przytaknął. - A co będziecie robić u mnie, kiedy mnie nie będzie?
- Uprawiać seks - odparła Jada.
- Palić, ćpać... - kontynuowałem.
- Mordować dziewice...
- Palić wioski.
- Jeść koty...
- A to w porządku... - wzruszył ramionami i położył dłoń na klamce. - Już się bałem, że coś złego... jakieś modlitwy, czy coś... - cmoknął w stronę Jagody i wyszedł mocno trzaskając drzwiami. Zacząłem czegoś szukać po kieszeniach.
- Papierosa? - spytała. Przytaknąłem, a ona podała mi paczkę popularnych.
- Coś ty taka miła? - spytałem. Jej zachowanie było co najmniej podejrzane. - Sprawa Venoma tak cię rozstroiła? - próbowałem zgadywać.
- Wal się - prychnęła. - Chodź do Jacka, nie skończyłeś kawy i Leszka.
W milczeniu podążyłem za nią. W przedpokoju nie było żadnej lampy, ani niczego w tym guście. Był już wieczór i było ciemno jak w dupie, ale światło latarni stojącej przed oknem roztaczało ciepłą poświatę na klatce. Nic nie było widać dokładnie, tylko same zarysy przedmiotów. Przejechałem dłonią po komodzie zastawionej szklankami, która zdawała się pamiętać poprzednie pół wieku. Sypiący się ze ścian tynk tak samo. Bałem się, że za chwilę pieprznę w jakiś mebel.
- Zapyziała kamienica, ale klimat ma, muszę przyznać... - rozejrzałem się dookoła.
- Nie zrażaj się, tylko poczuj klimat! Ciesz się, że małe, brudne dzieci się nie plątają pod nogami, jak niegdyś w komunach hipolów - miała niesamowity dar mówienia wszystkiego tak bezpłciowym głosem, że aż się rzygać chciało. W końcu dotarliśmy do pokoju Jacka. - A teraz witamy w jaskini seksu i rozpusty! - zatoczyła dłonią łuk i wskazała drzwi, w których nie było klamki. Popchnęła je nogą, a one posłusznie szeroko się otworzyły. Ich dolna część była całkowicie pozbawiona brązowej emalii, co wskazywało na to, że taki sposób otwierania jest dosyć często używany. - Siadaj.
- Mrr, jaka stanowcza. Zawsze jesteś taka despotyczna jak jesteś podniecona?
- Zawsze jestem despotyczna jak obcuję z idiotami.
- Posłuchaj co się w naszym pięknym kraju dzieje - zacząłem biorąc duży łyk spienionego piwa. Jada zrobiła to samo i usiadła obok mnie. - Jakiś poseł stwierdził, że prezerwatywy są tak samo szkodliwe jak alkohol i papierosy.
- To niech je przestanie żreć... - wzruszyła ramionami.
Zaśmiałem się.
- Jada, potrzebuję kasy - powiedziałem otwarcie. Owijanie w bawełnę nie leżało w mojej naturze, a kasa naprawdę była mi potrzebna. Stawałem się coraz bardziej ospały i kości bolały mnie coraz bardziej. Spojrzałem na nią błagalnie. Szedłem na łatwiznę, bo mogłem iść jeszcze do Witka, czy Marka. Jednak wolałem sprawę załatwić jak najszybciej. Poklepałem ją dłonią po kolanie. - W tobie nadzieja.
- A na co ci potrzebna kasa? I ile?
Spojrzałem na nią wymownie. W tym wypadku spojrzenie mogło powiedzieć wszystko.
Zaśmiała się szyderczo i wstała. Wyszła z pokoju Jacka i pewnie poszła do swojego. Ja również wstałem i podszedłem do okna. Obserwowałem jakiś czas ruch na Starowiślnej, a potem palcem zacząłem kreślić jakieś wzorki na warstwie kurzu, która osiadła na gitarze. Po dłuższej chwili Jagoda znowu pojawiła się w pokoju. Odwróciłem się w napięciu.
- Nie mam pieniędzy, ale mam to - podeszła do mnie majestatycznym krokiem i do kieszeni ramoneski wsunęła malutki pakunek. Nigdy nie używałem słowa „dziękuję". Uśmiechnąłem się szelmowsko. Przysunąłem twarz do jej twarzy i pocałowałem ją w policzek. Następnie odgarnąłem jej czarne, proste włosy z szyi i ucałowałem zagłębienie nad ramieniem. Odsunęła się jeden krok do tyłu i zaśmiała się pogardliwie.
Chwilę potem znów się do mnie zbliżyła i zarzuciła dłonie na moją szyję. Ujęła moją twarz w dłonie i przybliżyła się do mnie. Zagryzła swoje czarne wargi. Mówiła cicho, szeptem ale tak, żebym rozumiał. Uwielbiałem jak kobiety szeptały.
- Magiczne słowo? - spytała.
- Abra-kadabra... jesteś boska.
- Nie obrażaj mnie. A teraz spierdalaj stąd, dziecię spłodzone w alkoholu... - zakończyła melodyjnie.
Wydąłem usta i skierowałem się do drzwi.
- Idę się powiesić... - rzuciłem na odchodnym.
- Mogę cię pobujać?
Tego pewnego siebie spojrzenia nigdy nie zapomnę.
- Wpadnę do was na nockę z piątku na niedzielę - obiecałem ignorując jej przewracanie oczami.

