Wirują! Pięćdziesiąt ogromnych, pawich oczu na brązowej ścianie. Żółte, pomarańczowe, ogniste i ciemnobrązowe, od największego, do najmniejszego. Kręcą się w przeciwnych kierunkach, od czasu do czasu kapryśnie zmieniając rodzaj obrotu. Wirowały prawie tak szybko i niespokojnie, jak prędko musiały przebiegać po tłokach trąbki palce trębacza w dalekich ojczyznach południowych Słowian. Dziewczyna upadła na parkiet, nie złapana w porę przez swojego partnera i śmiejąc się, wstawała, zręcznie usuwając ręce spod nóg tańczących. Inna kobieta spojrzała na nią znad trójkątnego stolika, a widząc, że nic się nie stało, również się uśmiechnęła i posłała w powietrze toast. Kolejny łyk, kolejne pięćdziesiąt gram. Trzy puste kieliszki stały już na stole, kolejne dwa, pełne, czekały na swoją kolej. Magiczna liczba sześć. Goran Bregovic śpiewał dalej, na całe gardło wyciągając samogłoski dziwnie swojskiego, choć kompletnie niezrozumiałego języka. W przeźroczystym, pełnym ostrej świeżości płynie odbiły się pawie oka.
I nagle zmiana. Grzmotnęło do walca, porywasz, na życie na śmierć, do walca Grande Valse Brillante. Zabawne. Przyszła tu z powodu tego walca śpiewanego po rosyjsku. Trzynastego grudnia, o godzinie 22.30, kobieta w hiszpańskim kożuchu, z włoską torebką przewieszoną przez ramię i francuskim tuszem do rzęs zagubionym w prawie pustym wnętrzu tejże, wyszła ze swojego domu w centrum Krakowa i poszła do kina na „Małą Moskwę". Dlaczego zabłąkała się w rodzinnym mieście, nie mogąc znaleźć miejsca, gdzie pozwolono by jej spokojnie się napić i wreszcie około trzeciej w nocy trafiła w sam środek zabawy i grzmot jugosłowiańskiego folku w barze, który zwał się Spokój? Kto wie? Kim może być kobieta, nosząca włoską torebkę, pustą jak przedział w pociągu pędzącego do kraju z którego wszyscy wyjeżdżają? Zajmując miejsce rzuciła niedbale kożuch na oparcie fotela i teraz siedziała w obramowaniu ciepłego, ciemnego futra. Biała, szczupła ręka, wysunięta do połowy z rękawa cienkiej, czarnej bluzki, spoczywała miękko na oparciu i na tym futrze, nim powoli, choć pewnie sięgnęła po kolejny kieliszek. Wypijając wódkę, kobieta nie spuszczała wzroku z twarzy mężczyzny siedzącego przy sąsiednim stoliku. Miał oczy tak niebieskie jak cyrkonia w srebrnym pierścionku, który nosiła na wskazującym palcu prawej dłoni.