Wyszedłem z tej zapyziałej kamienicy.
W końcu poczułem ulgę.
Już mogąc żyć skierowałem się w stronę rynku.

Nic się nie zmieniło. Wszystko pozostało takie same. Nadal potrzebowałem pieniędzy, a ratunek ze strony Jady na nic się nie zdał. Była to tylko chwilowa pomoc. Kilka godzin szwendałem się bez celu po mieście. Ręce wsadziłem głęboko w kieszenie i każdej napotkanej osobie patrzyłem w twarz. Uwielbiałem obserwować ludzi. Byli jak księga, z której raz można było dużo wyczytać, a kiedy indziej nic, nawet jeśli się bardzo chciało. Wysyłając uśmiech przechodniom rzadko otrzymywało się odpowiedź. Ludzie nie umieli odpuścić tego sygnału dobra, bo byli urażeni moją powierzchownością.
Usiadłem pod Świętym Wojciechem na murku i jak idiota patrzyłem na ludzi, którzy wylewali się z Grodzkiej. Niemal każdy człowiek, który siedział tutaj, gdzie ja w tej chwili, czkał na kogoś. Przed wyjściem z mieszkania Jacka wepchnąłem naprędce do kieszeni jakiś kryminał, żebym miał co czytać. Lubiłem tego typu książki. Najwyraźniej nie dojrzałem do bardziej ambitnej lektury. Przerzuciłem kilka stron, ale zrezygnowałem, bo było już ciemno. Rozejrzałem się wokół siebie. Kilka metrów z mojej lewej strony siedziały dwie dziewczyny, ubrane na czarno, na oko w wieku licealnym. Śmiały się bardzo głośno doprowadzając mnie tym do szewskiej pasji. Znów spróbowałem się skupić na książce. Z bardzo marnym skutkiem, niestety. Wzniosłem oczy ku niebu. Kątem oka widziałem, że obydwie nie spuszczają mnie na ani chwilę z oczu. Jeszcze tego mi brakowało. Jakichś rozchichotanych licealistek, które myślą, że nie wiadomo kim są. Wystarczyło mieć długie włosy, ramoneskę i glany, a już początkujące latały z językiem na wierzchu.
Miałem już schować książkę do kieszeni, ale podeszła do mnie jedna z dziewcząt. Z jej rzęs niemal kapał czarny tusz, a twarz miała taką bladą, że aż chciało się spytać w którym zamku straszy. Byłem w stanie to zauważyć, mimo że wcale dużo nie widziałem, bo stała pod światło latarni. Uniosłem głowę i spojrzałem na nią wyczekująco.
- Cześć - powiedziała w końcu. Kiwnąłem głową też w geście powitania. - Mam wewnętrzną potrzebę powiedzenia ci, że jesteś zajebisty.
- I to dlatego od piętnastu minut się na mnie gapisz? - uśmiechnąłem się zalotnie.
- Po to mam oczy - powiedziała luźno. Uśmiechnęła się pewnie. - poza tym pomyślałam sobie, że ty jesteś przystojny, ja jestem ładna... pasujemy do siebie - usiadła obok mnie. Miałem ochotę się odsunąć. Była nad wyraz pewna siebie. Wyglądała na jakąś pieprzoną groupie. - A pozwól jeszcze, że zapytam się z ciekawości... nie masz czasem cukrzycy? - spojrzała mi w oczy. Byłem zdegustowany.
- Tak, mam cukrzycę - odpowiedziałem zawiedziony. Następnie spiąłem usta i dokończyłem z ironicznym uśmiechem. - Kochana, mam jeszcze kiłę, HIV, grzyba i czego tam sobie zapragniesz.
- Chciałam tylko spytać czy to dzięki temu masz takie słodkie oczy...
- Nie wyszło - wzruszyłem ramionami i schowałem książkę do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wstałem i pomachałem drugiej panience. Pokręciłem tylko z niedowierzaniem głową.
W końcu po kolejnych godzinach bezcelowego spaceru po mieście postanowiłem wrócić do domu. Dowlekłem się do przystanku autobusów nocnych i zacząłem przestępować z nogi na nogę. Było dość zimno. Autobus miał przyjechać dopiero za dwadzieścia minut. Nogą wystukiwałem tylko sobie znany rytm. W moim otoczeniu nikogo więcej nie było. Miotałem przekleństwa pod nosem, aż w końcu po tych dwudziestu-kilku minutach na horyzoncie zobaczyłem zdezelowanego autosana. Uśmiechnąłem się na sam widok. Teraz wrócę do domu, matka już będzie spała, w lodówce będzie na mnie czekał kotlet, czy jakieś inne świństwo, które zjem, a potem do rana będę słuchał jakiejś psychodelicznej muzyki. Obudzę się w południe z taką papką w mózgu, że już mnie nic nie będzie interesowało. Potem pójdę do Jacka. On na pewno będzie miał coś dla mnie. Jeśli nie, to najaram się trawy Venoma i zacznę gonić Jagodę po całym Krakowie, bo będzie mi się wydawało, że jestem grabarzem. Genialna perspektywa.
W tym samym momencie niespodziewanie na przystanku pojawiła się inna osoba. Po prostu poczułem jej obecność. Kiedy odwróciłem się do tyłu, zobaczyłem dziewczynę, która właśnie usiadła na ławeczce. Miała może osiemnaście lat, była dość niska. Zdziwiłem się, że o tej porze się szwenda po mieście i to wcale nie po bezpiecznej dzielnicy. Miała na sobie brudne, wyświechtane dżinsy i wyblakły czarny podkoszulek, a przy jej nogach plątała się gdzieś płócienna torba. Dziwiłem się jak nie jest jej zimno, ale po chwili zobaczyłem, że splotła ręce na piersiach, czyli nie było jej zbyt gorąco. Jej twarz przykrywały całkowicie długie, brązowe włosy, które sięgały jej co najmniej do połowy pleców. Niby kręcone, niby proste. Rzuciłem okiem na zbliżający się autobus, a potem znów na dziewczynę. Autobus zatrzymał się na przystanku, a jego drzwi się rozsunęły. W środku były może trzy osoby. Dziewczyna nawet nie drgnęła. Odgarnęła włosy teatralnym gestem ukazując swoją bardzo ładną twarz. Odruchowo spojrzałem na nogi, biodra, piersi zakryte zmarzniętymi rękoma. Ostatecznie znów moje spojrzenie spoczęło na twarzy. Na ostro zarysowanych kościach policzkowych i niebywale czerwonych ustach, których kolor od razu rzucał się w oczy. Na pewno nie była to szminka.
Na tym przystanku zatrzymywał się tylko jeden autobus. Ten, który właśnie odjeżdżał.
Na co więc ona czekała? Była sama. Wokół nie było nikogo z wyjątkiem mnie. Do okoła noc. Odludne miejsce, które podczas dnia nie jest zbyt uczęszczane, a co dopiero w nocy.
Uśmiechnąłem się szelmowsko i zacząłem się zastanawiać jak rozegram tę sytuację.

Odwróciłem się na pięcie i usiadłem na drugim końcu ławki. Na razie asekuracyjnie. Tak naprawdę cały czas miałem ją na oku, a ona nawet nie podnosiła głowy. Może spała? Nie wiem. Wiedziałem tylko, że jest bardzo atrakcyjna, a ja mam bardzo dużo czasu. Dawno nie spałem z żadną kobietą, a ta naprawdę mnie pociągała. Niewytłumaczalnie. Lubiłem szybkie przygody z nieznajomymi. Pieniądze, które może były w jej torbie - też by mi się bardzo przydały. Śmiałem się już sam do siebie, patrząc tym razem na chodnik.

Nie miałem zielonego pojęcia jak zacząć rozmowę. Nie wiedziałem w ogóle czego spodziewać się po tej dziewczynie. Obserwowałem ją kątem oka, a ona w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Położyła nogi na ławce i podkuliła pod siebie. Oparła się o ściankę przystanku, jakby chciała iść spać.
Przysunąłem się bliżej.
- Cześć, Mała - wygrzebałem chyba najgorszy tekst, jaki mogłem.
W końcu podniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy. Tak intensywnej i magicznej zieleni nie widziałem nigdy w życiu. Z pewnością miała soczewki kontaktowe. Niemożliwe, żeby człowiek miał naturalnie taki kolor tęczówek.
- Mała... - zaczęła lodowatym i pewnym siebie głosem. Dodatkowo zauważyłem, że ma dziwny akcent, dziwną manierę. Nie potrafiłem zgadnąć skąd się ona bierze. Dziwnie przeciągała słowa. - Mała, to jest twoja pała, a ja jestem niska. I z takimi tekstami to idź do jakichś pustych lasek twojego pokroju do jakiegoś podrzędnego baru. Może na niego polecą i ci dupę pokażą.
- Wybacz - ukłoniłem się patetycznie. Troszeczkę mnie wgięło, bo nie spodziewałem się takiej riposty. - Lecę do domu, włączyć techno, mam wrażenie, że jakieś laski przechodzą... - wstałem i najzwyczajniej się zacząłem śmiać. - Ja cię nie podrywam, dziecko - poinformowałem ją. A może... może tak by było łatwiej? Na razie musiałem się powstrzymać, bo przecież mogła na kogoś czekać. Nie mogłem od razu wkroczyć akcji. A gadkę-szmatkę, to miałem dobrą. A dziewczyna wyglądała na osobnika mojego pokroju, co wnioskowałem po jej ubiorze.
- Bóg zapłać... - prychnęła.
- Ale słuchaj... po prostu tak sobie myślę, że ty jesteś ładna, ja jestem przystojny... pasujemy do siebie - wykorzystałem bardzo marny tekst posłyszany przed kilkoma godzinami. Znów zdobyłem się na zalotny uśmiech. Od tego wszystkiego zaczęło mi się robić niedobrze. - Może byś mi podała numer telefonu? - spytałem. Miałem nadzieję, że mój urok osobisty coś zdziała, a ona wyjmie telefon komórkowy z torby. Dzięki temu mógłbym się zorientować, czy jest bogata, czy nie bardzo.
- Nie mam telefonu - odparła. Pudło.
- A może chociaż numer gadu? - zaproponowałem unosząc brew.
- Mogę ci podać adres mojej strony internetowej - zaproponowała, a mnie w mózgu zapaliła się lampka. Ma komputer, więc musi być choć trochę majętna. - tylko daj mi jakiś papierek, żebym ci mogła zapisać... - zaczęła grzebać w torbie i wyjęła z niej długopis. - Ta strona jest specjalnie dla takich cwaniaków jak ty.
Nie wiele myśląc wyjąłem z kieszeni kryminał Jacka. Podałem jej w milczeniu.
Coś napisała, a potem oddała. Tym razem to ona uśmiechała się cynicznie.
Otworzyłem książkę na pierwszej stronie i prychnąłem.
„ w w w . s p i e r d a l a j . p l"
- Jesteś wulgarna.
- A ty namolny. Idź stąd.
- Przepraszam? A powiesz która jest godzina? - przysunąłem się bliżej dziewczyny.
- Masz zegarek - powiedziała trzeźwo unosząc z wyższością lewy kącik ust. - Sam sprawdź, bo ja nie mam. Cholera, znowu pudło.
Nawet nie zorientowałem się, że mam podwinięte rękawy skórzanej kurtki i na lewej ręce mam zegarek, który kiedyś dała mi matka. Taka głupota!
- Fakt - odpowiedziałem głupio. Dziewczyna miała bardzo dziwny wyraz twarzy, który jednocześnie mnie niepokoił i intrygował.
- Powiedz mi... - zaczęła. Byłem zszokowany, że się nie przestraszyła ani nie psiknęła mi gazem pieprzowym w oczy. - Jakie było twoje najśmieszniejsze doświadczenie z jakąś dziewczyną? - tu nastąpił dalszy moment szoku. Rozbroiła mnie całkowicie. Z każdym zdaniem coraz bardziej mnie dezorientowała.
- Mam ci tak, o, opowiedzieć?
- Tak, masz mi tak, o, opowiedzieć.
- Po tym jak mi kazałaś spierdalać?
- To ty kierujesz do mnie jakieś durne odzywki. A nie wyglądałeś na głupiego. Mów.
Tymi rozkazami przypominała mi Jagodę. Myślałem chwilę, aż w końcu znalazłem odpowiedni incydent.