Przed dużym lustrem w małym pokoju próbowała dawno zapomnianych sposobów polowania na łatwą zdobycz. Białe jak cukier piersi tuliły z dwóch stron srebrny wisiorek z szafirem, karmelowe włosy pozostawione samym sobie, układały się w miękkie pukle, ciemnoszare oczy przysłaniały długie rzęsy o jasnych końcach. Wszystkiemu towarzyszył zapach sandałowca z wanilią i olejek różany, jakim pachnie tylko tusz Yves Saint Laurent. I jakby na złość temu, w tle, z włączonego komputera płynęło uparte, tryumfalne ja jestem z domu von und zu.... W pośpiechu narzuciła kaszmirowy, czerwony szal i wybiegła z domu. Zamknęła drzwi, i zbiegła po schodach nie odwracając się więcej. Opustoszałego domu nie żegna się znakiem krzyża czynionym na drzwiach. Tramwaj nie zatrzymywał się. O tej porze mieszkańcy dziesięcio- i czteropiętrowych bloków nie ruszali się już nigdzie. Przeciwnie, wracali do swoich gniazd, zapalając ciepłe, złote lub pomarańczowe światła. Ona swoje zgasiła zaledwie przed chwilą. Wiedziała, że już nikt go nie wypatruje, więc... Stukot jej obcasów miarowo niósł się po bruku i pionowo w górę wzdłuż ścian kamienic. Ostrożnie stawiając nogi omijała kałuże na chodnikach i plamy jakimi rozlewa się sobotni wieczór w dużym mieście. Mroźne, grudniowe powietrze trzeźwiło pijanych, a na policzki wypędzało rumieńce. Chwytała urywki zdań, dalekie krzyki i śmiechy. „Ale jestem najebany!". Kobieta jak rasowy koń na padoku przeszła między kawałkami szkła z rozbitej butelki. Odsunęła się na widok grupki młodych, roześmianych ludzi. Spacerowali całą szerokością ulicy świętego Jana, popijając piwo. Właściwie liczyła na któregoś z tych młodych mężczyzn, jakich setki włóczą się po Rynku w sobotnią noc, ale instynktownie unikała brutalności. Gdy wstępowała na schody prowadzące do kina, jeden z mężczyzn przeciągnął półprzytomnym wzrokiem po linii jej kozaków od wysokiego obcasa, przez wąską kostkę, aż do rozcięcia długiej spódnicy odsłaniającego kolano i część uda. Zauważyła to. Popchnęła mocniej drzwi.
Czy pamiętasz jak ze mną tańczyłeś walca, z panną-madonną, legendą tych lat, czy pamiętasz, jak ruszył, świat do tańca, świat, co w ramiona ci wpadł? O 23.20 na polsko-rosyjski melodramat, dziejący się w Legnicy, w latach sześćdziesiątych, przychodzą tylko zakochane pary i porzucone kobiety. Radziecki samolot z hukiem przesunął się po ekranie, w kinie siedem osób. Cisza, ciepło. Na zewnątrz trzynasty grudnia umyka niezauważony. W Małej Moskwie ludzie są nieszczęśliwi z powodu systemu, w Krakowie są nieszczęśliwi zupełnie prywatnie i dobrowolnie. Niemniej francuski tusz skutecznie chroni przed łzami. Grzmotnęło znów do walca. Ludzie siedzą spokojnie na swoich miejscach pomimo zapalonych świateł. Walc przebrzmiał, ludzie wstają, cichutko trzaskają zapięcia torebek, szumią zamki błyskawiczne. Kobieta podnosi się z miejsca, ubiera kożuch i otula się miękkim futrem. Niespiesznie zmierza do wyjścia. Kaszmirowy szal zsunął jej się z ramion i kobieta ciągnie go bezszelestnie za sobą jak smugę ognia. Czerwony dywan tłumi wszystkie dźwięki. Obcasy zapadają się w nim nieznacznie. Jest wdzięczna za tę ciszę i wolność od odgłosu własnych kroków. Ma siebie dość. Po brzegi. Zatrzymuje się przy fotografiach wiszących na ścianach. Równolegle do niej staje mężczyzna, jeden z oglądających zakończony właśnie film. Widzą się oboje kątem oka, przez chwilę trwają tak w bezruchu. Wreszcie kobieta odwraca się bardzo powoli, zakładając na lewą dłoń skórkową rękawiczkę. Przesuwa palcami wzdłuż wąskiej, niespokojnej linii nadgarstka drugiej ręki. W tym samym momencie otwierają się drzwi od toalety, których wcześniej nie zauważyła i wychodzi kolejny mężczyzna. Pierwszy podchodzi do niego szybko, coś mówią wesoło i cicho, przysuwają