- Byłem kiedyś w knajpie. Piłem, piłem, bawiłem się, gadałem, piłem, piłem, piłem... - znowu usiadłem obok niej. - i przyszła do mnie jakaś laska i spytała: „a może przejdziemy się do lasu?" chwila przerwy... „tylko bez żadnych zobowiązań" zapewniła. Najpierw się zacząłem śmiać - teraz też kąciki ust uniosły mi się do góry na same wspomnienie. - Była oczywiście trochę zdziwiona. Chwilę potem nalałem sobie i jej wódki i krzyknąłem: „wznoszę toast... za Twoje przyszłe choroby weneryczne i abyś zmądrzała kiedyś!"... a ona rzuciła kieliszek i uciekła. To było moje najśmieszniejsze doświadczenie. Czas na twoje, mów - tym razem ja rozkazałem.
- Ja? - zdziwiła się. - Dlaczego ja mam cokolwiek opowiadać? Znam cię od trzech minut, nie mam o tobie dobrego zdania, możesz mi coś zrobić, nie rozmawia się z nieznajomymi, zwłaszcza o tej porze. Masz szczęście, że jestem pijana. Tak to w ogóle bym się nie odzywała - rozwikłała się zagadka jej dziwnego akcentu. Jeszcze nigdy nie spotkałem osoby w taki sposób reagującej na alkohol.
- Pijana? W takim razie mów - przysunąłem się jeszcze bliżej.
- A więc słuchaj... kiedyś byłam na jakimś koncercie, w jakimś klubie tutaj. Do tego klubu złazi się masa różnych subkultur, bo grają właśnie taką alternatywną, ale cięższą muzykę. Ale nieważne - machnęła ręką. - Słuchaj... - przerwała. - Daj mi kurtkę, co? - zrobiła oczy zranionej jaskółki. Zamrugałem z niedowierzaniem, ale wbrew samemu sobie zdjąłem kurtkę i podałem ją dziewczynie. Nie miałem pojęcia dlaczego to zrobiłem. Przecież było tak zimno, że za chwilę mogłem zamarznąć. A filantropia nie była w mojej naturze. Spojrzałem na nią zdziwiony i skołowany. Ale nie mówiłem nic. Tylko splotłem ręce na piersi, tak jak ona przed kilkoma minutami. - Dzięki.
- Tylko uważaj na kieszenie - miałem tam masę skarbów. - Poczekaj - włożyłem rękę do wewnętrznej kieszeni ramoneski, a tym samym znalazłem się bardzo blisko niej. Samym oddechem sprawiła, że nie potrafiłem się ruszyć. Wyjąłem w milczeniu klucze, bo zawsze dbałem o nie jak o skarb. Paradoksalnie przecież mogła mnie oszyć. Która normalna dziewczyna o tej porze każe opowiadać jakieś bzdury przypadkowo napotkanym facetom. Po chwili znów znajdowałem się na bezpiecznej odległości.
- No i słuchaj. Podeszłam do baru i się wypieprzyłam. Wpadłam przy tym na długowłosego, przystojnego faceta. Wywaliłam się jak długa - zaśmiała się. Ciekawe dlaczego? Czy dlatego, że samo wspomnienie tego wydarzenia wywoływało w niej śmiech, czy dlatego, że opowiadała tę historię właśnie przystojnemu długowłosemu. Szybko też zacząłem sobie przypominać, czy żadna dziewczyna podobna do niej nigdy na mnie nie wpadła. Nie przypominałem sobie takiego incydentu. Na szczęście. - Po chwili podniosłam zawstydzona wzrok z podłogi, z której właśnie się zbierałam i cicho wymamrotałam przeprosiny. On na to się uśmiechnął i powiedział: przecież ja jestem metalem, nie tak łatwo mnie uszkodzić...
- Cwaniak. To było takie śmieszne?
- Nie przerywaj. Uśmiechnęłam się i wstałam, bo wydało mi się to bardzo zabawne i chciałam nawiązać z nim jakąś rozmowę. A on nagle zgiął się wpół i zarzygał mi buty - wybuchnęła śmiechem. Chcąc, nie chcąc musiałem jej zawtórować. Spojrzałem na jej sfatygowane trampki.
- Mam nadzieję, że nie te?
- Nie. Na szczęście. Od tego momentu nie ufam facetom z długimi włosami.
- Po tym incydencie, to zrozumiałe - pokiwałem głową. Nagle zapadła cisza. Spojrzałem na dziewczynę, a ona wystukiwała nogą jakiś nieznany mi rytm. Po czym nagle wstała jak oparzona i stanęła naprzeciwko mnie. Kucnęła i oparła łokieć na swoim kolanie.
- Nie wiem jak masz na imię. Nie mów tego - powstrzymała mnie jak chciałem się odruchowo przedstawić. - Porozmawiaj ze mną, proszę. Na co dzień nie robisz dużo dobrych rzeczy? - zadała pytanie retoryczne. - To widać... - dodała po chwili. - Ale zrób to dla mnie.
- Ale o czym mam porozmawiać?
- O czymkolwiek! O pogodzie, o muzyce, o wojnie na wschodzie, o twojej pierwszej dziewczynie, o twojej szkole, o pracy, o matce, ojcu - żywo gestykulowała, a na jej ustach nie wiadomo czemu widniał szczery uśmiech. - o twoich przyjaciołach... nie wiem... o najpiękniejszych chwilach twojego życia, o chwilach załamania, o tym co lubisz robić, o tym czym się interesujesz, o tym co cię wkurza, denerwuje... o czymkolwiek! Proszę.
- Poważnie chcesz to usłyszeć?
- Mów, tylko szczerze. Dobrze?
- Dobrze, jak chcesz. Oczyszczę się przed samym sobą przy okazji. Ale tak na sucho nie mam zamiaru rozmawiać. Całodobowy jest jakiś kilometr stąd. Chodźmy, a ja ci będę opowiadał coś po drodze, dobrze? - przytaknęła w odpowiedzi.

- Nie muszę ci chyba mówić, że pochodzę z rozbitej rodziny? To chyba widać.
- Widać. U mnie też nie jest łatwo z tą rodziną - przyznała.
- Jestem chodzącą reklamą prezerwatyw... dziecko z przypadku. Dlatego też nigdy nie miałem dobrych stosunków z rodzicami. Matka miała ciągle pretensje, że w ogóle istnieję. Za każdym razem mi przypominała, że nie powinno mnie w ogóle być na świecie - kopnąłem jakiś kamień leżący na drodze. Wpadł do rowu, dlatego nie mogłem kopnąć go kolejny raz. Już szliśmy wałami. Od Wisły ciągnął zimny wiatr, ale nie obchodziło mnie to. Byłem w podkoszulku z krótkim rękawem, ale co z tego? Nawet nie czułem chłodu. - Co było najbardziej żenujące, to mój ojciec zawsze pretensje o moje istnienie miał do matki. Dużo pił. I domyślasz się jak to wygląda? Picie, awantury, trzeźwienie, kac, awantury... i tak dalej. Najpierw bił tylko matkę.
- Tylko ty nie wpadnij w alkoholizm... - wskazała na otwarte piwo.
- Nie, ja mogę. Ja po prostu nie założę nigdy rodziny. Nie chcę, żeby ktoś bliski mi przeze mnie cierpiał. Teraz mieszkam z matką i serce mi się kroi jak płacze. Dlatego wolę się z nią rzadko widywać - przyznałem się. - Chyba wolałbym, żeby już nie żyła. Ona jest takim chodzącym moim wyrzutem sumienia, że wszystko poszło nie tak jak powinno.
- Co takiego? - nie rozumiała.
- Słuchaj dalej - Przyspieszyłem kroku, sam nie wiem dlaczego. - Jak już miałem lat trzynaście chyba, to zacząłem denerwować ojca. Pyskowałem, starałem się bronić matkę. Kiedyś jak mama rano poszła do pracy, to ja zacząłem wylewać całą wódkę, jaka tylko była w domu. A było jej sporo. Oczywiście ojciec to zauważył. Ja zdążyłem uciec do szkoły, bo to było rano. Myślałem, że na razie wszystko będzie w porządku. A wiesz co on zrobił?
- Nie mam pojęcia.
- Przyszedł trzeźwy do szkoły i chciał się ze mną widzieć na przerwie. Następnie mnie zwolnił z następnych lekcji. Nauczycielki oczywiście pozwoliły, bo przecież to mój ojciec. A ten wziął mnie do domu i tak strasznie pobił, że przez miesiąc nie ruszałem się z pokoju. A wiesz co było najgorsze?
- To, że wtedy nie był pijany.
Pokiwałem głową.