się do siebie i schodzą na dół, ciasno złączeni ramionami. Kobieta idzie za nimi. Powoli schodzi po schodach. Głowę ma podniesioną wysoko, jedynie wzrok spuszczony, by widzieć, co dzieje się pod jej nogami. Końcami palców dotyka drewnianej, wyślizganej poręczy. Na parterze zatrzymuje się przy bileterach i cichym, niskim głosem, uśmiechając się, żegna się z nimi i dziękuje. Mimowolnie oglądają się za nią, być może ujęci tą uprzejmością, której nie okazali im inni ludzie schodzący parami i zajęci rozmową. Na ulicy hałas i pośpiech. Gruba kobieta w dżinsach i polarze upiera się, że nie będzie wracać na nogach i że chce się jeszcze bawić. Próbowała wyrwać się córce i mężowi, którzy ją podtrzymywali z obydwu stron. Dwie inne osoby przyglądały się temu z rozbawieniem. Wreszcie kobieta szarpnęła się, zachwiała w przód, potem w tył i odzyskawszy względną równowagę ruszyła na oślep przed siebie. „Mamo, wracaj!"- krzyknęła za nią córka. „Mam was gdzieś!"- odkrzyknęła kobieta i trzymając się sztywno, by nie upaść, brnęła z pijackim uporem pod prąd ulicy. Kobieta, która właśnie wyszła z kina przypatrywała się tej scenie przez chwilę, ale widząc, że rodzina pobiegła łapać matkę, zeszła ze stopni i postawiła zdecydowany krok na bruku ulicy. Zimne powietrze wdarło się jej pod futrzany kołnierz. Dreszcz przeszedł nagą skórę.
Z kuchni dobiegał odgłos ubijanych kotletów, a z maleńkiego radia, stojącego na oknie obok wiązki zbożowych kłosów i miseczki z kabaczkami i dynią płynęła smutna melodia i śpiew Cesarii Evory. Kobieta usiadła przy sosnowym stole i patrząc na zawieszoną ponad radiem i dyniami jemiołę czekała na podanie swojej porcji. Bezskutecznie obeszła wszystkie przyległe do świętego Jana ulice, nim trafiła tutaj i poprosiła o kotlet z ziemniakami i surówką, żeby się rozgrzać. Zamiast tłuczonych ziemniaków były tylko frytki. Westchnęła i poprosiła o kaszę. Mimo później pory, młodzi ludzie, pracujący w restauracji uwijali się jak w ukropie. Mężczyzna obierał ziemniaki, kobieta ścierała stoliki, ktoś z tyłu tłukł kotlet. Jakaś para już jadła, rozmawiając. Kobieta, blondynka w czarnej bluzce, z ażurowymi, długimi rękawami opowiadała mężczyźnie o swojej pracy magisterskiej. Ciepło tu było, przytulnie i jakoś tak normalnie. Na ścianach wisiały grafiki przedstawiające życiowe perypetie kury o imieniu Koko, będącej patronką całego lokalu. Cesaria Evora śpiewała głębokim głosem o samotności i przeznaczeniu. Kobieta nad kotletem i kiszoną kapustą poczuła, że musi się napić. I to zaraz. Nim skończyła swoją porcję, Cesarię zastąpił Sting, potem Wilki, Abba i Katie Melua. Zupełnie jak te polskie kłosy, azjatycka dynia i anglosaska jemioła obok siebie. W całym mieście poubierano już choinki i nawet zwykłe drzewa lśniły od lampionów. Święta. Święta, ruch, kiełbasy i grzane wino. Z piwnic, z podziemi, coraz większe gromady młodych ludzi. Na ławkach, murkach, na ulicach całujące się pary. Dwie policyjne furgonetki u wylotu Floriańskiej, sobota. Kobieta otulona kaszmirowym szalem nadaremno szuka dla siebie miejsca w rodzinnym mieście. Przynajmniej do piątej rano, kiedy zaczną z powrotem kursować tramwaje. Chodniki, bramy, schody, zalane są piwem i moczem, z okien kamienic bije potężny, rytmiczny hałas, właściciele klubów powoli wypędzają na zewnątrz pijanych klientów. Selekcjonerzy nie wpuszczają już nikogo nowego. Poziewują rozleniwieni. Trzecia w nocy. Pora zamykać. Wchodząc po stromych schodach do Błędnego Koła, omal nie wpadła na jakiegoś mężczyznę. Rozłożył szeroko ramiona i krzyknął z entuzjazmem „To tu!". Otworzywszy drzwi, kobieta w mgnieniu oka zorientowała się, że jednak nie. Chociaż? W tym samym podwórzu, piętro wyżej, żółty szyld niespokojnymi literami oznajmiał Spokój.