- No i skończył tak jak skończyć powinien, zapił się na śmierć... - wzruszyłem ramionami. - Mnie to już było wszystko jedno, a nawet lepiej. W końcu był spokój. Ja i matka zaczęliśmy się dźwigać. Rozumieć. Pracowała dużo... ja chyba też, skoro dostałem się na dość dobre studia. Ale nie mówiłem ci jeszcze o jednym... w międzyczasie poznałem osoby, których nie powinienem poznać. Zaczął się alkohol, panienki, zaczęły się też narkotyki. Nie wyglądam na ćpuna, prawda?
- Znałam ćpunów, co na co dzień chodzili w garniturach i krawatach - odpowiedziała.
- Przez to właśnie zawaliłem studia. Dziwiłem się nawet jakim sposobem tak daleko zaszedłem. Dla mnie to wciąż była abstrakcja. Ciągle pamiętałem ojca i ten syf, w którym żyłem przez tyle lat... inaczej nie umiałem. Miałem takie ciągi... albo dużo piłem, albo dużo ćpałem, albo wyjeżdżałem z miasta z jakąś dziewczyną i paliliśmy, ćpaliśmy i pieprzyliśmy się. Wiesz, że ja tak naprawdę nigdy nie byłem zakochany? Nigdy żadnej nie kochałem.
- To smutne. Nie czujesz się pusto?
- Nie. Chyba jestem zbyt wielkim egoistą. Najpierw myślę o swojej dupie, dopiero potem o innych. Moje przyjemności są na pierwszej pozycji i nie powiem, że jest mi z tym źle. Tylko niekiedy były nieprzyjemne skutki tych właśnie przyjemności.
- Beznadziejnie tak żyć i nic z siebie nie dawać.
- Czy ja wiem? Po prostu żyjesz chwilą.
- Czy ty nigdy nic dobrego nie zrobiłeś dla innego człowieka?
- Wiesz co... - pokręciłem przecząco głową. - Chyba nie... I słuchaj... w końcu pewnego dnia taka jedna Małgorzata do mnie zadzwoniła i zaczęła składać życzenia. Zastanawiam się co jest grane, bo imieniny mam w październiku, a urodziny w grudniu - wziąłem kolejny łyk piwa. Dziewczyna już nie mogła pić, tylko niosła puszkę i wylewała co jakiś czas napój. Była jakoś dziwnie smutna. Może po prostu zaczęła trzeźwieć. - A dzwoniła w czerwcu... i tego samego dnia się zapytałem Jacka czy jest jakieś święto... a wtedy był dwudziesty szósty... dzień ojca. I tak się dowiedziałem, że mam syna.
- Ile wtedy miał lat? - zapytała odwracając głowę w moją stronę.
- Wtedy miał dwa. Na jakimś koncercie z zespołem Venoma za bardzo zaszalałem - przyznałem się. - Czy po mnie widać, że mam dwuletnie dziecko? - rozłożyłem ręce. Pokręciła głową. - Ale za to od razu widać, że jestem sukinsynem, który mógł je zrobić. Ja to wiem.
Lekko się uśmiechnęła. Tyle.
Nie zaprzeczyła. Przynajmniej była szczera.

- A mówiłem ci, że kiedyś grałem w genialnej kapeli? - oczy mi zabłyszczały. Kochałem opowiadać o tych czasach. - To był chyba najlepszy okres w moim życiu. Rok jazdy na pełnych obrotach. Zaliczaliśmy wszystkie podwórkowe festiwale. Nawet będąc tu na jakichś koncertach ludzie czasem nas zaczepiali czy to nie my graliśmy kiedyśtam... mieliśmy tę moc. A co było najlepsze każdy z członków zespołu mógł dorzucić swoje trzy grosze. Razem komponowaliśmy, układaliśmy muzykę...
- Śpiewałeś?
- Śpiewałem.
- Wiedziałam. Masz strasznie przyjemny głos.
- Wtedy specjalnie chrypiałem. Genialne czasy - machnąłem ręką. „Blues jeden wie co tu stanie się, blues jeden wie jak z miłością jest, może odejdzie, a nad ranem zamknie drzwi, może zostanie, blues powie mi..." - zaśpiewałem cicho. Pamiętałem wszystkie piosenki, które wykonywaliśmy. - Spieprzyłem sprawę... wpakowałem się w picie, wywalili mnie. Sam się nie dziwię.
- A dalej? - zatrzymała się.
- Co dalej? - udałem głupiego.
- „Czerwone wino nam w żyłach gra"... - zanuciła uśmiechnięta.
- Znasz to? - zdziwiłem się. Nikt tego nie zna.
- Dobry blues nie jest zły - uśmiechnęła się. Kupiła mnie w tej chwili. Tymi zielonymi oczami i piosenką, którą uporczywie nuciła i nie chciała przestać. Wspomnienia znowu stały się żywe. Czułem zapach kurzu w piwnicy Jonatana, słyszałem dźwięk pękającej struny, czułem zapach herbaty parzonej przez Agnieszkę.
- „Czerwone wino nam w żyłach gra, czerwone wino spijam z twych warg. Przykryjesz szminką zdrady ciepły smak... czerwone wino, ty i ja"... - zakończyłem. Objąłem ją ramieniem. - Szacunek za to, że znałaś. Masz u mnie plusa w sercu.
- Kto to była Agnieszka? - nie dawała spokoju.
- Agnieszka... - zawiesiłem głos. - Spróbuj sobie wyobrazić piątkę osób dla których generalnie nie istniał czas, nie istniał dom, którzy żyli sobie kilka lat jak im się podobało. Jeździli sobie po Polsce autostopem, byli na wszystkich festiwalach w kraju jakie tylko były możliwe, sypiali po stodołach, za nocleg dziękując uśmiechem, albo zagraniem piosenki. Kurwa, przecież to nie byłem ja! - nie mogłem uwierzyć. Wszystko było takie inne. Wspominając sobie różne momenty życia nie czułem, że to wciąż ja, ten sam. - Dziewczyny i faceci mieli długie włosy, stare ubrania. Potargane dżinsy... spódnice. Dziewczęta plotły wianki i zamieniały się nimi, która miała ładniejszy próbowała dać przyjaciółce. Dużo się piło, mniej się jadło. Jak nie było gdzie spać, rozkładało się na trawie i liczyło gwiazdy... gdzie te ideały!? Przecież wtedy wszyscy w coś wierzyli. Echo hippisów.
- Co z tą Agnieszką?
- Zawsze chodziła uśmiechnięta, nie było dnia, kiedy się smuciła. Każdy kto się na nią popatrzył, lub z nią porozmawiał chociażby przez chwilę, czuł się szczęśliwy - przed moimi oczyma znowu pojawiła się Agnieszka. Strasznie długo chciałem ją wyrzucić z pamięci. Wróciły jej zielone oczy, blond włosy do pasa, błękitna chustka, którą przewiązywała czoło. I te strasznie długie rzęsy, których nigdy nie moczyły łzy. - Ale ona umarła.
- Umarła? - powtórzyła.
- Tak. Właściwie do dzisiaj nie wiem jak. Mówili, że to narkotyki ją wykończyły, inni twierdzili, że przez swoją naiwność i wiarę w człowieka trafiła na kogoś kto wykorzystał jej dobro - odgarnąłem włosy z czoła. - Nie mam pojęcia. Wyjechała. Wyjechała przeze mnie. Chyba była moją przyjaciółką, ale strasznie się pokłóciliśmy. I musiała wyjechać.
- To straszne.
- A potem jak wróciła, to w trumnie. Rodzice chcieli ją pochować tutaj. Była jedyną osobą z moich niegdysiejszych przyjaciół utrzymywała dobre stosunki z rodzicami. Była bardzo dobra. I nigdy jej nie przeprosiłem. A to wszystko co się stało, to była moja wina... ale tego nie będę opowiadać, dobrze?
- Oczywiście. Rozumiem.

- Wiesz, że nikomu jeszcze w życiu nie podziękowałem?
- Niemożliwe.
- Nie umiem używać tego słowa. Nie umiem być wdzięczny. A policja miała ze mną tyle przejść, że na komisariacie mówili do mnie po imieniu dorzucając do niego różne niepochlebne epitety. Tak często tam bywałem.

- Opowiem ci jeszcze o Jacku. Jacek, to chyba mój przyjaciel...
- Znowu to chyba...
- Bo ja nie umiem określić, kto jest przyjacielem, a kto nie... - ciężko mi było się do tego przyznać przed samym sobą. - Nie umiem odczytywać uczuć innych, ani definiować swoich. Jestem bardzo ułomny w tej kwestii. Ale wracając do Jacka... wiesz, że on chciał mnie na początku mojej znajomości pobić? Nawet nie chciał, tylko to zrobił. Najpierw się strasznie pobiliśmy, nawet nie wiem o co. A potem skończyliśmy na winie za trzy złote. Życie jest pojebane. O, pamiętam. To on wygryzł mnie z kapeli. A potem napisał z nimi tak genialną piosenkę, której ja bym nigdy nie napisał. Zazdrość.