Ledwo weszła, porwano ją do tańca. Obcy mężczyzna pochwycił ją w ramiona, przegiął mocno i zaczął wywijać jak miotłą, chociaż sam ledwo trzymał się na nogach. Czyżby to była jej zdobycz? Nie do końca tak to sobie wyobrażała. Każe się natychmiast puścić, znaleźć wolny stolik i przynieść kieliszek wódki. Mężczyzna przez chwilę patrzy na nią ogłupiałym, cielęcym wzrokiem, w którym łakomstwo miesza się ze strachem, ale wreszcie spełnia polecenie. Lokal składa się właściwie z jednej sali, przedzielonej na dwie części. Wszystko można objąć jednym rzutem oka. Kobieta mości się na fotelu, śledząc spod przymkniętych powiek, jak mężczyzna próbuje donieść do stolika dwa kieliszki. Podając oczywiście rozlewa połowę na ręce kobiety. Klęka przed nią na parkiecie i zaczyna zlizywać wódkę z jej dłoni. Bregovic jęczy, że ne ma, ne ma tebe! Kobieta zauważa obrączkę na palcu mężczyzny. Zakłopotana rozgląda się po sali w poszukiwaniu jego żony lub przyjaciół. Na szczęście znajdują się w porę. „Co ty robisz?!". „On jest z wami? Naszedł go romantyczny nastrój, a tymczasem, jak patrzę na jego rękę, to widzę, że powinien już być w domu". „Tak. Zdecydowanie"- odpowiada ciemnowłosa kobieta mrugając okiem. Przyjaciel dość sprawnie ustawia go w pozycji pionowej i napomina, że czas wracać do żony. Kobieta, która niedawno przyszła, również wstaje i ostrym głosem oznajmia, że odmawia kategorycznie dalszej współpracy. Mężczyzna trzeźwieje, przynajmniej na tyle, że udaje się go wyprowadzić. Odchodząc, jego przyjaciele podają kobiecie rękę. „Nic się nie stało. Dobrze, że ma go kto pilnować"- odpowiada, uśmiechając się dobrodusznie. - „Powodzenia". Kobieta z poczuciem ulgi siada w swoim fotelu. Opiera się i wyciąga przed siebie nogi. Ma tylko dla siebie mały, trójkątny stolik o zaokrąglonych brzegach, pamiętający pewnie jeszcze lata sześćdziesiąte. Wypija drugi kieliszek, który mężczyzna przyniósł, ale nie zdążył go nawet zacząć. Niech więc tak będzie. Widać to jest jej miejsce, przynajmniej tego grudniowego przedporanka. Wokół zabawa toczy się w najlepsze. Ktoś porwał jej szal i tańczy z nim, a potem odrzuca z powrotem na fotel. Podejmuje go następna osoba. Migocze w powietrzu szkarłatną smugą. Nieznajoma, piękna kobieta, wyciągnięta w fotelu jak kotka przy kominku i wychylająca bez popijania kolejne kieliszki wódki, frapuje i niepokoi. Mężczyźni podchodzą kolejno, mówią do niej, stawiają następny kieliszek a kobieta czeka, co jej przyniesie los.