Spacerowałem z nią bardzo długo. Gadałem tyle, że gdybym nie miał piwa, to chyba straciłbym głos. Opowiadając jej to wszystko tak naprawdę robiłem rachunek sumienia przed samym sobą. Powiedziałem jej chyba wszystko. Nawet to, że zgwałciłem dwie nastolatki. A ona słuchała w skupieniu, nie mam pojęcia dlaczego nie uciekła. Mówiła, że rozumie, że współczuje, nawet, że podziwia.
- Tyle mojego gadania, a ty? Nie wiem nic o tobie. Zupełnie nic.
Uśmiechnęła się tym razem tak inaczej.
- Która jest godzina? - spytała. Przypomniał mi się moment kiedy spytałem ją o to na przystanku. Spojrzałem na zegarek i odgarnąłem włosy do tyłu, bo opadły mi na twarz. Przypomniał mi się tekst bardzo znanej piosenki Starego Dobrego Małżeństwa.
- Dochodzi czwarta nad ranem... za chwilę będzie świtać.
- To cholernie głupio zabrzmi, ale mam ochotę cię przytulić - powiedziała niespodziewanie. Patrzyłem na nią znowu skołowany, a ona co? Śmiała się do mnie tymi niesamowitymi zielonymi oczami, które przypominały mi teraz oczy kota. A może nawet oczy Agnieszki? Za każdym razem były inne. - Mogę? - spytała.
Nic nie mówiąc przytuliłem ją mocno. Nie znałem jej wcale, ale czułem się z nią jakoś przedziwnie związany. Nie wiedziała tylko tego jak miała się ta nasza znajomość zacząć i zakończyć. Nie znałem jej ani w malutkim procencie, a ona wiedziała o mnie wszystko. Wszystko co do każdego mojego smutku, każdej mojej myśli i każdej drogiej mi osoby. Przelałem z nią wszystkie swoje uczucia. Jeszcze nigdy w życiu się nikomu nie zwierzałem, ani nikomu nie zaufałem. Po pierwsze nikt mi nie zaufał. Mnie się nie ufało, bo co chwilę zawodziłem. Ona była pierwszą osobą, która tak naprawdę zobaczyła we mnie przyjaciela. Ta dziewczyna zapanowała nade mną jak jeszcze żaden człowiek w moim życiu. Była bardzo dziwnym epizodem. Nawet teraz ściskając ją, niby jak prawdziwy przyjaciel - myślałem, że to wszystko mi się śni. Przecież ja ją miałem okraść! Przecież ja ją miałem zgwałcić! A teraz co robię? Przytulam ją jak brat.
Jak to możliwe, żeby taka osoba mogła wyzwolić we mnie nieznane mi dotąd uczucia.
Nagle jej ramiona zaczęły drgać.
- O nie! Płakać, to ty mi tutaj na pewno nie będziesz! - odsunąłem ją od siebie i zniżyłem się na wysokość jej twarzy. - Słyszysz, głupia!? Nie płacz! - otarłem jej wierzchem dłoni łzy z policzka. Przytuliła mnie jeszcze raz, a potem po raz setny spojrzała mi w oczy.
- Dziękuję - szepnęła.
Odwróciła się na pięcie, oddała mi kurtkę i zostawiając mnie niemal z otwartymi ze zdziwienia ustami odeszła. Minęła po drodze śmietnik i wrzuciła do niego małą paczuszkę, którą wyjęła z płóciennej torby z namalowanym słonecznikiem. Spojrzałem na rozkład autobusów. Następny miał jechać za pół godziny. Nie wiele myśląc znowu usiadłem na ławce i zatopiłem się w myślach. Wyjąłem z kieszeni kryminał i jeszcze raz spojrzałem na adres internetowy „specjalnie dla takich jak ja".
Czekałem nie patrząc nawet w stronę w którą poszła dziewczyna. Długo walczyłem sam ze sobą i z głupimi myślami, ale w końcu wstałem i podszedłem do kosza na śmieci, do którego przed chwilą coś wyrzuciła. Na horyzoncie nie było już jej widać. Pewnie wróciła do domu.
Nachyliłem się nad koszem i wyjąłem z niego białą torebeczkę.
Jej zawartość bardzo mnie zdziwiła.
Cztery opakowania amizepinu po pięćdziesiąt tabletek.
Kolejny szok. To niemożliwe, że taka dziewczyna chciała ze sobą skończyć.
Czyżbym zrobił coś dobrego?
Mimowolnie uśmiechnąłem się na samą myśl, że te niesamowite zielone oczy ktoś będzie mógł oglądać i dziś i jutro i po jutrze. Tabletki nasenne z powrotem wrzuciłem do kosza i powolnym krokiem zacząłem iść w stronę mojego domu. Czekały mnie trzy godziny marszu. W końcu świtało.

 

[25 grudnia 2006 19:38:00 - 30 grudnia 2006 02:09:48]

 

tell_no_one
tell_no_one
Opowiadanie · 6 listopada 2008
anonim
  • .
    może i nie głupie
    tylko z warsztatem kiepściuchno...

    'Mój malutki pokój, kantem u matki...'
    Malutki pokój, kątem u matki...
    (zaraz jest 'moich')

    to tylko pierwsza z poprawek
    reszta zajęłaby całą stronę ;)

    · Zgłoś · 16 lat