Zostało ich tylko dwoje. Drzwi zamknięto na zatrzask i zaczęto sprzątać lokal nie zważając na obecność kobiety, która sama zapowiedziała, by się nią nie zajmować, zrobić sobie wszystko, co potrzeba, bo ona czeka tylko do piątej na swój tramwaj i mężczyzny, który przez cały wieczór nie powiedział w ogóle ani słowa, poza złożeniem zamówienia. „Jeśli potrzebuje pani pomocy, chętnie pani pomogę"- zaoferowała się siedząca w fotelu kobieta. Wstała nawet dla poparcia czynem swoich słów, ale pracownicy mieli już opanowany system sprzątania i rozdzielone obowiązki, więc jej pomoc mogłaby ich tylko wybić z rytmu. Wróciła do malutkiego stolika, który dotąd zajmowała. Naprzeciwko, przystojny, czarnowłosy mężczyzna pił swoje piwo. Przyglądali się sobie nawzajem od pół godziny, nie opuszczając jednak swoich miejsc. Kobieta zaczęła się zastanawiać, że być może właśnie po to przesączyła się przez wszystkie odcienie rodzinnego miasta, każdym po trochu doprawiając swoją samotność, żeby usiąść naprzeciwko tego niebieskookiego mężczyzny i milcząco wypijać swoją wódkę do jego piwa. Zniecierpliwiona szefowa, zabrała się do wycierania stolika, przy którym siedział mężczyzna. Bezceremonialnie zaczęła wystawiać krzesła na blat. Mężczyzna wstał, kobieta wskazała mu swój stolik, szefowa Spokoju uśmiechnęła się do siebie, wystawiła ostatnie krzesło i odeszła na stronę.
Siedzieli chwilę bez ruchu parząc sobie w oczy. Wreszcie mężczyzna wyciągnął rękę i rozsuwając palce, zawiesił dłoń w powietrzu, ponad blatem stolika. Dotknęła końcami palców spodu jego dłoni. Przez jakiś czas po prostu dotykali tylko swoich rąk, przedzieleni blatem stolika. Nieznajomy wodził kciukiem pod spodem jej serdecznego palca. Odkąd została sama, nikt tego nie robił. Nie spuszczając z niej wzroku, ścisnął mocno jej rękę, jakby chcąc sprawdzić, jak zareaguje. Nie zmarszczyła brwi mimo bólu, jedynie uśmiechnęła się trochę przekornie. „Do you want go home?"- zapytał. Więc tak? Trzynasty grudnia, Kraków, Legnica, Moskwa, Grande Valse Brillante, Cesaria Evora, Goran Bregovic po to, żeby na końcu usłyszeć „Do you want go home?".
„O.K. Off course!".
nie będziemy udawać, że już trochę na temat "trzynastego" ode mnie usłyszałaś.
cenię sobie Twoje teksty, jest w nich całe bogactwo wewnętrznego świata myślącej i mocno czującej kobiety.
tym razem do przeżyć bohaterki dodałaś moim zdaniem za dużo dodatków.to tekst opowiadania, nie powieść, gdzie można sobie bardziej pozwolić na żywioł rozlewności i szczegółowość. wydaje mi się, że zdecydowanie mniejsza liczba szczegółowych opisów i położenie nacisku tylko na wewnętrzne przeżycia i dostrzeżenia plus kapitalne zakończenie - dodałoby temu tekstowi więcej lekkości. teraz jest moim zdaniem zbyt gęsty, w tym miejscu pozwolę sobie na anegdotę, ale związaną z moją opinią. przypomina mi się historia obrazu Rembrandta "Kąpiąca się" - zarzucano malarzowi, że go nie ukończył, a on dobitnie podkreślał, że dzieło jest ukończone, że jedynie trzeba zauważyć, że zastosował inną technikę kładzenia farb, większą szkicowość niektórych elementów i wydobywania na plan pierwszy tego, co najbardziej istotne.
pozdrawiam przedświątecznie!
Pozdrawiam i życzę wszystkim radosnych, ciepłych Świąt Bożego Narodzenia.